Tasuta

Król chłopów

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Ks. Ireneusz, całując go w rękę, szeptał cicho.

– Wasza pasterska mość pewnie lepiej wiecie co począć, ale ludek pobożny, choć ślepy, poruszony bardzo – płakali i ci nawet, co płakać nie chcieli. Jakaś siła zła czy dobra jest przecie w tem obrzydliwem zbiegowisku – trzeba dać ostygnąć zapałowi… porozchodzą się ludzie….

– Po co zważać na ludzi? odparł biskup – sam mówisz ojcze, że jakaś moc w nich jest, a nie inna, tylko szatańska, bo on wszelkie herezye pysze ludzkiej podszeptuje… Więc precz z nimi, precz, aby się nie mnożyło złe, za które ja w sumieniu odpowiedzialnym będę. – Rozpędzić ich, niedosyć… wygnamy ich ztąd, pójdą gdzieindziej, poniosą dalej tę zarazę… Przewódzców ich potrzeba zabrać, posadzić, wybadać… Reszta tego stada się rozbieży.

– Bez wątpienia – szepnął ks. Ireneusz… tylko w tej chwili biedny ludek ma łzy na oczach… a wnętrzności poruszone tym widokiem, więcby pofolgować, aż ostygną.

Biskup się zżymał przeciw temu.

– Co? ja? pasterz? miałbym się ulęknąć włóczęgów jakichś i własnych owieczek obłąkanych? – Nie będzie nikt śmiał porwać się na pachołków moich, przeciwko mnie…

Z zebranego duchowieństwa jedni szli za biskupem, drudzy też trochę cierpliwości radzili… inni przynosili rozmaite wiadomości z okolicy o przeciąganiu biczowników, ich rozbojach, kradzieżach zuchwałych, nieposzanowaniu własności przez włóczęgów, którzy do chat samotnych wpadali, zabierali co znaleźli, gwałtów się dopuszczali, gdzie im się opierano.

Rozpowiadano, że w drodze, gdy ich na polu noc zachwyciła, legali pospołu, bez różnicy płci, jak bydlęta, i po szale pokutnym rozpasywali się na rozpustę wszelką, sami się potem z niej spowiadając przed sobą i rozgrzeszając.

Oburzenie było powszechne…

W powieściach część prawdy była, coś zmyślonego może, ale we wszystkiem herezya widoczna i biskup ścierpieć szerzenia się jej nie mógł, był to bunt przeciw władzy kościelnej, której biczownicy podlegać nie chcieli.

Nie mógł więc biskup słuchać umiarkowańszych doradzców – ponowił rozkaz stanowczy, aby się czeladź jego zbierała, na rynek ciągnęła i przewódzców koniecznie schwyciła.

Noc tymczasem nadeszła…

W rynku spoczywała dzika gromada na ziemi. Wbite w ziemię chorągwie powiewały nad legowiskiem starszyzny… Tłum zmniejszył się był wprawdzie, lecz jedni odchodzili, ściągali się drudzy, kupki ciekawych krążyły ciągle i otaczały biczowników.

Wśród ciszy, jaka tu teraz panowała, oddział biskupiej czeladzi przybliżył się do rynku właśnie w chwili, gdy do zamku powracała garść żołnierzy królewskich, dobrze uzbrojonych. Od czasu jak Bodzanta wyklął był Kaźmirza, pomiędzy ludźmi jego a królewskimi stosunek był nieprzyjacielski. Nie przychodziło do bitw krwawych, bo ich zakazywano, ale bójki trafiały się codziennie.

Zamkowe żołnierstwo spostrzegłszy skradających się ku rynkowi biskupich ciurów – stanęło, sotnik starszy znajdował zręczność bardzo pożądaną poturbowania kleszych rycerzy.

Biczownicy obudzili litość.

– Patrzcie oto – rzekł do swoich, co im to biedactwo winno? Biskup pewnie każe pobrać i będzie męczył po lochach… a toż przecie pobożni pokutnicy, co się modlą lepiej niż on, i gdy stary w puchach się wylega… krwią zbroczeni na ziemi się walają.

Spojrzeli po sobie ludzie królewscy. Rozkazu żadnego nie mieli, lecz pewni byli, że ich za to nikt nie skarci, gdy kleszych przetrzepią. Stanęli więc, zajmując w cichości takie stanowisko, z którego najłatwiej im było wypaść w potrzebie.

Biskupi półkowódzca okrążał już powoli biczowników…

Ci po dosyć gorącem przyjęciu w mieście, nie spodziewali się pewnie napadu żadnego i spokojnie do snu się układali… Ludzi biskupich trudno było rozeznać wśród ciekawych, którzy jeszcze się snuli.

Gdy nagle głos starszego dał się słyszeć nie daleko chorągwi, porwał się na nogi zakapturzony dowódzca i krzyknął na swoich… Chwycili za chorągwie, dyscypliny swe i kije, stając, jakby bronić się chcieli.

Wśród ciemności krzyki powstały i zamięszanie wielkie… Lud, nie widząc kto napastował pokutników… rzucił się na ich obronę. Zgiełk, wrzawa… ścisk w rynku stał się straszny. Z kamienic ludzie powybiegali z pochodniami… Wołanie na ratunek, na gwałt, rozległo się po mieście… królewskim ludziom tego było potrzeba, puścili się na biskupich z dobytemi mieczami, płazując i siekąc. Znali się dobrze, i w tłumie wybrać umieli. Lud, poparty przez zamkowych, padł też na czeladź biskupią.

Biczownicy tymczasem, z ziemi się pozrywawszy, a lękając nadewszystko, aby ich nie pochwytano, rozpierzchać się zaczęli na wszystkie strony, wbiegając do kamienic, pod parkany, do ogrodów, gdzie się komu schować udało… kupka jedna puściła się ku zamkowi, inne po kątach i małych uliczkach…

Dowódzca biskupi tyle dokazał tylko, że w pierwszej chwili, pomimo dzielnego oporu, zdołał opanować i związać zakapturzonego i jego towarzysza. A że królewscy nacierali mocno, zdobyczą tą się ograniczając, biskupi pierzchnęli na dworzec pański.

Oczekiwano ich tu z ciekawością wielką, Biskup sam nie chciał spocząć, pókiby nie wiedział o skutku wyprawy. Poprzedził zwrot pachołków pędem wbiegający kupką małą, dowódzca, który ciągnął z sobą dwu jeńców i zaledwie wpadłszy na podwórzec, obawiając się by go i tu nie ścigano, wrota kazał drągami zakładać i straż stawić u nich.

Gniewu jakim biskup się uniósł, gdy mu doniesiono o napaści królewskich na wysłańców jego, odmalować nie podobna.

Zsiniał starzec, załamał ręce… słowa przemówić nie mógł.

Dowódzca straży niejaki Żuber, dla uniewinnienia siebie, malował starcie w rynku daleko straszniejszem, niż było w istocie – porwanie się ludu, straszliwe pastwienie się nad jego ludźmi bezbożnych zamkowych…

W takich warunkach cudem było prawdziwym, że potrafił hersztów schwycić, naraziwszy życie… Ks. Bodzancie już nietyle teraz szło o biczowników, jak o niesłychane zuchwalstwo królewskich żołnierzy, którzy się przeciw jego czeladzi porwali…

To wołało znowu o pomstę do Boga! Niepoprawni więc byli, a duch pana w sługach się jego odbijał…

Zgrozą przejęte duchowieństwo, potakiwało pasterzowi; już nieco złagodzony spór na nowo rozjątrzył się okrutnie.

Było to wyzwanie – była to umyślna zasadzka, król brał stronę herezji.

Zakapturzonego dowódzcę rozkazując rzucić zaraz do więzienia biskupiego i strzedz pilnie, ks. Bodzanta rozmyślił się po chwili i dał go sobie związanego przyprowadzić wraz z jego spólnikiem…

Cały dwór, służba, czeladź pasterza, zbiegła się oglądać tych ludzi.

Olbrzymiej postawy i siły, zakapturzony szedł ze związanemi w tył rękami, nie okazując najmniejszej obawy, ni poruszenia. Zerwano mu kaptur, który twarz okrywał, i wyszła z pod niego głowa, czarnym włosem krótko postrzyżonym okryta, z rysy jakby wyciosanemi z brunatnego drzewa, brwiami krzaczystemi, czarnemi sowiemi oczyma, które prawie całe pod powiekami zajmowały miejsce. Wyraz był dumny – boleść, zaduma, coś dzikiego razem i skamieniałego – jak w zwierzu pochwyconym i ubezwładnionym, patrzących nań przerażało.

Ani Pasterz, ani duchowieństwo, nie odjęły mu śmiałości, nie schylił głowy, nie ugiął karku. Popchnięto go, stał.

Obok idący ten, który głosił w rynku list u Ś. Piotra w Jerozolimie znaleziony, drżał i szedł, chwiejąc się, obłąkany… Pot mu czoło oblewał, usta się krzywiły, jak do płaczu.

Ks. Bodzanta przystąpiwszy, począł od gwałtownego wybuchu i pogróżek.

Czarny wódz, oczy spuściwszy na ziemię, ani patrzał nań, ani chciał słuchać. Towarzysz jego klęczał, ręce na piersiach złożył i zachodził się od szlochania.

Bodzanta jednego ze swych sędziów duchownych, zasiadłszy, wyznaczył do natychmiastowego przesłuchania winowajców.

W milczeniu odpowiedzi słuchano.

– Kto jesteś? rzekł, przystępując doń badający.

Musiano potrącić czarnego, który zdał się pytania nie słyszeć, lub nie chcieć wiedzieć, że do niego było wystosowane.

Uderzony przez pachołka, grobowym głosem odparł.

– Grzesznik.

Mówił po polsku, lecz z akcentem jakimś obcym.

– Zkąd jesteś, jak się zowiesz?

Długie było milczenie…

– Nazwiska się wyrzekłem – rzekł pokutnik – gdziem się rodził – zapomniałem…

– Kto cię nauczył tego, co głosisz zuchwale ludowi?

– Człowiek boży otworzył mi oczy, pokutnik jako ja, począł, oczów nie podnosząc, pytany. Z nieba miał objawienie… Pokuty tak srogiej jak grzechy, któremi ziemia skalana, żąda Bóg…

Księża spoglądali na siebie.

– Ażali ci niewiadomo, zawołał niecierpliwie inny duchowny, że Bóg ustanowił kapłaństwo, że przez jego usta tylko idzie czysta nauka, że kto sobie przyznaje moc duchownych, winnym jest świętokradztwa?

– Bóg mówi wprost do dusz ludzkich, nie potrzebując pośredników – zawołał czarny, a kto głosu jego nie słucha, winnym jest…

Szmer oburzenia dał się słyszeć. Biskup Bodzanta ręką wskazał, aby zawieszono pytanie zuchwałego herazjarchy, i na klęczącego przy nim w postawie skruszonej, we łzach, z ogoloną głową – zwrócił badanie.

Ten drżał ze strachu…

– Ktoś ty? – spytał go ksiądz.

Nim odpowiedź nastąpiła, czarny groźno się obejrzał ku niemu; klęczący, który się obawiał równie władzy, co go w ręku miała, i strasznego wodza swego, niezrozumiale bełkotać zaczął.

Naostatek wybąknął, że był klerykiem z Wrocławia, że się zwał Adam Siwek, i że – nie był winien, bo był opanowany, obłąkany, zagrożony i musiał być posłuszny.

Spytany o kartę, z której czytał, dobył ją z za pazuchy, i co prędzej oddał księdzu. Pismo było świeże, niezgrabne i niedorzeczne. Podano je Biskupowi, który spojrzawszy na nie, rzucił pod nogi z pogardą.

Zwrócono się znowu do czarnego, zatwardziałego wodza Biczowników, lecz z niego nic wyciągnąć nie było można. Czuć w nim było upojonego jakąś fantazją zbłąkaną człowieka, który męczeństwa się nie lękał i wierzył, że to, co czynił, dobrem było.

 

Półgłosem, pogardliwie niemal, ledwie raczył coś odpowiadać, zupełnie zobojętniały na los, jaki go spotka…

Za to Siwek, chcąc się skruchą wykupić, mówił aż nadto, na ziemię twarzą padał, obiecywał poprawę – drżał jak liść.

Obu ich Biskup kazał odprowadzić do więzienia swojego.

Królewscy żołnierze, z wielkim tryumfem powróciwszy na zamek, zanieśli tam wiadomość wesołą, jak się rozumnie znaleźli w rynku, i skorzystali z okoliczności, aby czeladź biskupią przetrzepać.

Doniesiono o tem Kochanowi, a ten, korzystający chętnie z każdej okoliczności, która króla z biskupem różnić mogła, pobiegł do Kaźmirza, który z Opatem Janem i kilku ze starszyzny swej siedział jeszcze u wieczornego stołu.

Lubił król te swobodne pogadanki w kółku poufałem, a i nikt w nich nie był wprawniejszym, nikt lepiej prowadzić nie umiał nad ks. Jana Opata…

Wspomnienia jego Rzymskie, Awiniońskie, Bonońskie, z Włoch i Niemiec, obfitego dostarczały mu materjału.

Powiastki włoskie, których już tyle naówczas w rękopismach i z ust do ust krążyło, historyjki z Gesta romanorum, ułamki poematów łacińskich i trubadurów umiał na pamięć. Suknia duchowna nie wzbraniała naówczas nauki moralnej, zawartej w tych opowiadaniach, okrywać szatą bardzo świetną, jaskrawą i dobitnie rzeczy wyrażającą. Powiastki Opata o kobietach, o małżeństwach, o tragicznych wypadkach – zabawiały smutnego króla, i o trosce mu dawały zapominać na chwilę.

Wśród takiej wesołej wieczornej rozmowy, śmiechami przerywanej, nadbiegł Kochan z wiadomością, że biskup się chciał znęcać nad biczownikami, że się na nich czeladź jego porwała, a zamkowi ją rozpędzili i przetrzepali.

Opat był wprawdzie niedawno sam tego zdania, iż ks. Bodzanta przeciwko publicznemu zgorszeniu wystąpić był powinien – ale – trzymał z królem, a król okazał dla pokutników współczucie – zmieniło się więc zdanie Opata.

W istocie, na pierwszą wiadomość o tem zajściu, Kaźmirz żywo wyraził swe oburzenie i litość nad biczownikami.

– Jeżeli się jacy na zamek schronić przyjdą, zawołał – dać im bezpieczny przytułek. Obłąkani są, ale biedni… należy im litość tem większa.

Opat milcząco skłaniał głowę.

W walce z Biskupem król musiał korzystać z każdej zręczności, aby mu opór stawić i dać czuć siłę swoją.

Jak skoro biczowników on ścigał – Kaźmirz ich musiał bronić…

Była to zwykła logika namiętności, ale gdzież i kiedy się dzieje inaczej?

Tak się ten dzień skończył.

Ulubieniec króla rad był, że choć rozdrażnienie zastąpiło ten smutek odrętwiejący, tępy, którego się najwięcej obawiał. Wolał widzieć pana gniewnym niż obumarłym.

Za odchodzącym Opatem, który na zamku miał nocować, poszedł Kochan na radę…

– Widzieliście go, rzekł Rawa, odprowadziwszy do izb dlań przeznaczonych. Litość bierze nań patrzeć! To najnieszczęśliwszy a najlepszy z ludzi. Kraj przez niego zabuduje się, zmuruje, urośnie, pobogacieje, będzie prawa miał, bogactwa, ład, wszystko – ale on – on… szczęścia nie zazna…

Co warto życie takie!

Ks. Jan słuchał milczący…

– Czuwać powinniście nad tem – rzekł po namyśle, aby mu rozrywkami osładzać ten żywot smutny… Widzicie, że i ja czynię, co mogę.

Łowy lubi – ale te go na krótko rozruszają, znużony wraca do czarnych myśli.

– Czarnych myśli – podchwycił Rawa – jedną on tylko ma, jedną, i ta mu życie truje… Potomstwa płci męzkiej odmawia Bóg, korona przejdzie na Węgry…

Opat ramionami ruszył – jakby chciał powiedzieć – rady na to nie znam…

– W Krakowie – dodał Kochan, każda zabawa królewska zaraz za zbrodnię jest głoszoną. Podoba mu się gładka twarz, wypominają mu opuszczoną królowę, zabawi się rozmową z kmieciem, krzyczą, że to król dla chłopów…

Bolał jeszcze dłużej Kochan, i zapewniwszy się, że Opat dłużej zabawi, odszedł nareszcie.

Jemu nie dosyć było na tem, że królewscy żołnierze rozpędzili czeladź biskupią; wiedział od nich, że dowódzców uprowadzono. Nazajutrz usłyszano, że ich do więzienia wtrącono… Wyrwać ich z rąk Bodzanty, było dlań zadaniem – od którego nie chciał ustąpić. Wyszedł na miasto.

Tu wszystko jeszcze było wczorajszemi wypadkami rozkołysane, zaniepokojone, a lud, jak zawsze lud, pognębionych i biednych brał w obronę.

O popłochu nocnym opowiadano osobliwe rzeczy. Przerażona napaścią Baśka Matertery, która już była postanowiła iść w świat z biczownikami, zawstydzona, spłakana, pokrwawiona, odarta, wróciła do domu i leżała chora. Fryc, lękający się, aby mu nie uszła, nim resztę jej mienia prawnie opanuje, pilnował ją zamkniętą. Biedna niewiasta w gorączce rwała się ciągle do dyscypliny, śpiewała pieśni pobożne, śmiała się, szalała jeszcze…

Pokutnicy, z różnych stron świata pozbierani, którzy wczoraj tak uroczyście do Krakowa wchodzili, nocą prawie się wszyscy rozproszyli małemi po okolicach kupkami. Bez chorągwi, bez wodza – nie wiedzieli już, co począć z sobą. Duchowieństwo wiejskie, mające przepisy surowe, zamykało im kościoły – nie dozwalało, jak w początkach, pobożnym wychodzić na powitanie z procesjami, krzyżami i śpiewem…

Dwaj Zadorowie, którzy się wczoraj także dobrowolnie złączyli z pochodem Biczowników, po rozproszeniu ich potajemnie na zamek powrócili. Lecz oba oni już do świata i życia pierwszego powrócić nie chcieli.

Poszli razem do Franciszkanów prosić, aby ich do zakonu przyjęto.

Po wczorajszym szale stygło miasto powoli, lecz w umysłach zostało wspomnienie chwili, która do pokuty była wyzwaniem. Z rana kościoły, które biskup otworzyć pozwolił, były pełniejsze, niż kiedy, spowiadali się ludzie, oblegali ołtarze, płakali…

Krwawa procesja nie schodziła im z oczów, i ta pieśń z jękiem pomięszana, w takt chłosty, którą wczoraj się rynek rozlegał…

Kochan myślał nie o pokucie, lecz o wyrządzeniu ks. Bodzancie przykrości, o wyrwaniu z rąk jego schwyconych biczowników. Mówiono właśnie, iż Biskup chciał surowym kary przykładem odjąć innym ochotę do herezyj nowych. Nie było niepodobieństwem, by śmiercią nawet ich nie karał. Władza duchowna w przeszłych wiekach po kilkakroć sama się nią posługiwała, przeciw winowajcom przez sądy jej skazanym…

Nie mogło to jednak stać się bez badania i spełnienia form pewnych, które choć kilka dni czasu wymagały.

Kochan miał swoich na biskupstwie, tak jak ks. Bodzanta na zamku. Śledzono się wzajemnie, donoszono na obie strony, walkę podsycając.

Rozżarzyła się już nieco uśpiona, na nowo, a Rawa chciał ją jak najdłużej utrzymywać…

Więzienie biskupie, nieopodal od dworu, było dosyć pilno strzeżone, lecz rzadko mieściło w sobie takich winowajców, na którąby zbytnią zwracano baczność. Budynek drewniany, stał jedną ścianą do ulicy, podkopać się doń nie było trudno…

Król z ks. Opatem wyruszył na polowanie, Kochan pozostał… Brakło mu teraz ludzi tak zręcznych i tak oddanych, jak byli dwaj Zadorowie, lecz grosza królewskiego nie chciał żałować na to. Miejskich pachołków miał w ręku przez Wierzynka…

Dzień jeden po pierwszem badaniu biczowników, zostawiono ich w zamknięciu, nimby sąd się zebrał. Tylko klecha Szlązak wyprosił się i wymodlił obiecujące zeznania, iż go z więziennej izby przeprowadzono i pisarzowi sądowemu na ręce oddano.

Czarny pozostał sam jeden.

Trzeciego dnia, po rannej mszy biskupiej, wszedł do biskupa zafrasowany kapelan.

Spojrzał nań ks. Bodzanta.

– Z biczownikami skończyć raz potrzeba, póki to nie wystygło, odezwał się biskup. O herezję przekonać ich łatwo, wyrok trzeba ogłosić publicznie…

– Ale spełnić go nie będzie na kim – przerwał kapelan, potrząsając głową.

– Jakto? zakrzyczał Bodzanta, dwaj główni przewódzcy w rękach naszych!

– Byli – dokończył kapelan.

Zdumiał się Biskup.

– Dzisiejszej nocy herszt się wykopał z więzienia i uszedł – mówił ksiądz, a kleryk, którego pisarzowi oddano, poszedłszy wody się napić, wpadł jak w wodę…

Rozgniewał się biskup strasznie, powołano tych, co mieli obowiązek strzeżenia więźniów, indagowano. Jawnem było, że jakaś niewidzialna ręka w pomoc przyszła biczownikom. Wykopana jama nie mogła być dziełem jednej nocy i jednego człowieka. Wyrzucanie ziemi ukazywało, że z zewnątrz się podkopywano.

Byliż to bracia biczownicy, skryci w Krakowie, czy kto inny? Kto klerykowi zbiegłemu w biały dzień dał przytułek?

Chciał biskup rzucić klątwę na wspólników i posiłkujących herezjarchom…

Kochan tymczasem wcale z tego nie czynił tajemnicy, iż zbiegom dwom z biskupiego więzienia dał na zamku przytułek…

Gdy król z łowów powrócił, stawił się przed nim ze śmiałą twarzą i wesołem obliczem. Nie przyznawał się do pomocy danej zbiegłym więźniom, oznajmił tylko wprost Kaźmirzowi, iż proszącym o przytułek, dał go na zamku.

Król pochwalił to głowy poruszeniem.

Zaledwie się wieść o tem po mieście rozbiegła, gdy ją usłużni Biskupowi przynieśli. Można sobie wystawić, z jakim gniewem przyjął ją ks. Bodzanta. Pocieszał się tem tylko, iż nowy i ciężki zarzut przeciw królowi przesłać będzie mógł papieżowi, jako przeciw opiekunowi sekciarzy.

Pozostawało teraz Kochanowi pozbyć się tak tych gości niepotrzebnych, ażeby znowu w ręce biskupa nie wpadli i bezpiecznie się gdzieś schronić mogli.

Sam on nie widział ich jeszcze. Czarny wódz izbę miał w zamku przy czeladzi, a klecha Szlązak, bojąc się z nim siedzieć, gdzieindziej się wyprosił. Wszedłszy, zastał zbiega już odzianego w suknie, które mu na zamku dano, i kaptur na głowie, twarz zakrywający. Podobieństwo, jakie zdala go widząc, znalazł między nim a jakimś we wspomnieniach swych dawniej znanym człowiekiem, uderzyło go na widok tej postaci, chociaż rysów twarzy widzieć nie mógł.

Nieznajomy tak tu, jak wprzódy w więzieniu i na badaniu, zupełnie zdał się na los swój obojętnym…

Kochan zapytał go, co z sobą myśli poczynać. Ruszenie ramion było całą odpowiedzią.

Niecierpliwiło to ulubieńca króla, iż nawet podziękowania za wyświadczoną pomoc nie otrzymał. Siedzący nie wstał na widok jego… Kaptur zwieszony nad czołem zwiększał ciekawość Rawy.

– Pomogliśmy wam do wyswobodzenia się z rąk biskupich, rzekł, któryby litości nad wami nie miał. Kto wie, życiem mogliście przypłacić.

– Życiem? zamruczał pokutnik – a życie, co? Umrzeć przecie potrzeba…

Mówił to szyderskim tonem, powoli, głos był jakiś znajomy.

– Kto ty jesteś? zapytał Kochan, przystępując.

– Człowiek; dla tego, jak ty umrzeć muszę – rzekł pokutnik obojętnie.

– Lecz jeśliś pokutować chciał za grzechy – odezwał się Kochan, to ci coś przecie życie warto… Będziesz miał czas pokutę twą odprawić…

Czarny nie odpowiadał. Kochan coraz się bardziej zżymał i niecierpliwił.

Dokądże ztąd iść myślisz? zapytał.

– W świat, szukać takich jak ja i iść dalej, wołać grzesznych do pokuty.

– Schwycą was…

Ruszył ramionami pokutnik…

Nie mogąc słowa z niego dobyć, zniecierpliwiony tym oporem, Kochan zamruczawszy coś, stuknął drzwiami i wyszedł.

Wieczorem, gdy Kaźmirz się kładł do snu, Kochan mu począł opowiadać swoje spotkanie i rozmowę z wodzem biczowników. Słuchał jej król z żywem zajęciem.

– Cóż to za człek? zapytał.

– Ani twarzy okazać, ani mówić nic o sobie nie chce – rzekł Kochan, a przysiągłbym, żem go gdzieś widział i głos ten słyszałem…

Zadumany Kaźmirz, już się kładnąc, zawołał nazad odchodzącego faworyta.

– Kochan – ja tego człowieka widzieć muszę…

Rawa z okrzykiem się temu sprzeciwił.

– Miłościwy panie, to widowisko nie dla was, rzekł. Nie rozweseli ono a smutku mamy i tak dosyć… Z niego nic nie wydobędziecie?

– Ja? zapytał król – ja?

– Dziki jest…

– Chcę widzieć dzikiego! powtórzył Kaźmirz…

Rawa, nie przedłużając rozmowy, wyszedł. Sądził, że fantazji tej król zabędzie, a on tymczasem pokutnika z zamku wyprowadzi. Lecz nazajutrz król po dwakroć mu przypomniał z naciskiem, iż człowieka tego widzieć musi.

Sprzeciwiać się mu, gdy w ten sposób wolę swą objawiał, nie śmiał Kochan.

Ku wieczorowi kazał się prowadzić Kaźmirz.

Zapobiegając temu, ażeby dziki człek nie przyjął króla, nie znając, w ten sposób, jak jego, Kochan pobiegł mu oznajmić przodem, iż król, pan miłosierny i dobroczynny, widzieć go chciał. Usłyszawszy to, poruszył się nieco pokutnik, lecz z miejsca nie powstał.

– Po co? rzekł – król mnie a jam jemu nie potrzebny, król mój teraz na niebiesiech, jego jednego znam… Ten, który był niegdyś moim, wymordował mi rodzinę, znieważył siostrę, zabił ojca, skazał na wygnanie ród mój…

Wstał mówiąc to, odsłonił kaptur, i Kochan z przerażeniem poznał w nim tego Amadeja, brata Klary, którego widok dawniej król za wróżbę nieszczęśliwą, za przypomnienie życia chwili najpełniejszej goryczy uważał.

Kochan przeraził się, chciał biedz natychmiast, aby Kaźmirzowi nie dopuścić z nim spotkania. W sieni już kroki słychać było. Drżący Kochan zastąpił drogę panu.

 

– Miłościwy – królu mój – wy tego człowieka widzieć nie możecie.

Wyraz twarzy ulubieńca, zamiast ustraszyć Kaźmirza, więcej jego ciekawość obudził. Zmarszczył się.

– Puszczaj mnie – zawołał groźno – puszczaj!

Kochan ukląkł przed nim.

– Nie puszczę was! rzekł, chwytając za suknię.

Wtem król wyrwał się z rąk jego i śmiałym krokiem postąpiwszy ku drzwiom, otworzył je… Czarny człek siedział zakapturzony, oparty na ręku, nie podniósł głowy…

Kaźmirz go po ramieniu uderzył.

– Wstań – mów, kto jesteś? chcę widzieć cię…

Westchnienie wyrwało się z ust siedzącemu, wyprostował się, ręką chudą i czarną odrzucił kaptur i stanął nie mówiąc nic – król poznawszy go, pobladł i na krok się cofnął.

– Tyś jest? zapytał zdumiony…

Chwila milczenia nastąpiła długo.

– Za jaki grzech pokutujesz? dodał po chwili.

Amadej wlepił oczy w niego.

– Za jaki? za twój może – królu – rzekł szydersko. Pokutą moją błagam Boga, aby krew naszą toczyć przestał, aby reszta rodu mojego wolną była od pomsty jego… aby nie wszyscy Amadejowie ćwiertowani i darci końmi, mizerny żywot kończyli… Pokutuję i za was, aby wam coście ostatnim z rodu naszego przytułek dali, zapłacił przebaczeniem miłosierdzie wasze…

Król słuchał milczący i poruszony…

– Odpokutowałeś już, rzekł głosem złamanym po krótkim przestanku… Wracaj…

– Dokąd? zapytał z szyderstwem Amadej. Tam, gdziebym wrócić chciał, na ojcowiznę moją, czekają mnie tylko: wspomnienie zbrodni, srom i groby… a tu? obcy kraj…

Chciałem przyrosnąć do niego… nie mogłem.. Rwie się dusza gdzieindziej – zaparto! Tu domu nie mam, nie chcę mieć domu…

– Żądasz czego odemnie? odezwał się król cicho…

– Aby mnie puszczono wolno… pójdę, rzekł.. nie potrzebuję nic…

– Stał jeszcze chwilę król, zwrócił się powoli i wyszedł milczący. Na progu zachwiał się, odwrócił, spojrzał, i nie mówiąc słowa, wrócił do swej komnaty.

Chociaż ks. Jan był jeszcze na dworze, król dnia tego, ani jego, ani nikogo widzieć nie chciał. Zamknął się, zakazując wpuszczać. Kochan tylko posługiwał mu milczący…

Trzeba było dłuższego czasu, nimby smutek i gorycz dnia tego przetrawiły się w nim i osłabły… Kochan posłał po Suchywilka, bo ten jeden sprawami kraju mógł go tak zająć i opanować umysł jego, że nawet największe strapienie ustępowało temu, co król za obowiązek i zadanie główne życia liczył.

Ks. Suchywilk przybył, niosąc przygotowane prawo o sądach wyższych dla osadników na niemieckim zakonie. Wierzynek przyniósł wiadomości i plany, jak żupy wielickie urządzić na nowo. Dwie te ważne sprawy wyrwały Kaźmirza z odrętwienia i pogrążenia w sobie…

Trzymano go niemi, jak najdłużej je przeciągając. Wierzynek potrzebował ściągać urzędników od soli, ks. Suchywilk naradzać się z temi, co na prawie magdeburskiem osadzeni byli – a tych mnogo już w kraju się znajdowało.

Nie dawano królowi spoczynku, lecz znużenie było zbawiennem, prowadziło z sobą zapomnienie… nie dawało się zatapiać w przeszłości.

Tymczasem spór z biskupem ciągnął się bez końca – i spokoju nie dawał… król musiał wyprawić posłów do papieża.

Kochanowi zabrakło wreszcie pomysłów do rozrywania ukochanego pana, który pracy miał zawsze podostatkiem i troski, – a nad łowy i rzadkie odwiedziny książąt Mazowieckich, posłów krzyżackich, którego ze Szlązkich Piastów, żadnej zręczności pokazania się i zobaczenia świata.

Od czasu nieszczęśliwego pobytu w Pradze, zakończonego pogrzebem, nawet to miasto, ulubione Kaźmirzowi, zrażało go wspomnieniami smutnemi. Zapraszał go cesarz, pamiętny dawnej przyjaźni i pragnący dobre utrzymać stosunki z Polską, Kaźmirz się wahał i ociągał.

Dnia jednego ks. Jan, Opat z Tyńca, przybył do Krakowa, było to wiosną w roku następnym…

Zawsze wesół i dobrej myśli, tym razem jeszcze był więcej ożywiony i rozmowny.

Powracał on z Pragi, dokąd się był udał w interesie zakonu, lecz korzystał z tego, aby się rozpatrzeć w mieście; dostał na dwór cesarski Karola i z uniesieniem mówił o życiu i świetności, które otaczały monarchę. Praga była niejako chwilowo stolicą cesarstwa, nieustannie napływali tam książęta z Niemiec całych; odbywały się turnieje, dwór zabawiał się, a około cesarza gromadzili ludzie uczeni, artyści, co Europa miała najsławniejszego i najgodniejszego widzenia.

Z wielkim zapałem opisywał Opat wszystko, i wychwalał cesarza – który, jak wiedział, – pamiętnym był dawnych stosunków z Kaźmirzem i mocno go widzieć pragnął.

Ks. Jan nie wahał się też mówić i o piękności dam na cesarskim dworze, o wielkiej ogładzie ich obyczajów i przyjemności obcowania z niemi.

– Miłościwy panie – dodał – czas jest, abyście dla dobra Polski nawet, zbliżyli się do cesarza. Związek z nim da nową siłę, zagrozi nieprzyjaciołom, w sprawie z krzyżakami będzie pomocnym, u Papieża też dać może poparcie; W. miłości zaś przyniosą odwiedziny w Pradze nowe życie, potrzebną rozrywkę. Któż wie… może jaki widok o połączeniu w przyszłości, gdy związek z ks. Adelaidą rozerwany zostanie, co nieochybnie nastąpić powinno…

Król słuchał z ciekawością natężoną, widać było, iż dusznie pragnął udać się do Pragi, wspomnienia tylko Margarety wstrzymywały go.

Opat nalegał – Cesarz właśnie bawił w czeskiej stolicy, otoczony gośćmi dostojnymi.

Nie chciał król najechać sąsiada niespodzianie, i po krótkiem wahaniu wyprawił z listami Podkomorzego Szczedryka, dodając mu do boku Kochana.

Szczedryk był urzędowym posłem, Rawa poufnym. On miał rozpatrzeć się tam między ludźmi, zbadać humor i usposobienia, przynieść królowi skazówki przed podróżą potrzebne.

W ciągu kilku dni wrócili posłani, z zaproszeniem życzliwem i gorącem od Cesarza, a Kochan z większem uniesieniem jeszcze począł mówić o dworze Karola.

Licząc się do najprzedniejszych dworzan Kaźmirza, Kochan razem ze Szczedrykiem miał zaszczyt znajdować się na wieczornej zabawie w pałacu cesarskim. Piękny mężczyzna, wielki strojniś, miłujący ubiory wykwintne, Kochan wystąpił tam tak, aby panu swojemu nie uczynił wstydu; i był bardzo dobrze przyjętym.

A że do niewiast miał słabość, wiele prawił o nadzwyczajnych wdziękach tych, które tam oglądał.

– Było ich tam dość, i książęcych rodów i rycerskich, różnej krwi, bo i Włoszek, i Francuzek, i Niemek – powiadał Kochan – lecz, nie do wiary, prawie jedna mieszczanka czeska z Pragi, niedawno owdowiała po Rokiczanie, Krystyna, przed wszystkiemi prym trzymała. Piękność jej przystałaby i królowej, ale też królewską ma dumę.

Wszyscy tam ku niej mieli tylko zwrócone oczy, a inne się z zazdrości wściekać musiały. Oprócz wdzięków i młodości, bo mało co rok dwudziesty przeszła, ubiór jej i klejnoty, które na sobie miała, jeszcze ją czyniły piękniejszą. Choć mieszczka, strojem się równała z żonami komesów, baronów i książąt, a umiała go dobrać i do twarzy swej, i do płci, i do postawy…

Począł się król z ciekawością wielką dopytywać o tę Krystynę, a Kochan, który to może przewidywał, dobrze był bardzo uwiadomiony i szczegółów mógł dostarczyć.

Wiedział, że wdowa była bardzo bogatą, że o rękę jej starali się możni, nawet czescy panowie, że wcale nie była przystępną – a więcej może miała dumy niż piękności i – przepowiadano też jej świetną przyszłość, bo na dworze Cesarza głowy wielu pozawracała.

Kochan, jakby naumyślnie ciągle do Krystyny tej powracając, króla ciekawość obudził do najwyższego stopnia.

– Miałżebyś w niej być rozmiłowany, że tak ci stoi ciągle na myśli? zapytał król żartobliwie Kochana.

– Niech Bóg mnie od tego uchowa – odparł Rawa – bo by się moja miłość wcale na nic nie zdała. Wyżej ona patrzy, i na mnieby się obejrzeć nawet nie raczyła.

Ani pochlebstwy, ani podarkami ująć jej nie można – doświadczenia ma dość, a, jeśli prawda, wyżej ceni dostojeństwa i tytuły, niż wszystko… Ktoś ze dworu cesarskiego pewnie piękną jej rączkę pochwyci…

Z licznym pocztem i okazałością królewską, w orszaku znacznym rycerstwa, Kaźmirz ostatnich dni marca wyruszył do Pragi, w odwiedziny do Cesarza.