Tasuta

Król chłopów

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Głoszono tedy z pewnością już największą, iż król sam wydał rozkaz Kochanowi, aby utopiono Baryczkę, że Zadorowie spełnili jego polecenie.

Na zamku przez te wszystkie dni niepokój był wielki.

Król domyślał się sam i posądzał, że Kochan przez przywiązanie do niego mógł się ważyć na tę pomstę, nie pytał go jednak – nie chciał wiedzieć o tem.

Rawa chodził zmieniony i niespokojny, tak, że po nim poznać było można obawę i niepewność o przyszłość. Królowi jednak nie mówił nic – unikał nawet doniesień wszelkich o ks. Baryczce.

W dniu, gdy chowano zwłoki, oba Zadorowie znikli, jakby przeczuwając, że Warga ich zdradzi. Było to poszlaką wielką.

Wieczorem ks. Suchywilk pospieszył z miasta i mimo spóźnionej godziny, domagał się widzenia z królem. Kochan niespokojny poprowadził go i sam przy drzwiach pozostał.

– Miłościwy panie – odezwał się ks. Jan wchodząc – ze złą wieścią i sercem zranionem przychodzę. Jeden z tych, którzy się morderstwa dopuścili, skruchą tknięty, wyznał wszystko.

Spojrzał na Kochana.

Ten stał blady ale mężny, podniósł głowę – czekał.

– Przedbor i Pakosław Zadorowie są obwinieni – dodał ks. Suchywilk, a parobek Warga, który im miał pomagać, oskarża i Rawę, że go z niemi przedtem na naradzie widział.

Ztąd posądzenie na was, miłościwy panie…. Biskup gotuje się rzucić klątwę, nic go już od niej nie strzyma.

Król słuchał dosyć spokojnie, przy stole stojąc na wpół już rozdziany, bo miał iść na spoczynek. Rzucił okiem na Rawę, który milczał.

– Lepiejby było, ażeby klątwa biskupia Was tu, miłościwy panie, w Krakowie nie zastała. Jedźcie do Poznania lub Gniezna, do wuja mojego, tymczasem.

Król skinął głową i przerwał krótko.

– Dziś? jutro?

– Z rana jedźcie, rzekł Suchywilk.

– Wy ze mną? – dodał król, pytając i prosząc razem.

– Jadę – odparł ks. Jan.

Kochan milczał, nieustępując.

Kaźmirz się zwrócił ku niemu.

– Rozkaż natychmiast, aby się gotowano do podróży…

Była to odprawa dana ulubieńcowi, który wyjść musiał.

Gdy się oddalił, królowi jakby ciężar spadł z serca.

– Nie darmo przysłowie powiada, że Boga prosić trzeba, by nas od przyjaciół bronił, a od wrogów człowiek sam łatwiej się uchroni. Kochan uczynił to z miłości ku mnie, pewien jestem, innej nie miał pobudki, i oto ja… brzemię tego występku dźwigać będę musiał.

Westchnął.

– Wiecie – dodał łagodnie – iż krwi chciwym nie byłem i nie jestem i pogardą zbywam tych, co mi szkodzić chcą… Nie dałem ani półsłowem żadnem pobudki do tego… nie winien jestem. Mamże dla popełnionej zbrodni wyrzec się jednego człowieka, któremu zaufać mogę, w którego wierzę serce?..

– A zatrzymacie go przy sobie – odparł Suchywilk – to was o wspólnictwo czynu obwinią.

Król zmilczał dumnie.

Wkrótce potem ks. Jan odszedł, a Kaźmirz pozostał sam, oczekując na Kochana, którego powrotu się spodziewał.

Nadszedł winowajca z pokorą rzucając się do nóg królewskich, objął je wzruszony.

– Przebacz mi, panie najdroższy… źlem usłużył, złym jestem sługą! Przyznaję się… tak, jam sprawcą. Zadorowie spełnili, com im polecił… Nie odpędzajcie mnie od siebie, panie, bo bez was życie dla mnie nie warte nic… Nie odpędzajcie!

Król mu rękę, milcząc, na ramieniu położył.

– Będę pokutował, zmażę tę winę – wołał Kochan – odprawię pokutę, jaką włożą na mnie. Mężobójcą zostałem… tak, lecz człowiek ten ostrzeżonym był, na was się rzucił – poniósł karę, na jaką zasłużył…

Drżący głos Kochana ucichł.

– Jutro do Poznania w drogę – odezwał się król, swym zwyczajem nie chcąc odpowiedzieć ani rozprawiać o tem, co mu dolegało.

Kochan wiedział już, iż odpędzonym nie będzie, podniósł się z ziemi uradowany, pocałował kolana królewskie, twarz mu się wyjaśniła…

Nie było mowy ani o Baryczce, ni o klątwie…

Wybierano się, nie śpiąc noc całą, w podróż; król zabierał znaczniejszą część dworu swojego, łowiectwo całe, choć miał drugie w Poznaniu, mnogich komorników, konie, wozy i oddział znaczny rycerstwa.

Na biskupstwie tymczasem gotowano się uroczyście, z całym ceremonjałem kościelnym, w katedrze na Wawelu wyrzec to anathema na króla, które w rozumieniu biskupa od narodu go miało oddzielić, zmusić do pokuty i pokory…

Bodzanta, pod świeżem wrażeniem męczeństwa swojego ulubieńca, nie chciał ani zwlekać z tem, co za konieczne uważał, ani sobie dawał odradzać… Niektórzy kanonicy pokornie mu przedstawiali skutki tego kroku wątpliwe, a dla kościoła mogące być uciążliwemi. Biskup słuchać ich nie chciał. Sam on, otoczony duchowieństwem, miał wyrzec to straszne – anathema na pomazańca bożego.

Dzień trzeci po tym był wyznaczony; jak gdyby królowi dano jeszcze jedną dobę do opamiętania.

Bodzanta gotów był miłosiernym być, lecz warunki zakreślał ciężkie i upokarzające…

Wiedział, iż na Wawelu nic nie jest tajnem, co się u niego uchwala, bo nawet najskrytsze rady natychmiast tam jakiemiś nieodgadnionemi drogami przechodziły. Tak samo on miał sługi swe na dworze, i nazajutrz rano, gdy cały zastęp rycerstwa, dworzan, wozów, czeladzi, komorników, ciągnął jeszcze na pół uśpionemi ulicami Krakowa, kapelan przybył oznajmić ks. Bodzancie, iż Kaźmirz do Poznania wyjechał.

Dodawano, że Kochan, który się nawet nie schronił i od dworu nie został odepchnięty, jechał z królem razem… Było to jeszcze jedno wyzwanie, jeszcze jedno więcej lekceważenie. Gniew się wzmógł.

– Chciał sam tego! – zawołał biskup, podnosząc się z łoża, niech się spełni wola Boża i jego żądanie. Klątwa nieuniknioną jest. Zobaczymy, kto w Rzymie mocniejszym jest, król i ks. Arcybiskup, czy Pasterz krakowski…

Nazajutrz znowu tłumy ludu, zwabione rozpuszczoną wieścią zawczasu, że biskup króla kląć będzie za utopienie Baryczki, cisnęły się do kościoła, zalegały ulice i podwórza.

Z okazałością wielką, z krucyferem, z dostojnikami kapituły, poważny starzec wyjechał z dworca swego do katedry na Wawelu…

Kościół był przepełniony, lecz ani jeden z wyższych urzędników królestwa, ani jeden ze dworu Kaźmirza nie ukazał się w nim. Czeladź nawet, na zamku pozostała, schroniła się do swoich szop i komor. W dziedzińcach pusto było i jak wymarło… Drzwi zamkowe pozamykane na kłody, żywej duszy przy nich.

Neorża tylko, Otto ze Szczekarzewic, Pszonka, Janina i ludzie tego obozu przyszli słuchać okrutnej klątwy kościelnej i patrzeć na rzucane i łamane świece, na ten obrzęd straszny, jak spełnienie śmierci wyroku, groźny, jak katowanie zbrodniarza…

Rozległo się – anathema… zaparto drzwi kościelne, biskup powrócił do dworca swojego.

Zdawało mu się, że wszelkie życie ustać powinno było w Krakowie, że płacz i jęki rozledz się po nim miały, że kirem i popiołem ludzie się pokryją… Tymczasem powszedni żywot bez żadnej zmiany widocznej, płynął trybem swoim dalej, a Wierzynek zagadywany przez ciekawych, odpowiadał, głowę spuszczając – że, sprawa między królem i biskupem w Rzymie się rozsądzi i zagodzi.

Dziś więc nie była to już walka między kościołem i władzą świecką, lecz prosty spór Kaźmirza z ks. Bodzantą.

Za taką ją uważano. Czasy się wielce zmieniły…

Księga czwarta. Biczownicy

Lat trzy upływało od opisanych wypadków.

W domu niegdyś Kuby Swiniagłowy, a dziś, po zgonie jego i niegdyś pięknej Agaty z Opola – należącym do piękniejszej od niej Baśki, żony Fryca Matertery – wiele się rzeczy zmieniło nie na lepsze.

Była to niegdyś gospoda wesela, gniazdo dostatków, miejsce ulubione tych, co się zabawiać lubili i ochoczo spędzać wieczory przy dźwięku muzyki, w pląsach, a często zabawnej paplaninie miejskich trefnisiów, dla których tu drzwi stały otworem.

Żywot, już obfity w wypadki, pięknej Baśki, od ożenienia, po którem ona sobie obiecywała królowanie nad mężem i domem, a używanie świata po swej myśli – uległ niespodzianej przemianie, równie jak ona sama.

Dziewczęciem była trochę szaloną i lekkomyślną, zdało się, że zamężna niewiasta spoważnieć mogła i uspokoić się. Lecz zamążpójście za Fryca zupełnie nadzieje jej zawiodło. Za życia rodziców jeszcze jakokolwiek godziło się i porozumiewało małżeństwo młode, chociaż między niem miłości nie było. Fryc żenił się dla pieniędzy, Baśka szła za mąż, aby światu okazać, że piękny, młody chłopak mógł się z nią ożenić, choć ją ludzkie, nielitościwe szarpały języki.

Okazało się wkrótce, że Fryc ów, którego przeznaczeniem było ulegać i słuchać, wcale nie miał ochoty pani swej zachcianek spełniać, że miał swoją wolę, a przebiegłość niezmierną. Nim wybuchnął z buntem otwartym przeciwko Baśce, zaplątał naprzód tak jej majątek, domy, dworzyszcza i summy, które miał Swiniagłowa u różnych ludzi, tak mienie żony umiał zręcznie na swoje poprzerabiać, iż, co on miał przez nie być jej niewolnikiem, ona w jego zależności się znalazła.

Oprócz tego, piękny Fryc, sam bałamut, mający miłośnice z dawnych czasów, żonie ani się bawić tak swobodnie, ani białych ząbków wyszczerzać nie dawał. Gdy wkrótce jakoś po śmierci jej rodziców obojga, dawny domu i Baśki przyjaciel Sreniewita, zajechał do nich i gospodą chciał stanąć, Fryc, który o przeszłości żony swej dobrze snać był uwiadomiony, okóniem stanął.

Rozparł się, w boki wziąwszy, we wrotach i wręcz pięknemu panu powiedział, że go w domu swym znać nie chce.

Baśka z okna wołała na przekorę, że dom do niej należy i ona gospodę w nim ofiaruje, on śmiejąc się przeczył i chciał sam panem w domu być.

Sreniewita, wpadłszy w ten spór małżeński, z początku śmiać się chciał, potem splunął, Baśce całusa od ust posłał, zawrócił od wrót i gdzieindziej na miasto pojechał. Miał tam przyjaciół dosyć.

Między małżeństwem rozpoczęły się kłótnie i spory nieustające. Fryc zawsze wesół, dobrej myśli, żonie prawił niemiłe prawdy, ona go od ostatnich słów łajała i płakała.

Więcej daleko brała do serca to wszystko, niż małżonek.

 

Ten zdawna mieć musiał osnute plany i szedł z obrachowaniem do celu. – Babę, powiadał, krótko trzymać potrzeba, ona zaś wcale być trzymaną nie chciała.

Powstała wojna otwarta, z której piękna Baśka wyszła zwyciężoną. Świat jej zbrzydł, ale i ona nagle jakoś brzydnąć zaczęła i długa jej młodość od razu, jakby cięciem jednem się zawarła. Włosy naprzód wypadać zaczęły, potem zęby, pożółkła biała twarzyczka, a im ją mocniej malowała, tem okrutniej ciemniała i marszczyć się zaczęła brzydko.

Oczy gasły, schudła… Świat, jak zawsze, rachujący się tylko z teraźniejszością, zobaczywszy ją tak zbiedzoną, odsuwać się począł. Prawda, że Fryc gościnnym nie był do zbytku. Muzyki ani chciał znać, trefnisiów kolanem za drzwi wypędzał, a próżniakom próżne kubki stawił.

Osamotniona biedna Baśka, której pan Bóg odmówił jedynej pociechy, mogącej osłodzić życie, bo dzieci jej nie dał – płakała po dniach całych. Fryca te łzy gniewały, a nie rozczulały.

Miał czasem takie szyderskie pogadanki o skaczącej kozie i tym podobne, które gniew żony i łzy podwajały…

Sam zaś on był jak z kamienia. W mieście się zabawiał, nic sobie powiedzieć nie dawał, wesół był, obojętny, i w domu, do którego wcisnął się przybyszem – panował…

Nic też dziwnego, że napróżno szukając sobie pociechy, piękna Baśka znalazła ją dopiero w nabożeństwie i modlitwie. Jak we wszystkiem i życiu całem namiętną była zawsze, tak i pobożność jej, gdy raz się na nią zaniosło, stała się niepohamowaną a gorączkową. Dawniej ludzi brała przebojem, teraz tak samo cisnęła się do Boga.

Rozpocząwszy pokutę, nie miała w niej miary. Zmieniły się zaraz suknie owe szyte i bramowane na długie czarne, szare i brunatne, prawie mniszego kroju.

Miała klejnotów dosyć, które jej własne były, a Fryc na nie zęby ostrzył; na złość jemu, jedne pooddawała do kościołów, drugie posprzedawała na ofiary, a perłami najśliczniejszemi ornaty szyła do dominikanów. Może też na przekór mężowi, mnichów zaczęła zapraszać gromadnie do domu, a że tych mąż jej, bez narażenia się całemu duchowieństwu, pozbywać się, ani źle przyjmować nie mógł – było ich zawsze kilku przy obiedzie i wieczorem… Resztę dnia sama Baśka spędzała po kościołach.

Było to jej jedyne nad Frycem odniesione zwycięztwo, i, przyznać potrzeba, że plac boju wybrała tak, iż mąż na nim całą swą siłę stracił.

Wprawdzie uciekał z domu, lecz tym sposobem jej oddawał nad nim władzę. Rozpuścił się w końcu Fryc i powiadano, że się napijał. Ona teraz mu nauki moralne dawała, nietylko sama, ale umiała tak swych dominikanów nasadzić nań, że choć mówili zawsze o rzeczach niby obcych, dalekich, Frycowi do żywego dopiekali.

Jak dawniej uczty, tanów i wesela, pląsów i muzyki bez Baśki nie było, tak teraz nie obeszła się bez niej procesja żadna, odpust, nabożeństwo, żadne śpiewy kościelne, żadna uroczystość doroczna. – W domu najściślejsze posty, przeciw którym się Fryc obawiał występować, szczególniej dla niego były zachowywane.

Matertera, który jej wszystko zagrabił, życie zatruł, w końcu i sam zaczął na duchu upadać, życie mu obmierzło.

Jej zaś z tym nowym jego trybem wcale znośnie było.

Przekonała się naprzód, iż w czerni do twarzy jej było i trochę dawnego wdzięku wróciło, potem ludzie nawrócenie jej, teraźniejszy jej statek i pobożność oceniając, co wprzódy stronę męża brali, teraz wszyscy mówili za nią, Fryca, znajdując winnym… Przodowała też gorliwością swoją innym kobietom, a pobożność jej była dla drugich przykładem, którego doścignąć nie mogli.

Codziennie leżała krzyżem w kościele przynajmniej w czasie jednej mszy, w czasie innych klęczała… W czasie procesji najcięższy krzyż wypraszała sobie na ramiona, pod którym się uginała. Wdziewała suknie różne tercjarskie, pielgrzymowała od kościoła do kościoła w zimie boso, stacje w post odbywała na kolanach…

Wszystko to jeszcze jej nie starczyło, raz wszedłszy na tę drogę, znajdowała, że ciało swe jeszcze powinna była srożej kaźnić, że ludzie wszyscy nadto światowemi sprawami byli zajęci, a Bogu służyli chłodno i opieszale.

Nawet mniszki, które odwiedzała w Nowym Sądczu i po innych klasztorach, wpraszając się do nich na dni czasem kilka, żywot ich ascetyczny, surowy, jeszcze jej nie zaspakajał.

Wymyślała osobliwe męczarnie, biczowała się krwawo codziennie, ściskała paskiem wpijającym w ciało, nie zrzucała włosiennicy.

Te religijne praktyki wprawiały ją w stan odurzenia, upojenia jakiegoś, zapału, który czasem łzami, niekiedy śmiechem dziwnym, serdecznym wybuchał.

Nigdy pokuta za grzechy nie była jawniejszą i przykładniejszą…

Sama ona spowiadała się z przeszłości swej, opowiadała, bijąc się w piersi, sprawy, o których nikt nie wiedział, a że to przy mężu czyniła, nieraz boleśnie go temi spowiedziami publicznemi raniła i upokarzała.

Dom przybrał wcale nową postać. – Znikły z niego powoli kosztowniejsze i piękniejsze sprzęty, rozdarowane kościołom, posprzedawane, wyrzucone, jako grzeszny zbytek. Natomiast ściany się przybrały w rozmaite godła, obrazki i wyobrażenia religijne. U każdych drzwi wisiała kropielnica, w każdej izbie stał krucyfix, a w sypialni jawnie rozłożone były narzędzia do poskramiania i trapienia grzesznego ciała, rozmaite dyscypliny, pasy i t. p. Klęcznik był umyślnie tak urządzony, ażeby kolana ranił.

Fryc na to wszystko patrzeć nie mógł i życie mu coraz bardziej brzydło, tak, że z domu uciekał. Nie mógł jednak żonie zabronić starać się w ten sposób o zbawienie duszy i odpokutowanie za grzechy.

W tem wszystkiem więcej było pewnie fantazji, niż skruchy, i ta sama chęć popisu z pobożnością, jaka dawniej piękność Baśki głośną czyniła.

Zwolna jednak te namiętne praktyki wpłynęły na ducha – i, co było zrazu dziwactwem może, stało się potrzebą dla nieszczęśliwej, która znajdowała pociechę i uspokojenie w tej pokucie.

W końcu trzechlecia tego, nietylko piękna Baśka uległa wpływowi ducha czasu, który powoływał do tak surowego kajania się za grzechy.

W krajach sąsiednich i w Polsce, prąd ten, religijna egzaltacja, dawała się czuć ogólnie.

Wielkie klęski, które tysiącami trupów zasypały cmentarze, głód, mór straszliwy, wylewy wód, dziwaczne zmiany w powietrzu, zdające się kolej pór roku zmieniać i grozić ludzkości zagładą – duchowieństwo wszędzie ukazywało jako karę za grzechy, jako przestrogę i napomnienie ku poprawie i pokucie.

Ziarna religijnego zapału, egzaltacij, w przeszłych wiekach zasiane, na nowo bujnie kiełkować zaczęły.

Nadzwyczajne klęski wymagały nadzwyczajnych środków przebłagania zagniewanego bóstwa. Trwoga niemal obłąkiwała umysły. Niektóre z nich miały widzenia, objawienia, natchnienia jakieś, które zdawały się odpowiadać powszechnej ducha potrzebie.

Kościelne procesje błagalne, z pokutnikami w kapach i kapturach, biczującymi się publicznie, zrodziły wkrótce dobrowolne gromady biczowników, które znalazły wodzów, i wyrzekając się życia, rodzin, wszystkich węzłów, łączących je ze społeczeństwem – poszły, krwią się oblewając, wołać świat do nowych apostołów jakichś, mających go odrodzić.

W Polsce klątwa rzucona na króla, chociaż nie sprawiła może tak piorunującego wrażenia, jakiego się spodziewano – bo nie rozciągnęła się pono dalej nad krakowską diecezję, także umysły zaniepokoiła.

Kościoły stały pozamykane, obrzędy uroczyste umilkły – ludzie się trwożyli, obawiając za ten brak chwały Bożej kary Boga. Obwiniano króla, oskarżając go o morderstwo, duchowni nie oszczędzali go, przepowiadając nowy mór, głody, szarańczę, która już była nawiedziła Czechy, najścia pogan i t. p.

Król – czynił wprawdzie kroki do pojednania z pomocą Arcybiskupa Gnieznieńskiego, lecz Bodzanta więcej się domagał, niż powaga Majestatu mogła ofiarować – przedłużał się więc spór między kościołem a Kaźmirzem, nie hamując całkowicie życia, ale je łamiąc i utrudniając.

Wierni i pobożni za grzech króla codzień pokutować musieli, nabożeństwa odprawiały się wyjątkowo, cicho, – na każdą posługę duchowną, wyjednywać było potrzeba osobne pozwolenie, jako łaskę.

Trwało to zbyt długo, a sprawa w Rzymie, popierana ze stron obu, dotąd rozwiązaną być nie mogła. Sam król był nią znużony i rad był ofiarą znaczną przejednanie zyskać. Lecz zajątrzył się spór, a ludzie korzystali z niego dla siebie i zgodę utrudniali.

Znaczna część duchownych z innych diecezij nie opuściła wprawdzie Kaźmirza, kapelani odprawiali nabożeństwo na zamku – lecz gdziekolwiek zetknąć się musiał z władzą biskupią król – odpychano go, znać nie chciano, jako wyłączonego i wyklętego.

Arcybiskup i siostrzan jego pracowali gorliwie nad przejednaniem, król znużony był, a Bodzanta czując, że stał się potrzebnym, coraz bardziej był wymagającym.

Łatwo pojąć, iż stan ten kraju przyczynić się musiał wielce do religijnej egzaltacji.

Te milczące dzwony, te zaryglowane wielkie drzwi kościelne, pogrzeby bez śpiewów, chorągwi, obrzędów wszelkich, ciche msze odprawiane po ustronnych kaplicach, utrudnienie chrztów i wesel – trwogę siało w sercach.

Ostyglejsi ludzie mogli się wprawdzie nauczyć obchodzić bez tego, czego im odmawiano, lecz gorętsze duchy tęskniły, niepokoiły się – trwożyły o zbawienie.

Niedawno przebyty w Krakowie mór, który, jak miecz mściwego anioła przeszedł, tysiące zabierając ofiar – stał jeszcze na myśli i w pamięci, jakby znowu miał powrócić. Rozsiewano wieści, iż się wznowił w niektórych miastach.

Niepokój więc panował wszędzie, z każdą chwilą rosnący. Jedną z prorokiń zagłady i pomsty Bożej była ta niegdyś płocha, dziś w gorączce coraz się potęgującej pokutująca Baśka.

Z rozpłomienieniem religijnem łączyło się w niej męztwo wielkie, – z którem porywała się na najśmielsze kroki, – wciskając się wszędzie, i wywołując to, do czego, jak mówiła – czuła się natchnioną.

Wpadła tak raz na zamek, do Kochana, potem do króla, ubrana w habit tercjarski, z paciorkami i krzyżem, grożąc im, wyrzucając zbrodnię i opowiadając, że posłaną była do nich, aby do pokuty ich nawoływała.

Wiek to był pobożności jeszcze nie nadwerężonej niczem; ci nawet, co mniej byli usposobieni do niej, mieli ją w głębi duszy, wiara zachwianą nie była – więc i taki głos niewieści zostawiał wrażenie po sobie.

Król wysłuchał napomnień milcząco… posmutniał, Kochan przez długi czas chodził strwożony, i ofiary na kościoły, jakie czynił od śmierci Baryczki, podwoił.

Jednego wieczora w domu Fryca Matertery, w którym on się mało pokazywał, – gospodyni sama przyjmowała zwykłych swych gości. Siedział za stołem tylko co przybyły przeor ks. dominikanów Tomasz, pobożny tegoż zakonu kapłan Ireneusz, a tuż obok jeden z wikarjuszów kościoła panny Marji, młodszy od nich, lecz wielkiej pobożności i nauki ks. Paweł z Brzezia. Gospodyni, która siebie karciła najsroższemi postami, dla ojców duchownych nietylko była pobłażającą, lecz starała się ich jak najlepiej ugościć. – Przynoszono więc misy i flasze, a Baśka, nie siadając do stołu, posługiwała ojcom, podając im w miejscu sługi wodę do umycia rąk i ręczniki, gdy ks. Paweł, suchy, wysokiego wzrostu, twarzy pociągłej i długiej mężczyzna, wyciągnął dużą, białą, z kościstemi palcami rękę i odezwał się do przeora Tomasza.

– Słyszeliście ojcze, o biczownikach?

Ks. Tomasz, siwy, otyły, ciężki, z twarzą okrągłą, dosyć wesołego wyrazu, ocierał właśnie pot z czoła, bo się to działo na początku lata i dnie były gorące.

Spojrzał na mówiącego zdziwiony nieco i zapytał:

– O jakich?

– Głośno już o nich po całym świecie – odparł ks. Paweł – a mówią, że i u nas już od granic się zjawili, i w niektórych miastach gmin za sobą wielki ciągną. Tylko co ich nie widać w Krakowie.

Ks. Ireneusz, blady i chudy, pokaszlujący mnich, którego oczy, żywo biegające, bystry umysł zdradzały, pokręcił głową, jakby wątpliwość pewną okazać chciał i niewiarę.

Baśka, trzymająca jeszcze nalewkę i ręcznik, mając już odejść, zatrzymała się ciekawie. Wejrzenie jej skierowało się ku ks. Pawłowi z prośbą gorącą.

– Biczownicy? – zapytała.

– Tak, pokutnicy biczujący się… i przebiegający świat o żebranym chlebie, a wołający grzesznych do pokuty…

Wszyscy umilkli – ks. Paweł zamilkł też na chwilę.

– Zjawisko to wielkiego znaczenia – dodał zadumany. – Przebrała się grzechu miara, czują wszyscy, że życie zmienić potrzeba. Bóg zsyła natchnienie na małych, ubogich, biednych tak, jak apostołów swych z gminu wybierał…

Cuda o nich opowiadają.

Baśka postawiła dzban, rzuciła ręcznik, i ze złożonemi rękami zbliżyła się do ks. Pawła.

– A! mówcie! mówcie! – zawołała – Serce mi uderzyło. To palec Boży… Pokuta publiczna, chłosta dobrowolna… nędza i głód – nowy zakon… nowi apostołowie!!

Ks. Paweł się zmarszczył.

– Nowego zakonu być nie może, ani nowych apostołów potrzeba – zawołał kwaśno – całą prawdę i wszelką naukę przyniósł Chrystus… ale myśmy jej do serc nie wzięli ani cząstki, nie spełniamy z niej tylko to, co najlżejsze.

 

Przeor i ks. Ireneusz milczeniem to potwierdzali.

– Gdzież są? zkąd idą? będę szukać tych świętych pokutników! – zawołała gospodyni, żywo następując na ks. Pawła.

W tem Ireneusz się cichym głosem, prędko płynącemi z ust słowy, odezwał.

– Powoli – powoli! – Niechno kościół się w tem rozpatrzy i przekona, czy w tej pobożności nie tkwi herezja jaka.

Baśka stanęła zdumiona.

– Ojcze mój! – poczęła – a jakaż może być herezja, co grzesznego w pokucie? Im ona sroższa, tem Bogu milsza.

Ks. Ireneusz ręką przebierał po stoliku.

– Ciemno w tem, ciemno – rzekł – a póki się to nie zbada, nie rozpatrzy, ostrożnym trzeba być, aby zamiast Bogu służyć, nie poszło się w więzy szatańskie.

Groźne podniósł palce i gospodyni zamilkła, lecz widać było, że gorączkowa ciekawość paliła ją.

Ks. Paweł z Brzezia usiadł tymczasem przy stole… Miał widać litość nad niewiastą.

– Gdzie się to zrodziła ta pokutnicza…

– Sekta – poddał ks. Ireneusz.

– Sekta, czy towarzystwo, Bóg to wie – ciągnął dalej Paweł – lecz razem gruchnęło o niej i z nad Renu, i z Węgier, i od Włoch… Gromady ich przebiegają sąsiednie kraje, weszły i do nas. Niektórzy duchowni otwierają im kościoły, inni podejrzenia mają.

– O co? – spytała gospodyni.

– O to, com rzekł – wtrącił ks. Ireneusz – że sektą są. Nasz zakon właśnie powierzone ma sobie badanie herezij wszelkiej, tej zjadliwej rdzy, która się czepia łatwo umysłów słabych a żywych… Inkwizytorowie o tem wyrzeką.

Przeor, który zmęczony nic dotąd nie mówił, rzekł głosem cichym, przerywanym oddechem ciężkim.

– Tak… tak… wszystko trzeba bacznie roztrząsać… Djabeł nie śpi.

Gospodyni słuchała z uwagą wielką.

– Przebaczcie mi, ubogiej na duchu – odezwała się – ale jakiż błąd być może w surowej pokucie?

Ks. Ireneusz z uśmiechem odparł:

– Wieleby o tem mówić trzeba… a ja, duszyczko pobożna, jedno tylko powiem. Gdzie kapłana nie ma jako przewodnika, tam się łatwo ludzie obłąkać mogą. Tu zaś, pomiędzy tymi Biczownikami, o kapłanach nie słychać. Jacyś nieznajomi, nieświęceni, samozwańcy wodzowie, prowadzą te gromady.

Niewiasty i mężczyźni różnego wieku idą pospołu, żyją pospołu… hm! hm! nie zdaje mi się, by to czysta sprawa była…

Gospodyni zadumała się nieco.

– Grzesznicą jestem – rzekła – wielką i niegodną łaski Pana… nieświadomą rzeczy wielu, ale mi się ta pokuta publiczna, to życie jej oddane całe, ta krew brocząca goścince nieprawości, wydaje tak piękną! tak piękną!

Przeor się zmarszczył.

– O! o! – przerwał – gotowaś sama pójść z niemi!

Baśka chwyciła się z siedzenia, i krzyknęła…

– A! tak… niech się zjawią tylko – rzucę wszystko… nie wytrzymam, pójdę!!

Księża spojrzeli po sobie, ks. Paweł zamilkł, i chcąc rozmowę odwrócić, wtrącił, iż wieść chodziła, że wkrótce król miał uledz i klątwa zdjętą będzie, a kościoły otwarte i dzwony zabrzmią znowu.

Gospodyni słuchała dosyć obojętnie.

– Król? – rzekła, bynajmniej nie okazując sromu. – Znam go dobrze, wszak ci szatan mnie był zawiódł ku niemu, a raczej ten człek, zbójca, który tyle dusz niewinnych pogubił, zausznik jego Kochan… Znam ich obu. Król w duszy dobry jest, litościwy, ludzki, ale do Bożych rzeczy chłodny… Nawrócić by go można, gdyby się dał poruszyć… Jemu życie i wszystko obojętne…

– Bo nadto używał – rzekł ks. Ireneusz.

– Wszystko z tego popłynęło – dodała Baśka – że syna nie ma i nie spodziewa się, to mu życie struło i odebrało do niego ochotę.

– Właśnie tą bezpotomnością karze go Bóg – rzekł ks. Paweł – za to, iż sromotny żywot prowadzi…

Gospodyni ze spuszczoną głową słuchała tych wyroków, leciuchny rumieniec przesunął się po twarzy zwiędłej, jak jakieś przeszłości wspomnienie.

– Winien on, tak, tak – począł otyły przeor – ale zausznik winniejszy. Ten jest kamieniem obrażenia, ten wszego złego sprawcą… ten…

Baśka już myślą być musiała gdzieindziej i spytała.

– Sąż już u nas gdzie ci Biczownicy?

Ireneusz się uśmiechnął.

– Bądź spokojna, duszyczko moja, rzekł trochę szydersko, nie miną oni Krakowa…

– Bogdajby – westchnęła Baśka.

Gdy to mówili, półmiski stygły – i ks. przeor okazał ruchem ręki, że radby począć wieczerzę. Gospodyni przybliżyła mu mięsiwo i wychudłemi rączkami poczęła kubki nalewać.

Ks. Paweł, oczyma się porozumiawszy z towarzyszami, zagaił inny przedmiot. Z poszanowaniem go słuchając gospodyni, widocznie o czem innem myślała. Zatopiona w sobie, roztargniona, machinalnie posługując gościom, dumała, nie odzywając się prawie – biczownicy ci z myśli jej nie schodzili.

—–

Wśród tego milczącego Krakowa, który klątwa przez Biskupa rzucona, okryła żałobą – jednego dnia letniego powstał ruch nadzwyczajny…

W rozmaitych miasta dzielnicach – z niewiadomej przyczyny, ludność, rzuconem słowem jakiemś poruszona – wybiegała z domostwa, wyglądała z wrót, szła ku czemuś niewidomemu i pierzchała strwożona.

Niektórzy palcami ukazywali w dal, inni bojaźliwie poszeptawszy z przechodniami, do domów zbiegali, zamykali wrota. Ciekawość i trwoga malowały się na twarzach wszystkich.

Przed kościołem ks. Dominikanów stał ks. przeor w towarzystwie Ojca Ireneusza. Oba mieli na sobie płaszcze jak do wyjścia, lecz zdawali się wahać – czy wyruszą lub zatrzymają się w miejscu…

– Nie mamy po co śpieszyć, ani iść przeciwko nim – mówił ks. Ireneusz. – Grzeszna to sprawa, której z miasta i z kraju potrzeba się pozbyć co najprędzej. Chociaż naszemu bratu Ojcu Rainierowi przypisują, że on pierwszy do tej pokuty wołał, i onych Biczowników stworzył – ja nie wierzę, aby Tomaszowe dziecię herezję taką uknuło… Ludzie źli, wzięli myśl dobrą i wypaczyli ją.

Przeor zamruczał coś, niespokojnie się oglądając.

– Rajnier nie Rajnier, przemówił wzdychając, jakby mu ta cała sprawa wielką przykrość sprawiała – niedorzeczeństwo jest…

Ludzie się tego morowego powietrza ulękli…

– Juści, niezaprzeczenie to kara Boża – odparł Ireneusz – ale i to kara, gdy herezja nowa wyrasta… Nową sobie wiarę chcą tworzyć! kto? szaleńcy jacyś… Już lat bodaj trzy temu, gdy Ojciec święty potępił ich.

– Myśmy się dopiero o tem dowiedzieli, no i Biskup też wie…, rzekł przeor. Nie dadzą im tu popasać, rozpędzą.

– Oni sami dłużej nigdzie nad dzień nie popasają – odparł ks. Ireneusz…

– Chodźmyż popatrzeć na to dziwowisko, rzekł przeor wzdychając. Wczoraj oznajmiono, że się tu wloką…. już powinni być…. Staną pewnie w rynku…

– Chodźmy, dodał Ireneusz, ale wnijdźmy gdzie do kamienicy. Dosyć będzie patrzeć zdala, aby znowu nie powiedziano, że to dominikańska robota, a my z nimi trzymamy.

– Do Wierzynka, rzekł przeor, tam nas przyjmą. Okien ma dosyć. Mówiąc to, wolnym krokiem poruszyli się, idąc ku rynkowi i przed się patrząc ciekawie. Ulice pełne były ciekawego ludu, lecz nie sama ciekawość tylko malowała się na twarzach, trwoga, niepokój, nieokreślone to uczucie, które opanowuje na widok spraw niezwykłych i niewytłómaczonych.

W naturze ludzkiej jest coś, co ją czyni podległą wpływowi szczególniej uczuć gorących i wielkiego zapału. Są one w całem słowa znaczeniu zaraźliwe. Człowiek od nich częstokroć broni się z razu szyderstwem, zasłania niewiarą, ale w końcu siła dla niego nie zrozumiała opór ten łamie, zwycięża, i gdy tłumy przejmie ten ogień a porwie i pochłonie, jednostki uledz muszą i dać się porwać prądowi.

Zapowiedź tego widowiska, o którem już dziwy głosili, ci co się z niem spotkali, a większe jeszcze ci, co tylko słyszeli o niem, słabszych napełniała bojaźnią, zwiastującą, że ono ich pociągnie i pokona, że mogą, nieświadomi tego co czynią, rzucić domy i iść z temi pokutnikami.

Chronili się więc i zamykali, lecz ciekawość górę brała.

Wszystek ten tłum, który umyślnie około P. Maryi i na rynku się gromadził, miał pozór wystraszonego, milczał. Ściskano się i kupiono jakby wzajem w sobie szukając obrony. Trwożliwie oczy zwracały się w stronę, z której się biczowników spodziewano i zamykały z trwogą. Cisza grobowa panowała w ścisku, ledwie szeptami i mruczeniem przerywana.

Nietylko wiodące do rynku ulice, chodniki pod ścianami były przepełnione, ale okna wszystkie głów naciśniętych w nich pełne.