Tasuta

Król chłopów

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Niewiasty i dzieci przeważały.

Dzień był skwarny, powietrze duszne, chmury ciemne, ciężkie, przeciągały po niebiosach zamglonych jakby oparem, a słońce, choć się rzadko przebijało przez obłoki, piekło okrutnie.

Gawiedź, która w ulicy się nie mogła pomieścić, gdzie niegdzie powdrapywała się na drabiny, przylegała do kominów na dachach.

Ks. Przeor z Ireneuszem ledwie mogli się przebić przez ściśnięte gromady do kamienicy Wierzynka, a że im z miejsca ustępowano, winni byli tylko sukni swej, którą lud szanował. Po przejściu ich natychmiast znowu, jak rozpruta fala, lud się skupiał, a stojący w pierwszych rzędach, z obawy stracenia miejsc, z których lepiej widzieć mogli, bronili się milcząco całą siłą.

Przeor, który znużony był pochodem niezmiernie, oczy ociężałe podniósł ku oknom kamienicy, do której dążyli. Nie zwiastowało się tu nic pomyślnego, wszystkie były zajęte.

Pomimo to szli oba duchowni, nie mając już nic lepszego do czynienia, jak tu bezpiecznego szukać miejsca.

W sieniach domostwa natłoczone było nie mieszczanami, ale rycerstwem i ludźmi, z których ubrania wnieść było można, iż do dworu należeli. Poznawano między nimi twarze królewskich sług.

Szeptali z ulicy patrzący, iż pono sam król się tyłami przesunął tu, aby też widzieć tych pokutników, o których tyle rozpowiadano.

W istocie, pilnie się przypatrując oknom izb przednich mieszkania Rajcy, po za zasłoną na wpół spuszczoną dostrzedz było można strojów, twarzy, jakie w otoczeniu Kaźmirza znano. Ale król, jeśli tam był, widzianym być nie chciał pewnie, stał zakryty, chociaż oczy ludzi, wznoszące się ku oknu temu, czuły go i odgadywały. Niekiedy zasłona drgała, ręka biała wysuwała się z za niej i nikła. Szeptano, potrącając się – król.

W tłumie dwojakie panowało usposobienie, i względem króla i dla spodziewanych pokutników. Wszystko, co trzymało z biskupem i ocierało się o niego, szemrało i niechętnie spoglądało ku Kaźmirzowi. Wyrzucano mu wszystko złe, wszelkie klęski. Gorzej jeszcze, niż przeciwko niemu, mruczano przeciw dworakom i Kochanowi, piętnując go mordercą.

– Tam, tam, szemrali biskupi słudzy… przyszli patrzeć… zbóje, jak za ich grzechy musi lud pokutować… A co im?

Biskup wszakże, choć nie uczynił żadnego kroku ze swej strony jeszcze przeciwko biczownikom, wiadomo było, iż zamierzał co rychlej się ich pozbyć z Krakowa.

Z tego, co tu przyszło już na biskupstwo o pokutujących z Niemiec i z Węgier – źle ich sądzono i duchowieństwo w ogóle potępiało, mając po sobie bullę papieża Klemensa. Ze Szwabii, ze Spiry, ze Strassburga ich powyganiano, starano się ustraszyć, lecz tłumy, mimo wyroków kościoła, chciwie się łączyły z tymi, których dobrowolne męczeństwo urok miało dla nich nieprzezwyciężony. W każdym zadrgało coś na widok tych krwią obluzganych, bezdomnych, nędznych pokutników nie za swe, ale za grzechy świata całego.

Obawiano się, ociągano z gwałtownem wystąpieniem. Snuli się oni już po Polsce, a nigdzie nie ścigano ich inaczej, tylko słowem z ambony i to dopiero naówczas, gdy już ich nie było.

Nieopodal od kamienicy, w której król się miał znajdować i księża do niej wnijść się kusili, na chodniku, stała w pierwszym rzędzie z twarzą rozognioną, poruszona, niespokojna, nie mogąc chwili w miejscu wytrwać, znana miastu całemu Baśka Świniagłowy. Na ten dzień odziała się stosownie w brunatną suknię, krojem zakonnym, podpasaną prostym sznurem, z pacierzami wielkiemi drewnianemi u pasa, zakończonemi trupią głową i krzyżem.

Na głowie, krótko postrzyżonej, miała zarzuconą zasłonę, niegdyś białą, lecz długiem używaniem zbrukaną i pożółkłą. Nogi bose, zapylone, poranione, wystawały z pod kraju sukni. W rękach miała dyscyplinę i krzyżyk. Stała już jakby w gotowości połączenia się z tymi, o których od dni wielu marzyła dniami i nocami.

Nie samą była, bo zdawna miała swój dwór, który chętnie wszędzie jej towarzyszył. Były to babki, żebraczki z pod kościołów, ubodzy, kalecy i kilka kumoszek tak pobożnych jak ona, które karmiła i obdarzała, wymagając od nich nawrócenia i pokuty.

Cała ta gromadka, jakby wydzielona z tłumu, bo się do niej niechętnie mięszali obcy, zwracała teraz oczy ciekawe. Szczególniej roznamiętnioną, głośno wykrzykującą Baśkę pokazywano sobie palcami, poszeptując kto była, zwierzając sobie życia jej przygody.

– To ta od Swiniagłowy, co za Matertera ją wydali, za Fryca, szeptali niektórzy. Nażyła się ona, nażyła dopóki jej księża nie nawrócili do pokuty. Jeździł do niej Sreniawita, była i u króla, skakała i śpiewała aż się na łzach skończyło.

– O piękna była! dodawali drudzy.

– Jeszcze teraz nieszpetna, choć tak zestarzała rychło, mówił inny. Ale jej teraz ani poznać… wszystko słyszę, zmarnowali. Fryc pije, a ona co ma, to do kościoła za grzechy wynosi.

Każdy jej ruch i słowo podawali sobie ciekawie.

– Patrzajcie ino, a to nie jak pokutnica, ale jak opętana się rzuca!!

Poruszenie w tłumie od strony ulicy Grodzkiej w całem tem się zbiegowisku odbiło. Zaledwie zadrgał ścisk ten z jednej strony, jakby prąd przebiegł po wszystkich… Jedni w tył się cofali, drudzy naprzód parli, przypierano do ścian, do wrót, kilka wykrzyków się wyrwało z różnych miejsc, głowy i ręce falować zaczęły jak woda wiatrem rozkołysana.

– Idą, idą! patrzajcie! idą.

Na palce podnieśli się ciekawi, inni naprzód powyrywali.

Zdala jakby śpiewy i jęki słyszeć się dały, głosy przeciągłe, stłumione, których boleściwy wyraz przejmował skargą i płaczem. Lecz nie widać było nic jeszcze, nic, oprócz po nad głowami tłumów tych gwarnych, na wysokim drągu powiewającej krwawo czerwonej chorągwi. Nie miała ona kształtu rydwanu kościelnego, była to płachta, spłowiała już, na której tle trudno było rozpoznać znaków jakichś malowanych.

W dali za nią mniejsze szły kościelne chorągwie żałobne z trupiemi głowy i narzędziami męki Chrystusowej.

Zwolna musiał się posuwać pokutniczy ten orszak, gdyż nierychło tłum się rozdarł na dwoje i szeregami idący ukazali się biczownicy. Przodem postępował mężczyzna atletycznej postawy, obnażony do pasa, z głową i twarzą kapturem brunatnym okrytą.

Szedł wolnemi krokami i biczem, który w ręku trzymał, o czterech sznurach i żelaznych hakach, smagał się nielitościwie po plecach, już krwią zaschłą i świeżo rozlaną spływających.

Ta postać beztwarza, straszna, katowska, krocząca powoli i w takt pieśni chłoszcząca się nielitościwie, – była zjawiskiem tak przerażającem, iż ludzie bliżej stojący cofnęli się krzycząc, jakby się lękali, ażeby ich nie pochwyciła…

Tuż za tym wodzem szedł drugi mężczyzna, równie zakapturzony, obnażony do pasa, bosy, z biczem w ręku jednem, w drugiem niosący zwitek pargaminu. Ciało jego, jak pierwszego, było smaganiem pokrajane…

Za nimi dwoma rzędami postępowali zmięszani z sobą mężczyźni i niewiasty, wszyscy prawie z nakrytemi głowy, niektórzy z twarzami na pół odsłonionemi, wpół nadzy i biczujący się przy śpiewie jakiejś pieśni.

Brzmiała ona jak kościelna, jak psalm wielkopiątkowy, jak żale gorzkie u Chrystusowego grobu, lecz niezworne głosy, jakiemi ją nucono, ze śpiewem zmięszany płacz i jęki, chrzęst dyscyplin, szelest chorągwi powiewających nad głowami, zmieniały ją w jakąś wrzawę dziką i odrażającą.

Nie było też powagi w tym pochodzie pokutniczym, ani pokory, jakaby ludziom skruszonym przystała. Niektórzy z nich rzucali się jak opętani, rękami wywijali w powietrzu, nogami podrygiwali, – wykrzywiali się i całem ciałem jak zbolu miotali.

Z pod zasłon i kapturów gdzieniegdzie poodkrywane twarze, miały wyraz osobliwego rozpasania, zuchwałości, szyderstwa, upojenia… kobiety przechodząc, groziły ściśniętemi pięściami, mężczyźni dla uczynienia popłochu zataczali się ku gminowi, który z krzykiem od nich się cofał…

Razem jednak wzięty ten tłum w łachmanach brudnych, katujący się, pijany jakimś szałem, jęczący jakimś bolem, czynił wrażenie, któremu oprzeć się trudno było.

Nie byli to pospolici ludzie, w stanie powszednim, w zwykłego życia pojęciach i nawyknieniach, ale coś wyższego nad nich, a przynajmniej wyrzuconego z kolei spraw i uczuć wszystkim wspólnych. Z lekceważeniem jego obyczajów, szli nie lękając się męczarni, śmierci, niepomni na nic, wyżsi nad to, co drugim drogiem było i niezbędnem.

Pokrwawione ciała, poszarpane nogi, ręce zbroczone, same ich twarze zdziczałe, ziejące ogniem, ryczące pieśnią, strach obudzały i podziwienie.

Z tłumów kilka krzyków się słyszeć dało… kilku odartych żebraków zaczęło się rwać ku nim, zdzierać z siebie odzież i łączyć z zastępem, który zwolna zmierzał ku środkowi rynku, ciągle śpiewając i chłoszcząc się ciągle.

Naówczas można było się lepiej rozpatrzeć w zbiorowisku tem, liczącem paręset głów, a składającem się z najróżnorodniejszego żywiołu ludzkiego. Chociaż twarze w większej części były pozasłaniane, na ciałach nagich czytać było można wiek, płeć i pochodzenie. Począwszy od zgarbionych starców, których barki kościste, z pomarszczoną skórą i żyłami nabrzmiałemi oplątane, zdawały się, gdyby nie krew, wykopanemi z dołów cmentarnych, do białych plecu niewiast młodych, do chudych i szczupłych ramion wyrostków, wszystko się tam razem mięszało w nieładzie jakimś, upojeniu i rozognieniu, które nikomu nie dawało trzymać wyznaczonego miejsca, – pchali się, wywijali, smagali wzajemnie, cisnęli, rozszarpywali… Niektóre z niewiast, obnażone zbyt i jakby umyślnie odarte z odzieży, chlubiły się równie krwią na plecach i młodemi kształty ciała.

Wśród pochodu z pieśnią do środka rynku działy się rzeczy niespodziane a gorszące. Idący na końcu szeregów chwytali ze straganów żywność, porywali co napadli, inni rykiem straszyli dzieci, inni za suknie ciągnęli stojących bliżej, chcąc ich zabrać z sobą.

Pierwszy tylko rząd idących zachowywał się z pewną powagą… reszta rozpasaną była i swawolną…

Zakapturzony wódz stanął wreszcie w rynku, około niego poczęły się ustawiać chorągwie… Człek, który zwitek trzymał w ręku, odrzucił kaptur zupełnie, i z pod niego ukazała się głowa ogolona, z oczyma wypukłemi, z twarzą żółtą, usty niepomiernie szerokiemi. Gdyby nie strój i nie miejsce, jakie zajmował, najłatwiej by go wziąść było można za jednego z tych wierszokletów weselnych lub trefnisiów do których był podobny. Zarazem jednak klechę przypominał i bakałarza.

 

Na policzkach koloru żółcią zaprawnego, dwie ceglaste plamy odbijały jak malowane.

Na dany znak podniósł on rękę do góry, w której papier trzymał, potrząsł nią i zakrzyczał.

– Słuchajcie! Słuchaj ludu pobożny!

Ze wszystkich stron ciekawi zaczęli się zbliżać i naciskać ku niemu, popychając i wyprzedzając. Szmer i wrzawa ustały, pokutnicza pieśń powoli ucichła, skonał jęk jej ostatni, a wielu z tłumu poczęło padać na ziemię, jedni na kolana, drudzy twarzami w proch, inni jakby do snu się układając, a nagiemi poranionemi plecami uderzając o kamienie. Bolu nikt z nich czuć się nie zdawał.

Gdy cisza się stała dokoła… ten, który zwitek trzymał w ręku, rozsunął go, przybrał postawę naśladującą księdza na kazalnicy, i głosem to jęczącym, to krzykliwym, to podniesionym bezmiernie, mówił, patrząc po stojących dokoła:

– Słuchaj ludu pobożny! Słuchajcie wierni Chrystusowi! Oto do was przychodzimy jak niegdyś apostołowie z nowiną dobrą, z ewangelią nową. Albowiem świat miał być ogniem zniszczony, morem wytępiony – za grzechy straszne, za winy mnogie, aż oto, widząc Chrystusa zagniewanego i pomstę zawieszoną nad ziemią, przypadła doń matka Jego, przyszli z błaganiem święci pańscy i prosili o miłosierdzie…

I jęczeli a łzy leli trzy dni i trzy noce całe, aż ulitował się Chrystus i przez anioła, posła swojego, zanieść kazał list do kościoła Ś. Piotra w Jeruzalem…

To mówiąc, kartę nad głową rozwinął, podniósł i potrząsał nią.

Wziął ją potem przed się do oczów i znowu mówił, jak gdyby z niej czytał:

– Ja, który jestem żywotem i śmiercią, panem i sędzią, stworzycielem i odkupicielem waszym, prawem i słowem prawdy – mówię do was, abyście się kajali, a krwią waszą, która z moją połączoną zostanie na zagładę grzechów, zmazali przewinienia.

Rzućcie domy i rodziny wasze, dzieci swe i rodziców, małżonków i żony, wyrzeczcie się mienia wszelkiego, weźmijcie bicz w dłonie wasze i idźcie głosić pokutę i wyzwolenie światu po gościńcach, po osadach, po wsiach i gdziekolwiek ludzie w grzechu leżą…

Będziecie się bez litości i bez przestanku biczowali przez dni trzydzieści i cztery, tak, jakom ja lat tyle w mizernem ciele ludzkiem żył dla was… A nie będziecie mieszkać pod dachami, ani spoczywać, ani dłużej trwać nad jeden dzień na każdem miejscu.

I stanie się, że ktokolwiek z was przed drugim z grzechów się swych wyspowiada, temu odpuszczone będą, albowiem wszyscy krwią swą namaszczeni będziecie na kapłaństwo, i co rozwiążecie, rozwiązanem zostanie.

Gdy tych słów doczytywał, czy domawiał pokutnik, pomiędzy słuchaczami, wśród których byli duchowni i klerycy, powstał cichy ale wyraźny okrzyk zgrozy i podziwu…

Szmer ten nie dał mu czytać dłużej, – i wkrótce potem zakapturzony wódz zanucił pieśń, a za nim porwawszy się z ziemi inni śpiewać zaczęli, cisnąc się znów i iść, chociaż prowadzący nie wiedział jeszcze, dokąd się skieruje.

W wielu miejscach duchowieństwo naprzeciw nich wychodziło z procesjami i chorągwiami, prowadzono ich do kościołów, spodziewali się może i tu tego samego przyjęcia, lecz rozkazy były wydane, podwoje kościołów pozamykane, duchowni nie chcieli brać udziału w praktykach tych sekty nowej.

Zakapturzony rychło zrozumiał, iż miał do czynienia z tłumem ostygłym, ostrzeżonym, małowiernym. Niewielu prostaczków dało się uwieść listem tym przyniesionym przez anioła…

Ten, który czytał z karty, i ten, co szedł przodem, naradzili się wejrzeniami z sobą, dali znaki tym, co szli za niemi.

W tłumie tym, przewódzcy pomięszani z nim, natychmiast, biczami smagając, zmusili powstawać tych, którzy legli i odpoczywali… na skinienie ich ustawiono się w szeregi, bicze się podniosły do góry, padli wszyscy na kolana i zanucili pieśń żałosną głosem boleściwym.

Smaganie to i śpiew ze snu i odrętwienia obudziło biczowników. Stali się jakby innemi, z chłostą razem, coraz zapamiętalszą, coraz nielitościwszą, coraz szybszą, śpiew się podnosił – głosy stawały wyrazistsze, szał święty ich upajał – zdawali się doznawać rozkoszy jakiejś, w szmaty drąc ciało, dobywając z niego krwi, która ściekała strugami.

Czego nie uczynił list anioła i opowiadanie ewangeli nowej, widok biczowania sprawił na ciżbie. – Zapał biczowników przechodził do tłumu… wyrywali się ludzie ku nim… jęki i płacz dał słyszeć. Ci, co przyszli tu z niedowiarstwem, ze zgrozą, zaniepokojeni w sumieniu, żegnali się, modlili, płakali, – serce ich biło.

Cóż dawało im tę siłę do zniesienia razów, które sobie zadawali z rozkoszą? Kto sprawiał ten cud, że dla nich boleść była pożądaną i błogosławioną?… Duchowni nawet doznawali tego wrażenia, i kilku z nich odwracało się od biczowników, jak od pokusy, której się uledz lękali.

Śpiew schrypłemi i znużonemi w początku nucony głosami, rósł, potęgował się, podnosił, płynął coraz zgodniejszy, a miał w sobie jakąś siłę straszną, która przeszywała serca.

Kobiety zachodziły się od płaczu spazmatycznie…

Tłum w rynku stojący cały, uląkł się tej pokuty… wahając, czy nie ma pójść z nim także i nowej ewangelji stać się wyznawcą.

W chwili takiego podniesienia na duchu… naprzód kleryk jeden, chłopak młody, wybiegł z pomiędzy patrzących, szarpiąc na sobie odzież, jak szalony pognał do zakapturzonego i padł przed nim na kolana…

Ten, który kartę niósł, wnet począł suknię z niego zdzierać, która kawałami zwisła i podał mu własny bicz… Z wściekłością uderzył się nim kleryk po białych ramionach i krew trysnęła.

Na widok jej, ciżba dokoła odezwała się głuchym wykrzykiem.

Za tym razem pierwszym posypały się inne, plecy całe spłynęły krwią, a nowy pokutnik podniósłszy głowę do góry zwycięzko, z wyrazem ubłogosławienia na twarzy, z uśmiechem na ustach, pieśń nucić począł…

Widok ten był jakby hasłem i przykładem. Ze wszystkich stron wybiegali ludzie. Jednych rodzina powstrzymywała, inni sami wahali się niepewni, niektórzy stawali w pół drogi… lecz wielu dobiegło do miejsca, gdzie stał przewodnik, i biczować się zaczęło.

Baśka która drżąca patrzała na to i płakała, zrywała się kilka razy – naostatek jakby pchnięta siłą jakąś przeważną, skoczyła, w ręku niosąc gotowy bicz… a drugą obnażając się z sukni, która jak wór uszyta, rozerwana u szyi, opadła z niej.

Białe jej ramiona, na których widać było zaschłe blizny dawniejszej dobrowolnej chłosty, krwią się świeżą zarumieniły.

– Baśka! – zaczęto wołać w tłumie.

Fryc Matertera, mąż, który dotąd mało dbał o nią, poruszony wstydem jakimś i trwogą, rzucił się zapóźno, aby ją nazad odciągnąć… tłum go zatrzymał w miejscu…

Gdy się to działo w rynku, w oknach kamienicy Wierzynka stał, tajemnie przybywszy, król, otoczony kilkunastu osobami swojego dworu. Odradzano mu to widowisko, które na posępnym i tak usposobieniu mogło przykre uczynić wrażenie. Kochan osobliwie sprzeciwiał się wycieczce, więcej się starając o roztargnienie dla niego, niż o to, co mogło sprowadzić smutek i rozdrażnienie. Łatwo było przewidzieć, że król ztąd przyniesie na zamek gorycz i zadumę.

Nie mogąc przełamać woli Kaźmirza, Kochan sam mu towarzyszył, i powołał innego jeszcze, w łaskach znajdującego się od niejakiego czasu ulubieńca, człowieka wcale niepospolitego, który, pomimo sukni swej duchownej, w godzinach czarnych był najlepszym na nie lekarstwem.

Był nim ks. Jan, opat benedyktynów z Tyńca, pomimo godności, jaką piastował w zakonie, mimo reguły, do której należał, więcej dworak i człowiek światowy niż mnich i kapłan.

Z ubogiej dosyć rodziny panoszów krakowskich pochodzący, ks. Jan w nadziei, że go stosunki i opieka możnych, spowinowaconych z nim, dźwignie na wyższe stanowisko duchowne, stan ten obrał sobie… W początku kapłan świecki, udawszy się dla studjów do Bononii i Rzymu, młodzieniec nabrał tam włoskiej lekkomyślności w rzeczach religijnych, i z nią powrócił do kraju, z wielką ogładą powierzchowną z zasobem wiadomości, ze znajomością świata, i z zepsuciem, któremu rzadko ówczesne duchowieństwo polskie miejscowe ulegało.

Nie stworzonym on był wcale na duchownego, pierwsze lata młodości spędził jak wszyscy ziemianie, usposabiając się do powołania rycerskiego, na koniu, na łowach i w wesołych towarzystwach. Wielkie zdolności, umysł żywy i pojętny doradziły opiekunom, aby go skłonili do wzięcia sukni duchownej. Suknia ta i reguła zakonna nie zmieniła natury człowieka namiętnej. Zostawszy benedyktynem, wysadzony na opata, ks. Jan pozostał czem był – ziemianinem z krwi i kości, a w dodatku włoskim cortegianem, przekładającym towarzystwo wytworne dworskie, zabawy, myśliwstwo, uczty dowcipem zaprawne, muzykę i śpiewy, nad nabożeństwo w chórze i ślęczenie nad księgami. Pięknej bardzo powierzchowności, młody, zdrów, silny, wesół, opat Tyniecki często na łowach i w podróżach ledwie się dawał poznać, iż mógł do zakonu należeć.

Dawna surowa reguła benedyktyńska, pomimo usiłowań obostrzenia jej na nowo i reformy – wielce rozwolnioną została. Bogactwo zakonu, napływ do niego cudzoziemców, przynoszących z sobą obyczaj obcy, daleko mniej wymagający, a pobłażający do zbytku, zmieniły zupełnie charakter zgromadzenia, dawniej pracy i nauce oddanego.

Benedyktyni zabawiali się na wszelki sposób, namiętnem myśliwstwem, muzyką – ucztowaniem, sztukami pięknemi, a nauka ledwie kilku starych do księgarni, pobożność kilku gorliwszych do chóru napędzała.

Ks. Jan żył po pańsku na Tyńcu, a że życie to dzielił z innemi braćmi i na wszystko, co się działo w klasztorze, patrzał przez szpary – lubionym był i wszystko mu uchodziło bezkarnie.

Rumiany, z uśmiechem na ustach, postawą zręczną, w stroju wykwintnym zawsze, doskonały jeździec, niezmordowany łowiec, Opat dowcipny był i w towarzystwie zupełnie zapominał, że duchowne miał obowiązki.

Dwór trzymał książęcy, przyjęcia na Tyńcu słynęły z wystawnej gościnności. Działo się tam dobrze wszystkim, a ogromne bogactwa zakonu nie dawały mu uczuć rozrzutności, z jaką szafowano niemi.

Kaźmirz, któremu najmilszem było towarzystwo europejsko ogładzonych i z życiem zachodniem oswojonych ludzi, przy pierwszem spotkaniu z Opatem polubił go bardzo. Przyjaźń niemal związała ich z sobą, ks. Jan mu towarzyszył na łowy, dosiadywał z nim do późna u stołu, opowiadając o Włochach, Rzymie, Francji i Niemczech, w których przebywał. Król słuchał go, ożywiał się rozmową i ściągał do Krakowa, lub do Tyńca zjeżdżał często.

Wielkie pobłażanie wszystkim króla słabościom, a nadzwyczajne uwielbienie dla wielkich pomysłów monarchy, który kraj swój chciał na równi z innemi europejskiemi postawić – czyniły Kaźmirzowi Opata najmilszym.

On jeden nie naganiał go nigdy, tłómaczył wszystko, usprawiedliwiał, pocieszał i bawił rozumnie, zręcznie, trafnie dobierając środków.

W sporze z biskupem krakowskim w sprawie klątwy, Opat był naturalnie po stronie króla i pomagał mu chętnie do wyłamania się z pod surowości interdyktu. Nie zważając na nic, ks. Jan odprawiał msze, sprawował obrzędy wszelkie i dowcipnie nawet żartował z anathemy.

Gdy król pogrążony był, smutny, znużony, Kochan, niemający już nad nim wielkiej przewagi, powoływał na ratunek ks. Jana, który znalazł zawsze nową jakąś rozrywkę, opowiadanie, zabawkę, rozpędzającą chmury z królewskiego czoła. Samo ukazanie się Opata, którego na dworze lubili wszyscy, bo i hojnym był i chętnie poufalszym niżby przystało z dworzany – rozweselało wszystkich.

W rzeczach poważnych, gdzie szło o nowe prawa, reformy, o instytucye – rządził ks. Suchywilk, w którym król zaufanie pokładał; gdy potrzeba było ład zaprowadzić w żupach wielickich, w mennicy, w zarządzie miast, w stosunkach handlowych, służył Wierzynek; do spraw miłośnych był Kochan pośrednikiem – dla rozjaśnienia czoła, przy biesiadzie, na łowach, w urządzaniu świetnych zabaw rycerskich, ks. Jan przewodniczył.

Król nie miał tajemnic dla niego. Nikt nadeń więcej nie bolał nad nieszczęśliwem małżeństwem z Adelaidą Hesską, a nawet Opat gotów je był, z pewnych kanonicznych pobudek, uważać za nieważne.

Gdy król ubolewał przed nim nad bezpotomnością swą – ks. Jan głosował za nowem małżeństwem pomimo życia żony, utrzymując, że w Rzymie da się, wyrobić rozwiązanie węzła źle skojarzonego. Przywodził przykłady… król jednak wstrzymywał się obawiając nowej walki z duchowieństwem, gdy pierwsza jeszcze nie była skończoną. W sprawie ks. Baryczki Opat utrzymywał, że on sam winien był swej śmierci porwaniem się na majestat królewski, uniewinniał zabójców i t. p.

 

Słowem, powolniejszym nikt być nie mógł dla Kaźmirza, ani wymowniej i zręczniej przekonywać, iż nieprzyjaciele jego wcale po sobie słuszności nie mieli.

Mówiono, że na Opata Bodzanta kilkakroć słał skargi do Rzymu, lecz ks. Jan oszrzeżony, posyłał podarki i umiał się zawsze uniewinnić.

Dnia tego, gdy król uparł się iść przypatrywać Biczownikom, Kochan ściągnął umyślnie ks. Jana, rachując, iż przykre wrażenie, jakie oni na umyśle króla wywrzeć mogą, zręczność i dowcip Opata rozproszą.

Ks. Jan wiedział o biczownikach w Perugii, we Włoszech i odzywał się o nich z szyderstwem, utrzymując, że dla tego we dnie się biczowali, aby po nocach najrozpasańsze orgie odprawiać…

Oprócz księdza Jana, w orszaku króla był Kochan i znowu na dwór z chwilowego ukrycia wróceni, Przedbór i Pakosław Zadorowie.

Dwa te giętkie i posłuszne narzędzia w ręku Kochana, pokutowały za swą bezwstydną powolność dla ulubieńca. Rawa umiał w oczach króla znaczniejszą część winy na nich spędzić – dobroci tylko Kaźmirza zawdzięczali, iż im przy dworze zostać dozwolono. Biedni młodzieńcy, którzy nierozmyślnie, pod silnem naleganiem Kochana, dopuścili się zbrodni, teraz i przez ludzi za nią prześladowani i w sumieniach byli niespokojni. Pobożni jak wszyscy owego czasu, chodzili wszędzie, domagając się rozgrzeszenia, ofiarując na pokutę, żaden duchowny nie ośmielił się im dać absolucyi. Radzono do Rzymu… chciano, aby oba przyoblekli suknie zakonne. Zadorowie byli najnieszczęśliwsi. Oprócz tego musieli pilno baczyć, aby ich biskup nie pochwycił i do więzienia nie wtrącił, z czem się odgrażał.

W takim razie i ukaranie śmiercią, przy gwałtownym charakterze ks. Bodzanty możliwem było. W Polsce samej przykłady się znajdowały takiego wymiaru sprawiedliwości przez władzę duchowną.

Stał w otoczeniu króla i sługa jego a gospodarz Wierzynek… Widok pokutników na każdym tu inne czynił wrażenie, z każdego inne wywoływał sądy.

Król patrzał na nich ze zdumieniem, z podziwieniem, niespokojny, nieumiejąc może wytłumaczyć sobie tego stanu ducha – który takie objawy rodził.

Czoło jego powlekało się chmurami, brwi ściągały – wzdychał…

Ks. Jan ramionami ruszał i oburzał się, wyrzekając, że takiej zgrai dzikiej pozwalano po świecie błądzić bezkarnie.

Wierzynek nie mówił nic, lecz widać było, że spokojnemu kupcowi a przemyślnemu gospodarzowi to naruszenie powszedniego porządku i spokoju – nie smakowało…

Drgnął król i rzucił się ku oknu, gdy zobaczył Baśkę wybiegającą z pod domów, i z krzykiem a szałem przypadającą do pokutników. Spojrzał na króla ruszającego ramionami i Rawa zbliżył się do królewskiego ucha.

– Zawsze była szaloną, rzekł – co dziwnego!!

Inni z pospólstwa, którzy poszli za przykładem Baśki – wywołali szyderską uwagę opata.

– Jużciż lepiej im będzie u biczowników za trochę podrapanych pleców mieć wszystkiego do woli, bo ich głupstwo ludzkie obficie karmi i poi, a młodych dziewcząt dosyć jest w tej kupie – niż od drzwi do drzwi chodzić po żebraninie.

Król jednak nie zdawał się podzielać tego zdania opata; milczał, coraz smutniej zamyślony.

Wtem ruch mały zwrócił uwagę Kaźmirza pomiędzy bliżej stojących za nim. Dwaj Zadorowie bledzi, drżący, patrzali na siebie, jakby wzrokiem się naradzali. Pakosław chwycił za rękę Przedbora i poruszyli, z miejsca nagle. Nim Kochan i inni mogli zapobiedz i powstrzymać ich, oba pospieszyli ku drzwiom…

Kaźmirz niespokojnie spoglądał za nimi. Znikli mu z oczów. Po chwili ruch zrobił się przed kamienicą Wierzynka, ukazali się bracia Zadorowie, pospiesznie zrzucający z siebie odzież dworską, obnażający się nawzajem.

Kochan pospieszył, domyślając co zamierzali, aby wstrzymać ich gwałtem, bo przewidywał, jakie to wrażenie na królu uczyni, lecz już było po czasie.

Obaj bracia szli, za ręce się pobrawszy, wprost do zakapturzonego, przed którym uklękli. Dano im bicze… poczęli się chłostać.

Król wstał od okna, aby przykrego uniknąć widoku, a nieopuszczający go opat rzekł głośno:

– Lepiejby uczynił ks. Biskup, ażeby się tu wdał z władzą swoją i ludzi opętywać nie dopuścił, niż w inne wdawał się sprawy.

Król powracał na zamek…

Wśród wrzawy i wielkiego poruszenia w rynku, gdzie lud się zbliżać zaczął do biczowników i przemógłszy trwogę, mięszał z nieszczęśliwymi – wieczór nadszedł. Słońce skryło się za budowy miejskie, mrok wieczora zaległ ulice.

Biczownicy pozostali na Rynku, który zwolna wyludniać się zaczął. Pieśni i biczowanie ustało, zgraja włóczęgów wysilona, znużona, padała na ziemię i zabierała się do spoczynku, w miejscu, które zajmowała.

Co przyległo do nich z miasta, pozostało wśród przybyszów, usiłując pobratać się z niemi. Lecz tu spotykały ich dzikie wejrzenia, niezrozumiałe szyderstwa i przekleństwa. Oprócz wodzów nikt ich znać nie chciał, odwracano się od nowych braci.

Po wrzawie i miotaniu się nastąpiło milczenie głuche i spoczynek. Niektórzy już usypiali, leżąc na pyle ulicznym. Litościwi mieszczanie czuwającym jeszcze i głodnym spieszyli, przynosząc strawę, chleby i napoje w dzbanach.

Usiłowano, zbliżając się, dojrzeć twarzy, których część większa umyślnie kapturami była zakryta. Niektóre z nich miały rysy jakieś obce, nie swoje, inne widocznie pochodziły gdzieś z okolicy, i odarta odzież różnego też pochodzenia być musiała.

Król odszedł ztąd pogrążony w myślach, smutny, a Kochan skłonił Opata łatwo, aby go nie odstępował i rozerwać się starał. Stan ten ducha u króla, powracający często, wymagał albo rozrywki, któraby go mogła zająć silnie, lub jednej z tych spraw, kraju tyczących, dla których o wszystkiem zapominał. Ks. Suchywilka nie było aby niemi z pogrążenia tego wyprowadził, cała nadzieja zostawała w ks. Opacie Janie.

Ten też, poznawszy usposobienie Kaźmirza, nieustawał z wesołą i lekką rozmową, choć sam prawie prowadzić ją musiał, bo król mu zaledwie spojrzeniami roztargnionemi odpowiadał.

Widok tej niegdyś tak pięknej Baśki, dziś pokutnicy, dwóch Zadorów, którzy nagle opuścili dwór skruchą dotknięci, całe wystąpienie biczowników, zachmurzyło więcej niż zwykle twarz królewską. Kochan, który każdy ruch jej śledził, widział także, iż król drgnął cały, zobaczywszy występującego zakapturzonego wodza biczowników, którego postawa i głos kogoś mu przypominać musiały. Kochan sam nie mogąc wyszukać w pamięci, do kogo był ten człowiek podobnym, pewien był, iż go gdzieś spotykał i że nie był mu obcym.

Przewidywanie ulubieńca, który chciał króla wstrzymać od wyjścia dla widzenia biczowników, ziściło się – Kaźmirz wracał przerażony i znękany.

Na biskupstwie w początku lekceważono sobie tych prostaczków i ks. Bodzanta mówił tylko o tem, że gdy się ważą do miasta, rozkaże ich czeladzi swej rozegnać, a przewódzców pochwyta i do kuny na pokutę posadzi.

W ostatnich chwilach, gdy się już biczownicy zbliżali, zaczęły do biskupa przychodzić wiadomości, dające do myślenia o liczbie pokutników i ogromnem wrażeniu, jakie czynili na tłumach wszędzie, gdzie się ukazali.

W kilku miasteczkach, gdy ich rozpędzać chciano, lud się ujął za nimi, przyszło do bójki i krwi rozlewu.

Po innych posłach nadciągnęli na biskupstwo ks. Przeor dominikański z ks. Ireneuszem, domagając się z pasterzem rozmowy. Byli naocznymi świadkami zapału, jakie wywołali tu biczownicy, słyszeli płacz i głosy tłumów, – lud gorąco był przejęty…

Nie można było lekkomyślnie porywać się na tych włóczęgów, których pozór gorliwości religijnej okrywał jakimś urokiem w oczach ludu.

Lecz biskup, ze zwykłą sobie energią, uwag tych słuchać nie chciał, miał się za silniejszego nad gawiedź zbłąkaną i roznamiętnioną – pobłażać nie myślał wcale.

Miano już wysyłać pachołków, gdy nadejście dwu dominikanów wstrzymało na chwilę wyprawę.

Wysłuchawszy ich, biskup ręką rzucił – stał przy swojem, nie obawiał się czerni…