Tasuta

Król chłopów

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– A wam koniecznie księżnej potrzeba! rozśmiał się Opat, przecie królewskie dziecię z jakiejbądź małżonki prawej zrodzone, takim będzie królewiczem, jakby w nim niewiem czyja krew płynęła. Byle młodą była a miłą mu i potomka dać mogła – niech bierze kogo chce…

I Opat raz jeszcze powtórzył wesoło, ręką błogosławiąc, jakby już ślub dawał.

– Ślub, ja dam.

Stał Rawa zadumany…

– Hm! – rzekł – król w Pradze będąc u cesarza, napatrzył sobie niewiastę, która mu bardzo w oko wpadła.

– Jakiego stanu? – zapytał ks. Jan.

– Mieszczka jest, ale bogata, poznał ją przecie na dworze, czasu zabaw cesarskich. Nie nazbyt młoda, urodziwa, poważna, stateczna, wdowa po Rokiczanie…

Ks. Jan odwrócił się żywo, bo nieraz w Pradze bywając, znał tamtejsze stosunki.

– Wiem ją – rzekł – mąż Miklasz przecie kościół swym kosztem zbudował. Ród dobry, choć mieszczański, niewiasta z urody słynna i nikt na nią złego słowa powiedzieć nie śmie.

– To prawda – rzekł Kochan – lecz na królowę tego wszystkiego mało.

– No, to szukajcie innej, po Niemczech dziewcząt w książęcych dworach dosyć, ale ztamtąd pono drugiej nie dadzą. Z Rusi król nie zechce, bo się drugiej Aldony prostaczki obawiać będzie.

Pokręcił głową wesoły ksiądz.

– To nie moja rzecz wam swatać. Szukajcie niewiasty, a ja – com rzekł, nie cofnę; powiadam raz jeszcze – jak mnie żywym widzicie, ślub dam.

– Cóż na to powie biskup krakowski? – spytał Kochan.

– Wolno mu powiedzieć, co chce – odparł Opat – nie lękam go się. Lepiej jest ślub dać, niżby miał się zagryźć i zmarnieć…

Kochan wyszedł równie głęboko zadumany, jak król po rozmowie z Opatem. Nazajutrz razem jechali na łowy, a ks. Jana, ktoby nie znał, nigdyby w nim Benedyktyna i infułą przyozdobionego Opata się nie domyślił.

W krótkiej sukni, z mieczykiem u pasa, który niby usprawiedliwiało prawo, dozwalające w obronie życia nawet duchownym używać oręża, (a na łowach zwierz się mógł trafić drapieżny); – na dzielnym koniu, którym władał jak rycerz, w płaszczu zarzuconym na ramiona niedbale; ks. Jan stawił się młodo, pięknie, raźno, lecz księdza w nim nie zostało ani śladu. Wielka tylko pewność siebie, wejrzenie śmiałe i częste, z przyzwyczajenia ręką prawą pospiesznie udzielane błogosławieństwa, kazały się duchownego domyślać.

Dobrej myśli zawsze, do rozmowy swobodnej ochoczy, do uczty towarzysz chętny, niezbyt dla ludzkich ułomności surowy – ks. Jan miał wielką miłość u wszystkich – lecz surowsze duchowieństwo koso nań spoglądało, o co on wcale się nie zdawał troszczyć.

Król bardzo go lubił; i jak mógł, ku sobie przynęcał i przy sobie utrzymywał.

W czasie łowów, na odpoczynku w lesie, ległszy przy królu, ks. Jan wczorajszą rozmowę wznowił.

– Miłościwy panie! szukajcie oblubienicy – ksiądz i stuła gotowe!..

Kochan prawi coś o Rokiczanie.

Spojrzał na Kaźmirza, który drgnął, bo od wczora ją też miał na myśli.

– Niewiasta, jakiej się i na cesarskim dworze dziwowano, i pierwsze jej miejsce dawano – rzekł Kaźmirz. – Nie kryję się z tem, podobała mi się bardzo, przylgnęło do niej serce moje… Na skroniach jej i korony nie będzie nadto…

– Gdy się lat tyle dręczyło, mając to, czego kochać nie było można – odezwał się Opat – czas wziąć sobie to, co się miłuje. Alboż to królowie mieszczanek nie zaślubiali, a w rzymskich dziejach, ba i w innych są przykłady i dziewek chłopskich? Jeśli sercu miła… na co innej szukać?

Król zarumienił się i rękę doń wyciągnął.

– Czekajcie mało, księże Opacie – rzekł – któż wie? wezmę was może za słowo…

Ks. Jan ochoczo i natarczywie, znowu się ze swą posługą ofiarował.

Wrócili do Krakowa, i tegoż wieczora Kochana król od warcab z Dobkiem oderwał, pozywając go do siebie.

– Słuchaj – odezwał się do wchodzącego, zbliżając się z niecierpliwością, jaką zwykł był okazywać, gdy myśl wziął gorącą do serca – słuchaj – potrzeba mi – tu się zatrzymał i namyślał trochę.

– Potrzeba mi do Pragi zbiedz, lecz nie chcę aby ktokolwiekbądź wiedział o tem, iż tam będę.

Dla Rawy nie było w tem nic nad miarę trudnego.

– Pojedziemy wrzekomo na łowy – odezwał się – któż nas śledzić będzie? W podróży sposobów jest dość, by się nie dać poznać.

– A w Pradze? wrzucił król, i sam zaraz dodał.

– Przodem kogoś słać potrzeba do Pragi.

Kochan celu podróży dorozumiał się łatwo.

– Jeśli do Rokiczany w poselstwie jechać, jam gotów! rzekł.

– Na nic się nie zdały posły i poselstwa – odezwał się król, ja sam się z nią rozmówić muszę. Chwila przyszła stanowcza… ks. Jan ofiaruje się ślub mi dać. Na wszystko się ważę, bylem miał nadzieję, że krwi mej Ludwik korony nie wydrze! Rokiczana mieszczka jest, ale królową być godna.

Rawa bynajmniej się nie sprzeciwiał temu. Dobek Bończa, przezwany Fredrą, mógł dla bezpieczeństwa towarzyszyć Kaźmirzowi, bo na jego przytomność, odwagę i olbrzymią siłę śmiało rachować było można; Rawa sam chciał przodem do Pragi aby gospodę pewną przygotować i wdowę uprzedzić.

W krótkich słowach wszystko tak postanowionem zostało, jak król życzył, a Kochan doradzał. Dniem jednym miał on uprzedzić Kaźmirza, który z małym pocztem nazajutrz po nim puścić się chciał do Pragi.

O świcie w kilka godzin zakapturzony Kochan wyruszył najkrótszą drogą, przesmykami i manowcami dobrze znajomemi do czeskiej stolicy…

Gospodę na Starem mieście miał już u mieszczanina Wujka, u którego parę razy stawał… szło tylko o obmyślenie jej dla króla i rozmowę z Rokiczaną.

Obrachował się i tak złożyło, aby o mroku a przed zamknięciem bram wjechać do miasta i do Wujka prosto pociągnąć. Pewien był tu dobrego przyjęcia, bo się szczodrze opłacał, a Wujkowa córka, piękna Zonia, zalotne, wesołe dziewcze, którą sobie pozyskał, bardzo mu bywała rada.

Wiedzieli lub domyślali się wszyscy z czem tak często przybywał i – nie czynili z tego tajemnicy.

Zoni też, szczebioczącej chętnie, trudno było cokolwiek utrzymać w sobie; wypaplałaby była własny grzech, tak ją język świerzbiał. Sama do zbytku zalotna, rada była drugich służyć zalotom, bo się jej zdawało, że to ją uniewinniło… Właśnie był zajechał Kochan i w danej mu izbie się przebierał, gdy stojąca w progu Zonia postrzegła przechodzącego Jędrzyka. Znała go dobrze i o jego miłości dla Rokiczany wiedziała. – Litowała się nad nim i podżartowywała sobie z niego. Szedł z głową spuszczoną mimo niej, gdy swawolne dziewczę nachyliło mu się do ucha i zawołało:

– Powieś się Jędrzyk! powieś. Taki oni ci Krystynę wezmą. Znowu od króla polskiego przyjechał ten, co jej klejnoty wozi, żeby kamienną była, musi wreszcie zmięknąć… Ha! szczęśliwa niewiasta!

Stanął Jędrzyk i namarszczył się mocno; tego mu właśnie potrzeba było, bo już z dawna na Kochana czatował. Miał zamiar ostro natrzeć nań i spróbować odpędzić zabiegających około wdowy. Miał na sercu jej cześć, a i zazdrość go piekła.

Zonia, spłatawszy figla tego, pierzchnęła, śmiejąc się, na górę. Jędrzyk się przyczaił w rogu kamienicy.

– Nic nie wskórają, mówił w duchu, niechże darmo nie włóczą się i sławy jej dobrej nie ujmują. Raz temu koniec musi być.

Zmierzchało już, gdy przebrany Kochan wybiegał od Wujka, spiesząc do wdowy, lecz zaledwie w ulicy się znalazł, Jędrzyk mu zastąpił drogę.

Sądząc, że go omyłką za innego wzięto, Rawa zamruczał i usiłował wyminąć natręta, lecz Jędrzyk go za płaszcz przytrzymał.

– Nie bójcie się, rozbójnikiem nie jestem, rzekł, wiem kto wy i z czem tu przybywacie, rozmówić się musimy.

– Ale ja niewiem kto wy jesteście – odparł Rawa niecierpliwie chwytając za mieczyk, i niemam czasu ani ochoty mówić z wami.

– Jestem Jędrzyk, kupiec tutejszy, znają mnie wszyscy – zawołał Czech niedając mu ujść – musicie mówić ze mną.

Rawa się zżymał.

– Musu nie znam! zakrzyczał. W tej chwili Jędrzyk mu coś na ucho szepnął. – Kochan złagodniał, o kilka domów dalej weszli do jego mieszkania.

Zapaliwszy światło, kupiec kazał podać wieczorny napój, chcąc prawu gościnności zadość uczynić, siadł na ławie naprzeciw Rawy i począł…

– Przyjechaliście znowu? hę? ale to wszystko nadaremnie! król czy nie król, Rokiczany nie weźmie bez ślubu. Ja ją znam od dzieciństwa. Gdyby chciała nawet, a nie zechce pewnie i sama, rodzina i przyjaciele jej nie dopuszczą.

Pocóż nadaremnie ludzkim złym językom karm, dawać!

I chwilkę pomyślawszy, Jędrzyk oczyma rozpalonemi spojrzał na Rawę, dodając z odwagą, która go widocznie dosyć kosztowała.

– Prawdę wam powiem całą, jam jej ni brat, ni swat, pokrewieństwo z nimi bardzo dalekie, alem ją od dzieciństwa miłował i choć z tego miłowania tylko zgryzotę mam, a więcej nic mieć nie będę – przecie nie przestanę. Dla mnie ona za wysoko, ale nie dopuszczę, aby drudzy jej krzywdę czynili.

Powinniście wiedzieć, że z wielkiego miłowania, człowiek na szalone się rzeczy porywa… Otóż, zważajcie… ja wam to tylko powiem, że kto jej sławę i cześć naruszy, – jam na wszystko gotów…

Męża nie ma, krewni, Bóg ich wie święty czy się ruszą w obronie, a no… ja, jak Bóg Bogiem. Człek jestem mały, kupiec sobie… ale to nic, ręce mam i grosz ostatni w to włożę…

Nie dokończył, pięścią tylko uderzywszy w stół… Zagrysł usta i na przeciwnika spojrzał, czekając odpowiedzi.

Kochan, człowiek doświadczony, wedle potrzeby umiał być zimny i mógł być gorący, a trzymał się tego prawidła, że przeciw gorącym stawał się zimnym, dla zimnych zaś bywał sierdzisty i gorący.

Tu, mając przeciw sobie roznamiętnionego i złego już, acz na wodzy się trzymającego Jędrzyka, – ostygł umyślnie.

– Posłuchajcie no, rzekł – ja bo dobrze nie rozumiem, czego chcecie. Kłamać nie będę, no tak, król mnie do Rokiczany posyła, ona nie wypędza za drzwi. Wdową jest, panią siebie.

– E e! ofuknął Jędrzyk – kobieta zawsze potrzebuje dozoru… to darmo.

– Opiekunów też ma, w braciach nieboszczyka Miklasza! odparł Rawa.

 

– A tak – rzekł Jędrzyk – ale oni się mogą nie dopilnować, a ja…

I rzeźko zagadnął.

– Mówcie, czego chcecie od niej? Cóż? żeby do was do Krakowa jechała? Obiecujecie jej bogactwa? ziemie? co?

Kochan ramionami ruszył.

– Spowiadać się wam nie mogę, odparł, powiem tylko, że wy sobie nadaremnie krew psujecie. Ona sama na plewę się nie da wziąć, kobieta rozumna.

– A tak! podchwycił Jędrzyk – ale kobieta, a to – król!

– Niedość, że król, lecz człowiek taki, który niczyjej krzywdy nie chce – rzekł Kochan i zamilkł.

Spojrzeli na się mierząc się oczyma. Gra nie była równa, Kochan, człek przebiegły, dworak, Jędrzyk poczciwy, prosty i nadto gorący.

– Ja wam to powiem – odezwał się, pomilczawszy, że uchowaj Boże pokrzywdzicie ją – ja, nie daruję…

Sparł się na ręku.

– Przypomnijcie sobie głośną tę historyę z Amadejami na Węgrzech. Tu o niej wszyscy wiedzą. Stary ojciec prawda życie stracił, nie pomścił dziecka, ale się porwał – cześć mu była miłą. Ona dla mnie więcej niż córka dla ojca, ja ani rodziców, ani rodziny nie mam. Jedno słońce na niebie, jeden ja na świecie…

Kręcił głową Kochan.

– Dalej, że co? rzekł. – Powiedzieliście, coście chcieli – jam wysłuchał, na tem koniec.

Teraz zaś ja wam tyle tylko odpowiem, że ostrzeżeni przez was jesteśmy, zatem wy dla nas mniej straszni. I – po wszystkiem.

Jędrzyk widząc powstającego z ławy Kochana, jego zimną krwią więcej jeszcze zniecierpliwiony, chwycił się też z siedzenia.

– Ostrzegłem was przez poczciwość, bo nie chcę… nie chciałem napaść niespodziewających się.

– I sądzicie, że się ulękniemy? spytał Kochan.

Jędrzyk rękę w długie włosy zatopił i rwąc je – zawołał:

– Wasza sprawa w tem – mnie gdyby ostatni grosz przyszło stracić, pięćdziesiąt i sto ludzi nająć… – gotówem.

– A my możemy postawić ich trzystu, zaśmiał się Kochan. Lecz po co się to zdało mówić, wodę warzym…

Chciał wstać znowu.

Jędrzyk postradał cierpliwość.

– Dajcie pokój temu nadaremnemu jeżdżeniu zawołał – z tego nie będzie nic, ja wam mówię – nic!! a kobiecie głowę psujecie. Ożeniłby się z nią który z bogatszych naszych mieszczan albo i panów…

– Lub wy! rozśmiał się Kochan.

– Nie! zawołał Jędrzyk, jam dla niej za mały – ja o tem nie myślę – ale jej losu psować nie dam.

Dajcie pokój temu jeżdżeniu powtórzył.

– Wiecie przecież, iż jestem sługą króla – odparł Rawa – nie mogę rozkazowi się sprzeciwiać.

– Mów królowi!

Rawa ręką rzucił obojętnie.

– Darujcie – rzekł – wstając raz jeszcze. Chcieliście rozmowy, dałem się wciągnąć, wysłuchałem, coście mieli do powiedzenia, a teraz czasu nie mam…

Więc – czołem.

Jędrzyk mruczał, dąsał się, zły był, że nic nie sprawił, lecz wstrzymywać go już i nie mógł. Powtórzył pogróżkę, za wychodzącym spojrzał i ręce załamał…

Kochan ramionami ruszywszy, do Rokiczany szedł wprost, lecz nie zastał jej w domu, ani starej ochmistrzyni, którą już był sobie, równie jak sługi, podarkami kupił.

Dano mu więc w pierwszej izbie na ławie siąść i czekać na jej przybycie, zapewniając, że z wesela na Nowem mieście wkrótce będzie z powrotem. Na przekorę mu się to stało, bo powinien był jeszcze gdzieś dla króla szukać bezpiecznego ukrycia, a potem naprzeciw niego wyjechać aby go tam zaprowadzić.

Późno już, strojna jak wielka pani, klejnotami okryta, tańcem prawie całodniowym zmęczona, zjawiła się wdowa, którą bardzo piękny, rycerskiej postawy mężczyzna odprowadzał. Był to, jak łatwo poznał Rawa, nowy zalotnik jakiś, ubogi baron niemiecki, urzędnik z cesarskiego dworu, który pono więcej dla pieniędzy, nie dla piękności zalecał się Rokiczanie. Zmierzył oczyma podejrzliwemi Kochana oczekującego, namarszczył się groźno i – odszedł.

Drugie to już niemiłe było spotkanie.

Wdowa tym razem Kochanowi niezbyt rada była. Przyjęła go kwaśno; brwi ściągnęła…

Niedługo czekając, Rawa jej szepnął, że pan jego sam ma nazajutrz przybyć potajemnie.

Usłyszawszy to, Rokiczana aż ręce załamała.

– Po co? zawołała, aby z ust moich to posłyszał, co mu przez was tyle razy mówiłam? Daremna to rzecz, bo mnie za żadne skarby świata nie kupi.

Z czemże jedzie?

Rawa nie chciał odkryć się z tem.

– Nie wiem, rzekł, lecz choćby tylko, aby wam w oczy popatrzeć, co za dziw?

– Tak! jemu to nie zaszkodzi pewnie – odparła wdowa z goryczą. Zabawi się, a co mnie potem spotka od swoich i obcych wymówek i szyderstwa, co ja będę musiała odpłakać za to i odboleć, wy tego nie liczycie! wam to wszystko jedno.

Myślicie, że gdybyście go w Pradze najlepiej ukryli, ludzie o nim wiedzieć nie będą? A co o mnie powiedzą, do której król potajemnie w odwiedziny przyjeżdża?

Zagniewała się i płakać zaczęła, a chustkę niosąc do oczów, i na Kochana spojrzeć nie chcąc, szła do drugiej komnaty – on za nią.

– Z czem król przybywa, nie moja rzecz – rzekł pocieszając ją, ale ja wam to tylko powiedzieć mogę, że jeśli – ten raz darmo przyjedzie… więcej go nie zobaczycie. Wiezie wam… ważne słowo!

Rokiczana podniosła oczy na niego.

– Jakież słowo?

Rawa zamilkł…

– Posłyszycie sami – odparł. Bądźcie dobrej myśli, mnie się widzi, że was większe szczęście spotka, niż się spodziewacie.

Uśmiechnął się – i odszedł, zostawując ją w rozmysłach – co król za słowo ważne mógł jej przywieźć.

Dnia tego już nie było co począć dla spóźnionej pory, wrócił więc do Wujka i jego Zoni, z którą cały wieczór na wesołych żartach i swawoli przepędził, bo dziewczyna była śmieszek niezmordowany, zalotna bez miłosierdzia – i świeża jak jagódka. Przyszło do tego wśród żartów i dwuznacznych słówek, że Zonia Kochanowi szepnęła.

– Jeżeli Rokiczanę ztąd weźmiecie do Polski dla króla – wiecie co? mnie jej dajcie za starszą służkę. Będziemy tam wieczorami tak się we dwojgu zabawiali jak tutaj.

– Albo i lepiej! zawołał Kochan, śmiejąc się. Dobrze! Byleście chcieli…

– Pojadę – ale z Rokiczaną… Będę wam jej pilnowała…

Poszeptała coś Kochanowi na ucho.

– Juści tak czy owak, a panien do boku jej potrzeba dodała…

Rawa pół żartem, pół naprawdę przyrzekł, za co otrzymał całusa, niby ukradzionego, niby zdobytego, lecz w istocie obiecującego wiele.

Zoni się marzyło – na dworze bogato i sławnie za mąż wyjść.

Po cichej rozmowie z Wujkiem, którego wtajemniczyć musiał Kochan, okazało się, że najlepiej było króla w jednym z klasztorów na Starym Mieście ukryć, gdzieby go oczy ludzkie nie tak łatwo wyszpiegowały. A że zakony wszystkie prawie te, które w Krakowie miały domy, i tu się znajdowały; stosunkami były połączone z polskiemi klasztorami – nie zdawało się to rzeczą trudną. Udał się więc poseł do Przeora Dominikanów, i po krótkiej we cztery oczy rozmowie z nim, z wielką łatwością otrzymał zapewnienie, iż króla przyjmą, nikomu nie wyjawiając tajemnicy…

Ułożywszy to Rawa, na konia siadł i sam jeden wyjechał na spotkanie króla.

Lecz przeznaczeniem jego było, by go rozmaite przeszkody niecierpliwiły i – czas mu zabierały.

W ulicy, zaledwie kroków kilkanaście od domu Wujka odjechawszy, spotkał stojącego na koniu, tego samego zalotnika, cesarskiego komornika, barona Hasch’a, który go wczoraj u Krystyny widział.

Poznawszy go, starał się uniknąć i wyminąć, lecz Hasch, który na niego czekał, dogonił i obok stanąwszy – dość niegrzecznie począł rozmowę.

Rawa nie nawykł był od nikogo znosić nawet lekceważenia…

– Nie ujdziecie mi! wołał, doganiając go Hasch. Wiem, kto wy jesteście, i coście u pięknej Krystyny porabiali. Czy posłem przybyliście, czy dla siebie – trzeba się ze mną wprzód rozprawić, nim do mojej wdowy się dostaniecie.

– Jakto, do waszej? zapytał Rawa, stojąc i gniewny już.

– Do mojej, bo ja się zalecam do niej, a nie zwykłem cierpieć drugich obok siebie!

Kochan się rozśmiał pogardliwie.

– Jeżeli wiecie, kto jestem, rzekł, musicie wiedzieć, że ja tu nie dla siebie przybyłem.

– Hm! zawołał Hasch – ludzie mówią różnie. Jesteście sługą króla – są tacy, co utrzymują, żeście się dla niego ożenić gotowi.

Rawie krew uderzyła do głowy.

– Jestem takiego pochodzenia, jak i wy, pasowanym też rycerzem – rzekł zimno – potem coście powiedzieli, nie pozostało nic, tylko na rękę wyzwać i – bić się.

Dziś na to czasu nie mam, jutro gotówem.

Hasch wydął usta.

– Dobrze, rzekł – do jutra…

Kochanowi szło o to, aby mu się wyrwał, i mógł zawczasu przeciw króla wyjechać, rękawicę mu zręcznie na siodło rzucił, jako znak, konia spiął i poleciał…

Niemiec nie pogonił za nim. Chwilę stał, namyślając się, potem za późno już było.

Wykupiwszy się od niego wyzwaniem, Rawa wybiegł z miasta na gościniec ku Krakowu, i dopiero dobry kawał drogi zrobiwszy, koniowi pofolgował.

Miejsce wybrawszy pod laskiem, w którem na króla miał czekać, zsiadł z konia, ukrył się w zarośla na przypadek pogoni, i patrzył rychło li Kaźmirz nadąży.

Już dobry zmierzch padał, gdy się orszak królewski ukazał, który Kochan poznał łatwo, chociaż nie pańsko wyglądał. W kilkanaście koni tylko wybrał się Kaźmirz, dwór swój przyodziawszy szaro i niepozornie. Oręż też, choć najlepszy, tak był dobrany, żeby w oczy nie wpadał. Król sam, aby na siebie nie zwracać uwagi, jechał dalej w orszaku, a przodem, jako pan, pysznił się dorodny i wesoły Dobek Bończa, którego to udawanie zabawiać się zdało. Dwór mu oddawał cześć, jakby on tu był najprzedniejszą osobą. Kochan, zobaczywszy zdala poczet, konia dosiadł i podjechał do króla, aby ze wszystkiego sprawę zdać.

Zatrzymali się jezdni, lecz niewiele na rozmowę czasu było, gdyż zamknięcie bram starego miasta potrzeba było uprzedzić.

O Jędrzyku i jego groźbach nie miał potrzeby wspominać Kochan, lecz Hascha i wyzwania jego zatrzeć nie mógł. Kaźmirz się zachmurzył i nierad mu był – przypisując nieostrożności ulubieńca, że się tam bytność jego wydała, a przez nią i królewska zdradzić mogła.

Posępnie więc wcisnęli się do miasta, u bram oznajmując, jako ziemianie z Polski za sprawami swemi przybywający. Nie zwrócili zbytniej uwagi, gdyż między dwoma krajami stosunki były żywe, i nawzajem Polaków do Czech, Czechów do Polski przybywało wielu.

Małemi uliczkami Rawa poprowadził króla do dominikańskiego klasztoru, nikogo szczęściem nie spotykając po drodze…

Wieczora tego oznajmił Krystynie przyjazd królewski, a do jutrzejszej walki z Haschem musiał sobie szukać towarzyszów i świadków.

—–

Każdego dnia, chociażby ani się gości spodziewała u siebie, ani sama wybierała w gościnę, piękna Rokiczana poświęcała czasu dosyć na strój i starania o płeć, o twarz, o wszystkie przybrania niewieściego szczegóły.

Utrzymywano, że dla zachowania piękności swej w całym jej blasku, miała jakieś środki tajemne, jakieś drogo kupione wody, elixiry, barwiczki, lekarstwa, które świeżość zachowywały, i podwajały ją jeszcze.

Osobna komnata była na to przeznaczoną, do której nigdy nikomu wchodzić nie pozwalała. Klucz od niej zawsze miała przy sobie. Sługom też towarzyszyć jej tam z rana, gdy wprost z łóżka udawała się, nie było wolno. Jedna stara krewna i ochmistrzyni szła tam z nią; zamykały się na klucz ze środka, i często długo czekać było potrzeba, nim wdowa wyszła, już na poły ubrana…

Od dawna bardzo budziło to niezmierną sług wdowy ciekawość, podglądały, gdy wchodziła, czatowały, gdy wracała, próbowały zajrzeć przez otwór klucza, ale ten tak bywał w zamku umieszczony, że oko wcisnąć się nie mogło do wnętrza.

Ze szczególnem staraniem wdowa strzegła klucza tego, nie rzucała go nigdy, zawieszała pod suknią u pasa nawet przy najwykwintniejszym stroju. Kobiety, które nań czatowały, wreszcie zrozpaczywszy, aby się mógł im kiedy dostać w ręce, wyrzekły się nadziei zdobycia tajemnicy.

Rosły ztąd mnogie przypuszczenia, które czarów się jakichś domyślać kazały. Starą ochmistrzynię, jedyną powiernicę, zwano i miano za czarownicę… Udawały się do niej i inne chciwe odmłodzenia i wypięknienia niewiasty, lecz nic zyskać nie mogły. Śmiała się starucha, spluwała, zżymała, zaklinała, że nic nie zna i o niczem nic nie wie.

Wiedziano, że czasem stara wieczorem grzanego wina wypijała trochę więcej, niż na sen było potrzeba; dziewczęta myślały korzystać z tego, i jakie nieostrożne słówko pochwycić – nie dowiedziały się nic.

Piękność, pełną blasku, wdowy, tajemnym rannym tym staraniom około niej przypisywano… Napróżno było sprzeciwiać się, rzecz stała się z czasem przyjętą powszechnie – i nie ulegającą już wątpliwości.

Dnia tego, gdy król przybyć miał, dłużej może niż kiedy siedziała wdowa w tej komnatce zamknięta, a potem, co się bardzo rzadko trafiało, po raz drugi z ochmistrzynią do niej weszła, i ukazała się tak utrefioną pięknie, tak majestatyczną, tak nadewszystko świeżą i młodą, że jej o lat dziesiątek młodsze zazdrościły dziewczęta.

 

Kaźmirz, nie czekając południa, bardzo skromnie ubrany, pieszo, z nakryciem głowy axamitnem, które na oczy było napuszczone, w towarzystwie Dobka jednego udał się do wdowy.

Czekano nań tam, a Rokiczana strojna, wonnościami oblana, chodziła niespokojna od okna do okna wyglądając, aby króla przyjąć u progu. Na twarzy jej tego dnia nie widać było wcale rozradowania i tryumfu, raczej dumę, podrażnienie i troskę. Zbyt łagodną, miłą – nie była prawie nigdy, przypisywano to owdowieniu, iż zawsze chodziła z twarzą zasępioną, a wśród najweselszych zabaw, biorąc w nich udział, nie rozśmiała się nigdy z serca. Uśmiech jej był proszonym gościem na ustach.

Gdy król wszedł, i tego nawet wymuszonego na nich nie znalazł; głębokim pokłonem, z wielką powagą przyjęła go i milcząc, zaprowadziła do wielkiej izby gościnnej, przybranej na ten dzień we wszystkie najbogatsze sprzęty domu…

Kaźmirz, który szedł szybko i niespokojny, nie zwrócił nawet oczu na to, co go otaczało, patrzał na wdowę, ujął jej rękę i zmusiwszy usiąść przy sobie, rozpoczął rycerską rozmowę od oświadczenia, że z wielkiej tęsknoty dla niej, wytrzymać nie mogąc, tu przybywał.

Rokiczana z brwiami ściągniętemi słuchała.

Pokazał jej Kaźmirz pierścień na palcu i rzuciwszy okiem na ręce, spotkał się też ze swym safirem.

– Miłościwy królu – po krótkiem milczeniu, odezwała się Rokiczana z przygotowanem już przemówieniem, bardzo jestem wdzięczną Miłości Waszej za łaskę tę, jaką masz dla mnie. Umiem ja ją cenić – lecz… ludzie mi ją drogo opłacać każą.

Spojrzał Kaźmirz.

– Ludzie? a to, jak? zapytał.

– Zazdrośni są i złośliwi – więc szarpią sławę bezbronnej wdowy – rzekła Rokiczana. Już sami posłańcy twoi, królu, w oczy im kolą, a cóż dopiero teraz będzie, gdy się o tobie dowiedzą?

Załamała ręce białe.

– Zaklinam Miłość Waszą, ciągnęła dalej, nie gubcie mnie.

Król dotknął jej ręki.

– Dość! dość, odparł – ja tu do was z czem innem przybyłem. Posłuchajcie mnie, bo to godzina będzie dla mnie i dla was stanowcza. Tak mi cześć wasza miła, jak wam… uszczerbku jej czynić nie chcę… Powiedzieliście, że do was droga przez kościół wiedzie… nie wzdragam się jej. Ślubować wam będę.

Rumieniec wystąpił na twarz wdowie, zadrżała, pomilczała trochę, ręką przesunęła po twarzy.

– Jakże to być może? – rzekła. – Całemu światu wiadomo, iż żonę macie?

– I świat cały wie, że lat piętnaście z nią nie żyję, nie widuję jej – rzekł król. – Dałem znać ojcu, aby ją nazad zabrał do siebie – i stanie się to. Małżeństwo zostało rozerwane, Papież mnie rozwiąże, a Biskup ślub jest dać gotów.

Mowa królewska tak była dziwną, a tak ją znalazła nieprzygotowaną, iż czas jakiś siedziała niema, słowa przemówić nie mogąc. Czuła na skroni swej zimne dotknięcie korony królewskiej, na ramionach płaszcz szkarłatny, widziała się na złocistym tronie, górą po nad tłumami zazdrosnemi, królową!

Lecz ten sen błyskawiczny przeleciał prędko.

– Panie! – zawołała – nie uwodźcie mnie… to być nie może!

– Słowo moje królewskie za to wam ręczy – odparł król z wielką powagą. Nie obiecywałem tego, nie mówiłem przecież o tem, dopóki nie przekonałem się, że to, co przyrzekam, możliwem jest. Ślub nam dadzą, mam pewność.

Wdowa spuściła główkę, zacięła usta, nie miała już odpowiedzi na to… Rzecz nieprawdopodobna więc ziścić się miała – Rokiczana królową!

Spojrzała na tego, który chciał być jej mężem, po raz pierwszy tak blizko, w blasku dnia go widząc przed sobą.

Szlachetne rysy jego nosiły na sobie ślady lat przeżytych i cierpień wielu, czoło było zorane, świeżość młodości znikła z twarzy tej męzkiej, lecz jeszcze pięknej, wrażającej poszanowanie, a nadewszystko dobrocią namaszczonej, której smutek dodawał wdzięku. Piękny ten jeszcze, w sile wieku mężczyzna, z włosem brunatnym, spadającym na ramiona, w którym zaledwie rzadką siwiznę dojrzeć było można – patrzał na nią z zachwyceniem, z upragnieniem czekając słowa…

Nie mogąc się go doczekać, bo wdowie całej drżącej, myśli w głowie poplątanych zebrać nie było łatwo, Kaźmirz mówił dalej.

– Nie mam potomka, wiecie, że w razie, gdyby mi go Bóg odmówił, korona jest już siostrzanowi memu przyrzeczoną… Lecz nie zwątpiłem jeszcze, wy może będziecie matką tego upragnionego…

– Panie – przerwała Rokiczana niespokojnie – zaklinam was! mówcie, jestże to pewnem? Miałożby to prawdą być? Nie jest to sen i złudzenie?

– Mówiłem wam, ślub nam dać przyrzeczono… wyciągam do was rękę… ofiarując przysięgę…

Tu król zatrzymał się nieco…

– Tak jest, jak powiadam – dodał – lecz, ponieważ z Biskupem krakowskim jestem od lat kilku w wojnie, błogosławić nam będzie inny… Aż do tego czasu zachowaną być musi tajemnica, aby nam przeszkód nie stawiono. Książę ojciec zabiera Adelaidę, ja was na zamek wprowadzam…

Rokiczana milczała, wszystko to tak się jej nieprawdopodobnem zdawało, iż przyjść jeszcze do siebie nie mogła. Obiema rączkami ujęła się za skronie.

– A! panie! – zawołała – wy to wiecie sami, jakżebym mogła odrzucić koronę i cześć taką dla mnie i dla rodu mojego? Lecz – lecz, wszystko to jeszcze brzmi mi jak dziwny sen. – Dajcie zebrać myśli i sercu niespokojnemu się ukołysać. Nie wiem co myśleć, co mówić, nie wiem co czynić!

Kaźmirz skorzystał z tej chwili niepewności i na białem jej czole złożył pocałunek, ręce jej bez oporu wziął w dłonie, pochyliła się ku niemu. Widział, że była zwyciężoną, że się poddawała, lecz tak jeszcze wydawało się to jej dziwacznem, tak niemożliwem, pomimo zapewnień króla…

– Mów, piękna Krystyno – nalegał Kaźmirz – wszak mam słowo twoje?

– A rodzina? – spytała wdowa.

– Na Boga! dość będzie miała czasu się tem uradować, gdy ją po ślubie, o nim uwiadomiemy – rzekł król z pewną dumą. – Sprzeciwiać się przecież nie mogą?

– Dajcież mi choć chwilę namysłu! – szepnęła Krystyna, głowę cisnąc rękami.

– Na co ci rozmyślanie potrzebne? – odparł król trochę zniecierpliwiony. – Ja się tu przekradając, dostałem; na dworze cesarskim nie wiedzą o mnie i wiedzieć nie powinni; powracać muszę jak najrychlej, czekać nie mogę, odkładać nie chcę… Wszystko natychmiast potrzeba ułożyć i zapewnić…

Nie potrzebujesz głosić o tem przedwcześnie, aby nowych jakich przeszkód nie wywołać. Nim dojedziesz do Krakowa, ślub nasz odbędzie się w Tyńcu. Wszystko już do niego przygotowane.

Piękna Krystyna zmięszana, to ręce załamywała, to skroń uciskała niemi; nadzwyczajne to szczęście budziło w niej przestrach, obawę czegoś równie niespodziewanego, jak ono.

– Panie mój! – zawołała zwracając się do króla. – Przynosisz mi zaprawdę wielką cześć… nadzieję losu, jakiegom się nigdy spodziewać nie mogła… lecz – pozwól, daj mi – odetchnąć, myśl zebrać… westchnąć do Boga! Drżę cała.

Król spojrzał na nią z powagą i litością razem; wstał zwolna… Przyłożył usta do jej czoła i rzekł z cicha.

– Odchodzę więc – wrócę za godzin kilka. Uspokój się, piękna Krystyno, wierz słowu królewskiemu… nie obawiaj się nic… Uczynisz mnie szczęśliwym, a ja o szczęście twe starać się będę.

To mówiąc, ujął jeszcze rękę jej drżącą, spojrzał w oczy, uśmiechnął się i zwolna wyszedł z komnaty.

Rokiczana nawet odprowadzić go nie mając siły, padła na siedzenie i płakać zaczęła, sama nie wiedząc dla czego.

Jakaś trwoga niewysłowiona, bezprzyczynna, ogarniała ją – mrowię przechodziło po ciele, serce biło. – Królową, miała zostać królową – lecz… w istocie ona nią była tu pomiędzy swojemi, pięknością, dostatkiem, znaczeniem, a tam – królową się zwąc, miała się czuć podniesioną, dźwigniętą, – wziętą z tych poziomów na wyżyny.

Rozumiała to, iż królową zostając, straci – król był dla niej miłym mężczyzną, ale miłości dlań nie czuła, tak, jak jej dotąd nie miała dla nikogo…

Nowe życie, świetne, blasku pełne, miałoż jej przynieść szczęście?.. Tu otaczał ją cały krąg wielbicieli – a tam? tam!!

Łamała ręce. – Nie wiedziała kogo wezwać na radę, co postanowić. Odrzucić, duma nie pozwalała, przyjąć, strach bronił…

Siedziała jeszcze, ocierając łzy i dumając, gdy – wszedł, prawie przebojem, Jędrzyk.

Krystyna od dzieciństwa nawykła była do tej miłości i opieki, jaką nad nią rozciągał. Gniewał ją czasami, odpędzała go, gdy nadto widocznie i natrętnie do spraw się jej mięszał – wierzyła mu jednakże i ufała, że najlepiej jej życzy.