Tasuta

Król chłopów

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Hreczyna ofiary odrzucić ani mógł, ani myślał – skłonił głowę. Oglądał się ciekawie, oczom prawie nie wierząc, aby u prostego kupca, w skromnym dworze, taki zbytek i takie się mogły znajdować dostatki.

Twarz Aarona rozjaśniła się, i natychmiast odprowadzając do pierwszej komnaty Hreczynę, dał znak jednemu ze sług, aby podróżnemu napój powitalny podano…

Zmęczony Stanowniczy, rad był i temu, a zwłaszcza, że wino, które mu przyniesiono, doskonałem było, a łakocie zagraniczne smakowały po podróży…

Natychmiast Aaron wydał rozkazy, aby podwórze i szopy opróżnić, sam zajął się usuwaniem ksiąg, zwitków i sprzętów, które mogłyby razić gościa, jako nadto izraelitę przypominające. Liczna dosyć służba, choć znaczna jej część licho była odziana i odarta, zaczęła się krzątać, zamiatać, kadzić wonnościami wschodniemi, znosić zewsząd jeszcze sprzęt, jaki się wydawał potrzebny.

Aaron bardzo pragnął wiedzieć, kiedy król przybędzie, gdyż wymawiał sobie tę cześć, aby sam mógł Kaźmirza w swoich progach powitać.

Do wieczora ze Stanowniczym byli już w najlepszych stosunkach, Hreczyna obdarzony, nakarmiony, napojony, rad, że panu wygodny a mało służbę kosztujący pracy zgotował odpoczynek – niemal z poszanowaniem obchodził się z Aaronem.

Tegoż dnia pod noc króla się spodziewano. Była to znowu wiosna, ciepła już, wczesna i piękna bardzo…

We dworze, którego część przeznaczona na królewską gospodę, była oddzieloną od mieszkań pozostałych rodzinie Aarona, ruch panował wielki, Goniec wysłany, zapowiadał przybycie Pana… W rynku przyległym, w ulicach, cała ludność okoliczna stała, czekając na przyjazd królewski. Miał już Kaźmirz tę wielką miłość u swego ludu, szczególniej biedniejszego, której pamięć dany mu przydomek przechował…Co tylko żyło, wyglądało go… Duchowieństwo stało u drzwi kościoła, ziemianie, którzy się dowiedzieli o przejeździe, osobną stali gromadą na koniach…

Słońce zachodziło, gdy orszak królewski się ukazał.

Król w podróży i wszędzie dosyć lubił występować ze wspaniałością monarszą; niezbyt liczny poczet króla odznaczał się tem, że europejską miał więcej, niż dawnego obyczaju postawę. Zbroje, suknie, rzędy na konie, wozy, wszystko było z francuzka, z niemiecka, z włoska, ale zastosowane do miejscowej potrzeby.

Sam król jechał konno, a że mu powiodło się nowych kilka zamków kazać zakładać – a w Rusi szczególniej dbałym był wielce o nie, aby mu do utrzymania jej dopomagały – twarz miał wesołą, uśmiech na niej dobrotliwy…

Zsiadł naprzód u drzwi kościelnych, aby przyjąć błogosławieństwo kapłańskie, wszedł na chwilę do małej świątyńki, i nie dosiadając już konia, bo mu Hreczyna blizką wskazywał gospodę, pieszo poszedł ku dworowi Aarona.

Stanowniczy wiedział, iż gospodarz sam przyjmować miał u progu króla… W istocie, w bramie już czarny jego płaszcz długi widać było, lecz obok bielał jakiś strój i jakaś postać, której Hreczyna sobie wytłómaczyć nie umiał.

Gdy się zbliżyli – obok Aarona ukazała się kobieta, a piękność jej tak nadzwyczajnie była uderzającą, że na widok jej Kaźmirz stanął zdumiony, i cały orszak mu towarzyszący osłupiał niemal.

Było to dziewczę kilkunastoletnie, takiego oblicza, takiej świeżości płci, takich rysów pańskich, szlachetnych, wdzięcznych, iż królewnąby ją nazwać prędzej było można, niż dzieckiem izraelskiem.

Strój też od pereł, jedwabiów, klejnotów, wykwintny, bogaty, przyczyniał się do podniesienia wschodniej tej piękności, która choć wcześnie przekwita, w pierwszych latach młodości niezrównanego jest blasku. Ogromne oczy czarne, rzęsami długiemi na pół przykryte, śmiało i z uczuciem wielkiem wlepiła zdala już w króla… W białych rękach, trochę drżących, trzymała złocistą misę, pokrytą jedwabnym ręcznikiem złotem szytym…

Pomimo wzruszenia, jakie się na jej cudnej malowało twarzyczce, widać w niej było odwagę, którą daje młodość i królewska potęga piękności…

Król oczów nie mógł oderwać od tego zachwycającego zjawiska.

Za zbliżeniem się jego, Aaron ręką wskazał na nią, i pochylając się nizko, odezwał:

– Miłościwy panie – niech będzie błogosławiony dzień i godzina, w której raczyłeś przestąpić próg domu mojego. To jedyne dziecko moje, które tobie jest życie winno, i nie zapomniało o tem… Przyjmijcie od niej upominek…

Na wzmiankę o tem, że piękna owa żydówka królowi życie miała być winną, wszyscy spojrzeli po sobie zdziwieni, Kaźmirz zaś natychmiast przypomniał owo dziecię, które wraz z pokrwawioną matką w czasie wzburzenia przeciw żydom w Krakowie, wyrwał z rąk oprawców…

Teraz nawet w tej rozkwitłej piękności mógł poznać ową dzieweczkę, cudnie już wówczas piękną, gdy przerażona, pół omdlała, pod płaszczem jego się tuląc, na zamek z nim biegła.

Aaronowa córka przyklękła przed królem, podnosząc ku niemu misę, którą w rękach drżących trzymała… Ręce jej drżały, lecz oczy, cudne te oczy czarne, z niewymownym wyrazem czci i miłości na Kaźmirza śmiało były zwrócone, mówiły mu, zastępując usta, jak żywą wdzięcznością biło serce…

Schylił się nieco król, dar z rąk jej przyjmując – i bardziej jeszcze został przejęty, gdy srebrnym głosem, czystym językiem polskim, młode dziewczę odezwało się do niego…

– Chciałam tylko dnia tego dożyć, aby widzieć mojego pana i dobroczyńcę. Uczyłam się języka, aby nim podziękować.

Z uśmiechem pochyliła się do stóp króla, który podniósł ją prędko i wesoło się odezwał.

– Cóż za śliczny kwiatek z tego pączka pięknego się rozwinął. Jak jej imię?

– Moje imię Esthera – odpowiedziała zarumieniona, lecz odważna dziewczyna.

Idący tuż za królem kapelan, szepnął, krzywiąc się.

– Nomen, omen! bogdajby się nie wywróżyło i to jeszcze…

Aaron z córką wiedli króla do izb mu przeznaczonych.

Dwór szedł za nim, zdziwiony trochę, uśmiechając się, ramionami ruszając, niektórzy wielką łaskawością i uprzejmością, jaką król okazywał dla żydóweczki, zgorszeni, inni szydersko na nią spoglądając – a kapelan obruszony i gniewny.

Aaron, wwiódłszy Kaźmirza do izb, których woń wschodnia była upajającą, wskazał stół bogatym obrusem nakryty, naczyniem srebrnem pozłocistem zastawiony, i prosił, by posiłek przyjąć raczył.

Najdroższe wina, przyprawy, najwytworniejsze ówczesne łakocie, półmiski ryb i zwierzyny czekały na króla.

Z wielką śmiałością, z uśmiechem uroczym, Esther prosiła, aby król pozwolił jej usługiwać sobie. Sama podała mu misę, nalewkę i ręcznik do umycia, i gdy Kaźmirz pierścienie zrzucił do umywania, trzymała je, póki nie otarł rąk. W czasie posługi tej, uśmiech z jej ust nie schodził, wejrzenie czarnych oczów ścigało króla i upajało.

Zasiadł do stołu sam, a Esthera zastąpiła podczaszego, nalewając mu pierwszy kubek wina.

– Niechże go wychylę za wasze zdrowie, rzekł wesoło Kaźmirz, zwracając się ku niej, i stojącemu tuż Aaronowi.

Kaźmirz lubił stół dobry, a że podróż i ruch głód obudziły, wziął się do zastawionych potraw ochoczo, chwaląc je i dziękując pięknej gospodyni, która rumieniąc się, ciągle na posłudze trwała.

Parę razy król ją zagadnął o coś, odpowiadała śmiało, nie trwożąc się, i tak dobrym językiem polskim, iż Kaźmirz musiał jej to pochwalić.

Aaron, dumny swą córką, głaszcząc ją pod brodę, począł chwalić w żywe oczy, choć zawstydzona, mowę mu przerwać chciała.

– Perła to moja, mówił, i perła całego rodu naszego. Mała rzecz, że Pan Bóg ją pięknością obdarzył, bo jej dał to, czego wielu niewiastom poskąpił – rozum i miłość nauki, zdolności do wszystkiego!! czego ona nie umie! czegoby się ona nie uczyła! Nie jeden ten język, zna ich ona kilka, i mówi niemi doskonale. Kobiece roboty! w tych jej nie przejdzie żadna…

– To mnie dziwi, przerwał król, że, gdy u was małżeństwa się młodo kojarzą, perły dotąd waszej, już wam ktoś nie porwał…

Esthera spojrzała na króla, i z lekka poruszyły się jej ramiona.

– Chciałem ja ją dać synowi Lewka, dzierżawcy żup – rzekł Aaron, umówiliśmy się z nim o to, ale ten umarł młodo, a Esthera teraz chce mieć wolę swoją, i nie spieszy a wyprasza mi się, abym jej z domu nie dawał…

Prawda – dodał Aaron – że męża dla niej znaleźć, któryby był jej godnym, nie będzie łatwo…

W ciągu całej wieczerzy, Aaron i jego córka nie ustąpili, król rozmawiał z niemi. Stary i córka jego odpowiadali na pytania z wielkim rozsądkiem i szczerością. Zdumiewała szczególniej Esthera przytomnością, odwagą, swobodą, z jaką rozmawiała z królem, który z niej nie spuszczał oczów, i słuchał z uwagą wielką.

Esthera podała mu wreszcie misę i kubek do umycia rąk po jedzeniu, i pożegnawszy nizkim do kolan ukłonem, razem z ojcem odeszła.

Dwór, który w czasie wieczerzy stał we drzwiach, patrzał i przysłuchiwał się – gdy Kaźmirz sam pozostał, przystąpił dopiero – a pierwszem słowem jego było podziwienie nad piękną dzieweczką i jej rozumem.

– Cóż wy mówicie na to dziwo? odezwał się do nadchodzących. Widział kto z was księżniczkę piękniejszą i śmielszą a mądrzejszą nad tę córkę Izraela? Prawdziwy cud!!

Nie przeczył nikt, lecz milczeli wszyscy, bo im ta poufałość z żydóweczką, więcej niż dziwną się wydawała. Kapelan szczególniej nachmurzony był i kwaśny; inni też znajdowali, że się król nadto pospolitował, dozwalając takiego spoufalenia.

– Nie zapominajcie – rzekł król, czytając w twarzach dworu – że ja jej życie ocaliłem, i że mi tylko ojciec i córka wdzięczność swą wyrazić chcieli. Nie mogłem odrzucić jej, gdy najczęściej ci, którym świadczym najwięcej, inaczej się nam wypłacają.

Wedle zapowiedzi, król noc tylko miał przepędzić w Opocznie, oświadczył jednak zaraz, że czując się zmęczonym, następny dzień radby tu spocząć nieco. Złośliwi ludzie zrozumieli to wcale inaczej, uśmiechano się i żartowano; lecz Kaźmirz nie zwykł był nigdy zważać na to, jak ludzie jego czynności sobie tłómaczyli.

Następnego dnia, przy obiedzie piękna gospodyni przyszła znowu z wdzięcznym uśmiechem usługiwać Panu swojemu wraz z ojcem. Mowa była o niedawnych prześladowaniach żydów w tych krajach, które morowe nawiedziło powietrze, o potwarzach na nich rzucanych – o losie ich nieszczęśliwym. Esthera umiała go wymownie malować. Przypomniał Aaron stary Bolesławowski, żydom dany przywilej, prawne ich położenie w Polsce zabezpieczający, a Kaźmirz po namyśle obiecał kazać go rozpatrzeć, i gdyby potrzeba było, odnowić.

 

Dzień ten upłynął i dla dworu króla wesoło, gdyż Aaron podejmował wszystkich po pańsku, dostarczając co tylko potrzebować mogli ludzie, służba i konie.

Dziwiono się hojności izraelity i dostatkom jego. Uważano i to, że Esthera, która pierwszego dnia wystąpiła w stroju kosztownym, nazajutrz zupełnie go zmieniła, przybrała klejnoty nowe, suknie piękniejsze jeszcze, i dnia tego wydawała się znowu w inny sposób zdumiewającą wdziękami. W czasie stołu król ze stojącą przed nim rozmawiał ciągle, a Aaron nie spieszył z odpowiedziami na pytania, które ona daleko piękniej i jaśniej rozwiązywała.

W istocie dziwić się było potrzeba w młodem dziewczęciu takiej umysłu przytomności, pamięci i rozmowie. Niewiele niewiast naówczas, nawet na dworach królewskich znaleźć było można równie usposobionych, szczególny dar trzeba było przyznać kobiecie, która prześcigała płeć swą, stan i wiek.

Nic dziwnego, że gdy król trzeciego dnia, po pożegnaniu gospodarzy swych, z Opoczna wyjechał, przez całą drogę nie mówił i nie myślał tylko o pięknej Estherze, ubolewając, że się takie cudo narodziło w plemieniu wzgardzonem i przeznaczone było na los wcale niezazdrośny…

Kochan, będący w orszaku królewskim, przysłuchiwał się temu z uwagą wielką. Snuł on już na przyszłość plany…

Zapał, z jakim się Kaźmirz odzywał o Estherze, zapowiadać się zdawał, iż niełatwo o niej zapomni…

– Rokiczanie ostatnia godzina wybije niezadługo – mówił w duchu. Zbrzydnie mu ona teraz bardziej jeszcze…

W istocie, powróciwszy do Krakowa, król nie spieszył do Czeszki, chociaż wiedział, że mu obiecywała potomka, którego narodzin się wkrótce spodziewano.

Uradowałoby go to było, gdyby małżeństwo jeszcze za ważne w jakikolwiek sposób uznanem być mogło. Dziś, zgodnie wszystkiemi głosy postępek Opata Jana potępiano, i nikt ślubu tego za prawowity nie uważał. Posłano w sekrecie zapytanie do Papieża, czyliby w jakikolwiek sposób nie dał się związek uprawnić, odpowiedź przyszła stanowczo zaprzeczająca.

Być bardzo może, iż starania królowej Elżbiety i syna jej przyczyniły się do tego. Obawa, aby Ludwik tronu polskiego nie stracił, była wielką.

Siostra, która starała się widzieć z bratem, ciągle posły doń wyprawiała, wystawiała mu mniemane małżeństwo jako postępek, którego nawet rozgłaszać się nie godziło.

Zobojętnienie króla dla Rokiczany ze wszystkiego jednak najwięcej wpłynęło na zapomnienie i lekceważenie ślubu danego w Tyńcu… Król nie mówił z nią nigdy o nim, a teraz coraz ją rzadziej widywał i spotkania unikał.

Dumna czeszka zamiast chcieć go przebłagać i przejednać łagodnością i dobrocią, stawała się coraz gniewniejszą, opryskliwszą, groźniejszą.

Blizką będąc słabości – wezwała do siebie Kaźmirza, i, gdy zmuszony przyjść, ukazał się w progu, wstała, wyrzutami go obarczając…

– Nie napraszałam się wam – zawołała – nie pragnęłam tej korony… Byłam szczęśliwą, szanowaną, miałam dostatki, mogłam wybierać między rycerstwem cesarskiego dworu… Uwiedliście mnie królewskiem słowem, uwiedli ślubem fałszywym, – Bóg was skarze za mnie!

Napróżno Kaźmirz starał się ją uspokoić, odpychała go, domagając się praw swoich.

– Miłośnicą twoją ani niczyją nie mogłam być – wołała – nie byłam, jestem żoną… Pójdę ze skargą do papieża, rozgłoszę światu podstęp niegodny…

Ścigany temi i podobnemi wyrzutami, Kaźmirz uszedł od niej, zmięszany, strapiony, czując swą winę. Opat, który go na tę drogę wprowadził, aby uniknąć wymówek, udał się był za granicę… Nie było go na Tyńcu…

Biskup krakowski, z którym zgoda opłacona drogo przychodziła do skutku, o ślubie tym ani słyszeć nie chciał…

Zamyślano Rokiczanę z zamku krakowskiego oddalić, gdzie nazbyt wielu oczu i uszu było świadkami królewskiego upokorzenia. Lecz chorą, nieszczęśliwą, chyba siłą było można ztąd przenieść, oświadczyła bowiem, iż się nie ruszy i praw swoich do zgonu choćby, bronić będzie.

Rodzina można, powołana przez nią, mając na dworze cesarskim stosunki, aż do pośrednictwa Karola się udała, aby uwiedzionej uzyskać zadośćuczynienie.

Cesarz jednak mięszać się nie chciał w tę sprawę, i swym zwyczajem, ostrem a nielitościwem słowem szyderskiem Rokiczanów odprawił.

Narodzenie syna, któreby króla szczęśliwym uczyniło, jakby szyderstwem losu przyszło wśród tych zgryzot i zatargów.

Nie zmieniło ono losu kobiety, którą Kaźmirz właśnie może dla tego znienawidził, że czuł względem niej winę swoją.

Szło już tylko o znalezienie środka jakiegoś mogącego rozłączenie ułatwić.

Kochan chodził zadumany, probując namowy, obietnic, – groźb nawet, a nie mogąc złamać oporu mężnej niewiasty, która gotową się opowiadała choćby ginąć a nie ustąpić nic…

– Jestem żoną królewską – powtarzała – ktokolwiekbądź ślub nam dawał, błogosławiono nam w kościele… Niech winowajca zostanie ukarany, jam była niewinną. Zgrzeszyłam tem tylko, żem wierzyła słowu króla i zapragnęła tej korony, która dla mnie cierniową być miała…

—–

Kaźmirz nie miał nic do wyrzucenia Rokiczanie, brakło mu nawet pozoru do rozstania się z tą, którą na chwilę taką namiętną miłością pokochał…

W orszaku nieszczęśliwej czeszki, przybyła z nią z Pragi, znajdowała się dotąd Zonia, która tak bardzo pragnęła do Krakowa się dostać i równie pono jak jej pani była w nadziejach zawiedzioną.

Kochan, na którego naprzód rachowała, przyjacielem jej był zawsze, lecz o małżeństwie mówić sobie nie dawał.

Śmiejąc się, odpowiadał na przymówki, iż coraz większe czuł powołanie do stanu duchownego i drogi do niego sobie zawiązywać nie chce. Groził, że wkrótce przywdzieje habit mniszy, ale ze spełnieniem tego postanowienia nie śpieszył.

Inni też przyjaciele Zoni do zalotów szli ochoczo, o małżeństwie nie wspominali.

Zonia chwilami wraz ze swą panią na całą Polskę, na dwór, na króla, na wszystko, co tu znalazła wykrzykiwała, żale rozwodząc; potem przychodziły na nią chwile, gdy Rokiczana obejściem się z nią ostrem zrażała, że przeciw niej powstawała gwałtownie.

Wiedziała ona, że pozbyć się Czeszki chciano, że szukano, co by jej zadać i czem królewskie zniechęcenie wytłómaczyć.

Raz, gdy Kochan otwarcie się przed nią wygadał, dowcipne dziewczę z minką tajemniczą, odezwało się dwuznacznie:

– Może, gdybym ja chciała, znalazłoby się coś do powiedzenia przeciw tej słomianej królowej, ale mi jej żal! Takeście ją zwiedli, jak wszystkie nas zwodzicie!!

Utkwiło to w pamięci Kochanowi, zaczął dopytywać usilnie; dziewczę się śmiało.

– Wiecie o jakim kochanku jej? – pytał.

– Co to, to nie! – śmiała się Zonia – coś wiem może od tego gorszego, ale jej kochankowie nie w głowie. Ona nigdy nie kochała nikogo…

– Cóż? może królowi co zadać chciała przez zemstę? – próbował Kochan.

Zonia śmiała się coraz mocniej.

– Gdybyście trzy dni i trzy noce sobie głowę łamali, nie zgadniecie; to próżno. A że ja coś wiem… to jak Bóg Bogiem prawda, i że wam, zdrajcom, kobiet zwodzicielom, nie powiem, to też prawda!!

W nadziei wydobycia z niej tej tajemnicy, Rawa stał się czulszym, nadskakującym, rozmiłowanym na nowo; dziewczę zrozumiało dobrze cel jego i wyśmiało niezręczność.

– Jeśli myślicie, że się wygadam za darmo! ho ho! mylicie się srodze…

– Cóż? myślicie sprzedać tajemnicę? no – to mówcie, co chcecie za nią?

– Za pieniądze jej nie dam! – odparło dziewczę. – A wreszcie kobiety mi żal…

– Bałamucicie mnie tylko – zawołał Rawa. – Nie wiecie nic, dla tego i powiedzieć nie możecie.

Zonia uderzyła się w piersi.

– Że wiem, na tom przysiądz gotowa…

Łamał głowę Kochan, sposobu z nią nie było.

Po kilku dniach, naparł znowu.

– Mówiłaś, że tajemnicy twej nie dasz darmo i że jej za pieniądze nie sprzedasz, cóż za nią chcesz?

Zonia popatrzała mu w oczy.

– Ożenisz się ze mną? – zapytała. – Ale, nie żaden Opat z Tyńca ślub nam będzie dawał, tylko na zamku w obec wszystkich albo Biskup lub kto tu z nich najstarszy, w biały dzień…

Rawa wziął to za żarty i obrócił w śmiech…

Jednakże tajemnica Rokiczany nie wychodziła mu z myśli. Sądził, że może która ze służebnych wiedzieć coś także, począł śledzić i tego tylko doszedł i dopytał, iż królowa jak dawniej w Pradze ze starą ochmistrzynią codzień się w osobnym pokoju zamykać była zwykła, do którego wszystkim przystęp był wzbroniony, tak i na Wawelu z Zonią z rana, a czasem i parę razy w ciągu doby do osobnej komórki chodziła i w niej się z nią na klucz zamykała…

Żadna z niewiast służebnych podpatrzeć nie mogła, co one tam robiły. Wychodziła ztamtąd odświeżona i odmłodzona, z włosami utrefionemi…

W istocie więc Zonia mogła jakąś wiedzieć tajemnicę…

Za drugiem spotkaniem, Rawa ponowił Zoni ofiarę – jakiejby zapragnęła za sekret swój, z wyjątkiem tylko małżeństwa, do którego wstręt miał nieprzezwyciężony.

– A jam sobie słowo dała – odparła filutka że w Polsce za mąż wyjść muszę.

– No, to ja ci innego wyszukam męża na miejsce moje – rzekł śmiejąc się Kochan.

– Zgoda – odpowiedziała Zonia – ale potrzeba, żebym ja go sobie wybrała sama. Chcę go mieć bogatym, młodym, przystojnym, i za mieszczanina nie pójdę, rycerz być musi!..

– Zawiele żądasz! – zaśmiał się Kochan.

– Bo wiem, że to co dam w zamian, wiele warto – mówiła Zonia pół żartem. – Chcecie się jej pozbyć, a nie macie jej co zarzucić? prawda? cięży wam? Otóż sposób w moim ręku. Zdradzę biedne kobiecisko – westchnęła – żeby było przynajmniej za co pokutować… Dajcie mi męża, jakiego chcę!

Kochan brał to znowu za żarty, lecz przekonał się po dniach kilku, że Zonia w istocie na taki frymark rachowała.

– Jabym tego nie uczyniła – dodawała, uspokajając sumienie – za żadne skarby świata, nawet dla czepca na głowę, ale – cóż? wy, czy tak, czy owak Rokiczany się pozbędziecie, nie dziś to jutro… niechże wasza niepoczciwość choć się komu na co przyda…

Zabiegi Kochana, który jednego dnia wierzył Czeszce, drugiego niedowierzał i posądzał ją o podstęp, ciągnęły się długo. Zonia nie ustępowała, starając się rozbudzić żywą ciekawość w Rawie i drażniąc go coraz więcej.

Lubił ją za wesołość i szczebiotliwość Kochan, chętnie z nią przestawał, ale zalotności się obawiając, żenić nie chciał.

Napytał więc ubogiego wprawdzie, lecz z nadziejami spadku po stryju i łask królewskich, młodego i przystojnego Doliwę Janka, i począł go swatać Zoni…

Oświadczyła, że z biedy go wziąć gotowa. Kochan mu od króla (choć bez jego wiedzy) obiecywał złote góry. Chłopak krwi gorącej, gdy go zalotne dziewczę w obroty wzięło, głowę stracił. Gotów był i do ślubu…

Lecz z Zonią, przebiegłą i nieufną, do końca trafić było trudno. Zgadzała się na wszystko – tajemnicę objawić obiecywała, nieinaczej jednak, jak po swym ślubie…

Kochan tak już był zniecierpliwiony oczekiwaniem, że i na to się zgodził…

Za królewską zgodą, bo Doliwa był pod opieką jego, Janek miał się żenić. Wesele na zamku kosztem pańskim się odbyło…

Przy wyjściu z kościoła czatował Kochan na pannę młodę i szedł przy niej do izby, w której uczta weselna zastawioną była. Zonia się uśmiechała żartobliwie…

– A co by było – szeptała – gdybym ja teraz, jak dzieci, co grają w cet czy licho, otwarła dłoń i pokazała, że w niej nie ma nic?

Kochan pogroził…

Wytrzymawszy go pani młoda, rzekła mu w ostatku:

– Jutro rano przyjdziesz do mnie, a dowiesz się, co potrzeba…

Rawa stawił się do państwa młodych, Zonia przyjęła go z minką na pół figlarną, pół kwaśną. Stała zamyślona długo, nim mówić poczęła.

– Codzień rano – rzekła po cichu i jakby zmuszona – królowa idzie ze mną do komory i – zamyka się…

Jutro… ja drzwi na klucz spuścić zapomnę niech król przyjdzie, a to, co zobaczy… wystarczy mu…

Nie dokończyła i odbiegła prędko, więcej już nie chcąc powiedzieć.

Kochan został z tą niepewnością, z jaką przyszedł. – Udał się do Kaźmirza i – musiał mu się szeroko wytłómaczyć z tego, co przedsięwziął. Zakończył tem, co mu Zonia powiedziała.

Od dawna król Rokiczany unikał, i nie bywał u niej, wymówki i przekleństwa go nużyły… Zmarszczył się, pomyślał.

– Pójdę więc – rzekł. – O niej i o synu jej pamiętać będę, nie opuszczę ich, ale kobiety złej i nieznośnej pozbyć się muszę.

Następującego dnia wszystko było tak osnute, ażeby Kaźmirz wchodząc do Rokiczany, nie zastał nikogo i by przyjście jego do owej komory, w której się zwykła była przystrajać – wydawało się przypadkowem.

 

Kochan doprowadził go do mieszkania… W rannej godzinie służba niewieścia i męzka była rozpierzchła, w komnatach nikogo. – Kaźmirz przeszedł je wolnym krokiem, i do wskazanych mu drzwi dostawszy się, za klamkę ujął…

Nie były one zaparte… wszedł, lecz na głos jego kroków, Zonia, niby przelękła, zapóźno, aby go wstrzymać, rzuciła się do drzwi.

Rokiczana siedziała na wezgłowiu przed zwierciadłem, z głową obnażoną… Zwykle okrywał ją piękny, ciemny włos bujny, w trefionych misternie splotach otaczający owal twarzy… W tej chwili ujrzał król głowę tę, całkiem prawie włosów pozbawioną, wyłysiałą, i – skutkiem zapewne leków, których używała, okrytą plamami i bliznami czerwonemi…

Rokiczana, widząc nadchodzącego króla, przed którym tajemnicę tę tak długo i zręcznie ukrywać się starała – krzyknęła straszliwie, rękami twarz zakryła, pochyliła się na stół… Chwilę krótką zdawało się, że omdleje, lecz zamiast mdłości, gniew ją ogarnął…

Z rozpuszczoną włosów swych resztą, z oczyma zaognionemi, porwała się przeciw Kaźmirzowi.

– Patrz! – zawołała – chciałeś tego zapewne, abyś mnie podejrzał i wiedział, jaką jestem… Zdradzono mnie, wydano…

A! wstydu tego nie zniosę!

Blizko stojącą Zonię silną ręką popchnęła od siebie ze złością.

– Precz mi z oczów, ty żmijo! – krzyknęła.

Król stał niemy, wstręt go większy jeszcze ogarnął na widok kalectwa kobiety i wzruszenia jakiego doznała, ale i litość zarazem.

– Nie możecie się skarżyć na to, abyście byli oszukaną – odezwał się, bo i wy mnie oszukiwaliście długo… Żyćbyśmy z sobą dłużej nie mogli, wiecznie się wzajem gryźć i kąsać obojgu nam nie przystało. Lepiej uczynicie, opuszczając Kraków, o synaczku ja nie zapomnę i wychowam go jak królewskie dziecię…

Rokiczana, padłszy na siedzenie, już nic nie słuchała, zachodząc się od płaczu i jęków…

Kaźmirz, nie mówiąc więcej, wyszedł, zostawując ją samą, a Kochan z rozkazu jego wysłał natychmiast służebne, aby miały o niej staranie.

Tegoż dnia sędziwy kapłan, który był spowiednikiem słomianej królowej, przyszedł do niej z poleceniem od króla – dla układów…

Rokiczana, która dotąd niewzruszenie się opierała wyjazdowi i powrotowi do Pragi, – nie obstawała już więcej, by zostać w Krakowie. Z dumą, która jej nie opuszczała nigdy – zabezpieczając przyszłość dziecięcia swego, dla siebie nie chciała nic – odmówiła darów i wyposażenia. Wszystkie klejnoty, któremi ją król obdarzył, zebrane razem kazała odnieść do skarbca, nic sobie nie chcąc pozostawić, nawet pierścienia z safirem, który był pierwszem łańcucha dziś skruszonego ogniwem.

Jak dawniej z uporem, opuszczona od wszystkich, umiała wytrwać na stanowisku, tak teraz z pośpiechem nadzwyczajnym czyniła przygotowania do podróży. Nie chciała ani godziny dłużej pozostać tutaj – odmówiła rozmowy wszystkim, co się do niej zgłaszali, dziecięcia, aż do wzrostu oddać i od siebie odłączyć nie dała…

Jednego poranka, nim się na brzask zebrało, potajemnie, unikając ludzkich oczu, w małym orszaku, wozem zakrytym wyruszyła cicho z zamku krakowskiego, osłoniwszy się tak dokoła, aby jej nikt widzieć i poznać nie mógł w drodze.

W niewielkiem od miasta oddaleniu czekał na nią brat z pocztem dostatecznym, aby bezpiecznie przeprowadzić do Pragi…

Gdy rano Kochan królowi dał znać, iż czeszki na zamku już nie było, odetchnął swobodniej Kaźmirz, lecz chmura nie zeszła z czoła jego. Ciężki wyrzut zachował w głębi serca, przeciwko samemu sobie. Teraz, gdy jej już nie było, żałował jej… bolał, litował się… a drugiego dnia wyprawił Kochana za nią do Pragi, aby się dowiedział o podróży, przybyciu i dalszych jej zamiarach, zapewniając, że zawsze na opiekę jego może rachować.

Posłuszny ulubieniec pojechał wprawdzie, chociaż przeczuwał, jakie go tam spotka przyjęcie. Nie spieszył z podróżą wcale, umieścił się u Wujków, gdzie po śmierci ojca Zoni brat gospodarzył i – niechętnie powlókł się do znanej sobie kamienicy, w której Krystyna znowu mieszkanie zajęła.

Chociaż przybyła niedawno, miała czas już swój dwór i czeladź tak zebrać, przystroić i rozmieścić, iż Kochan znalazł tu niemal królewskie otoczenie i porządek obyczajem pańskim ustanowiony.

Marszałek dworu, któremu się oznajmić musiał, poszedł o nim i poselstwie jego oznajmić pani.

Kochan w przedsieni czekać musiał na posłuchanie i zrazu mu go odmówiono. Nalegał na marszałka z tem że nie odjedzie do Krakowa tak pogardliwie zbyty. Poczęły się więc układy, i upór posła zwyciężył.

Piękna jeszcze Krystyna, po długich sporach, naznaczyła przyjęcia godzinę. Gdy Kochan nadszedł, znalazł cały dwór jej wspaniale ustrojony, w przedsieniach i bocznych izbach stojący jak na pokaz, a ją samą w głównej komnacie, na złocistem siedzeniu, przepysznie ubraną, przystrojoną klejnotami, z małym, naumyślnie włożonym diademem na głowie, dumną i majestatyczną jak królowę…

Nie zrzekała się ona dostojności i tytułu, do którego wierzyła, iż miała prawo.

Skinęła zaledwie głową posłowi, bez najmniejszego wzruszenia wysłuchała przemówienia jego i odparła obojętnie.

– Możesz donieść panu swojemu, że Rokiczana, nic od niego nie potrzebując, żadnej nie przyjąwszy łaski, godność swą utrzymać potrafi i wstydu mu nie uczyni.

Nie było się więc co w dłuższą wdawać rozmowę, a Krystyna kilka słów tych rzuciwszy ulubieńcowi królewskiemu, wstała natychmiast z siedzenia, dwom przybranym w barwę szkarłatną paziom dawszy znak, aby ogon sukni jej nieśli za nią. – Niewieści orszak w porządku i milczeniu parami wysunął się za odchodzącą w głąb dworca.

Marszałek dworu Rokiczany zapraszał potem Kochana na przygotowaną wieczerzę, lecz po przyjęciu, jakiego doznał – ulubieniec króla chleba w tym domu przełamać z nikim nie chciał i z dumą też, pożegnawszy go, odszedł.

Nie było królowi przyjemnem to, że Rokiczana, zawsze się królową mianując, chciała nią pozostać do żywota, wolałby był pewnie wydać ją za mąż i widzieć zatartą pamięć błędu; lecz charakter niewiasty spodziewać się tego nie dozwalał.

Tak uwolniony od krępującego go związku, król najmocniejsze powziął postanowienie nie zawierać już żadnych ślubów nowych, nie dać się uwieść nowej szczęścia domowego nadziei.

Poddawał się losowi swemu i wyrokowi temu, który oddawna brzmiał mu złowieszczą, przepowiednią: – Nie zostawisz po sobie potomka…

W sile wieku jeszcze, z sercem młodem, zobojętniały przez tę próżną z losem walkę, w której tylekroć był zwyciężonym – znużony, smutny – cały się znowu oddał spełnieniu tego, co po nim miało wiekuistą zostać pamiątką…

Na tem polu król widział jakby czarodziejską różczką spełniające się wszystkie życzenia swe, wcielające myśli.

Rosły w oczach zamki i grody, mnożyły się w skarbcach zbiory, kraj wśród pokoju zaludniał, przybysze z Niemiec i innych ziem sąsiednich płynęli doń – rosła i sława wielkiego króla i potęga jego, i siły wewnętrzne państwa…

Gdy wśród tych dostatków i pomyślności przyjaciele królewscy, Wierzynek, oddany mu, Kochan, sługa wierny, ks. Suchywilk, Bogorja, Wacław z Tęczyna – widzieli zasępione czoło, błędnie czasem chodzące oczy, jakby szukały po świecie czegoś marzonego – litowali się nad panem wszyscy…

– Co mu po tem wszystkiem – mówili – gdy szczęścia nie ma i mieć go nie może.

Kochan ramionami ruszał niecierpliwie.

– Dla czego nie może? – odpowiadał. – Los go, prawda, prześladował długo, ale w jego wieku rozpaczać się nie godzi. Wolny jest, ożenić się może – wolny jest, niewiastę sobie wedle serca wyszuka…

Lecz król, ilekroć Kochan dał mu zręcznie do zrozumienia, iżby mógł towarzyszkę znaleść, ramionami wzgardliwie odpowiadał i wnet rozmowę na inny przedmiot odwracał…

Unikał nawet wszelkiej zręczności, w której, by z niewiastami mógł się spotykać.