Tasuta

Król chłopów

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Księga szósta. Esthera

Król miał jechać na łowy. Nie był on zapalonym ich miłośnikiem, nie tęsknił za niemi, jak inni jego poprzednicy, jak wszyscy niemal współcześni książęta i rycerstwo, dla których one, czasu pokoju, były jakby wprawą do wojny i jedyną męzką zabawą – lecz, gdy raz wyjechał z ogary, z oszczepy, z ptaki i łucznikami swoimi, gdy w lasy się zapuścił, gdy mu psy zagrały, zwierz się pomknął – odzywała się gorąca krew piastowska w nim i zapędzał się za jeleniem, za żubrem lub łosiem tak zapalczywie, jak inni.

Niemniej też był wprawny w ciskaniu strzały lub oszczepu od drugich, niemniej wytrwały na niewczasy i znużenie – lecz – milszem mu było poufałe towarzystwo mądrych ludzi, długie u stołu biesiady i rozmowy, a nawet prosta z kmieciem pogadanka. W polu, gdy chłopa przy robocie zobaczył, a ci go wszyscy znali w tych okolicach, w których częściej przebywał, mało kiedy się nie zatrzymał, na pozdrowienie nie odpowiedział, nie pożartował poufale, nie pocieszył lub nie obdarzył.

Zazdrośne rycerstwo za złe mu to miało, pokątnie a kwaśno szydzono z tego upodobania. Byli i tacy, co przypominali, że chłopi i kmiecie Łoktkowi ojcu pierwsi w pomoc przyszli, gdy się państwa dobijał na nowo i przypisywano to wdzięczności.

Kaźmirz wiedział o tem, że go chłopskim królem zwano, uśmiechał się i wcale nie gniewał, choć naówczas obelżywe to było nazwanie.

– Chłopskim i mieszczańskim razem chcę być – mawiał – równie jak ziemian i rycerzy. Wszyscy u mnie dobrzy, co na tej ziemi mieszkają, pracują i potem ją swym oblewają.

A im panosze i rycerstwo więcej na to sarkało, tem król jawniej się ze swą miłością dla ludu okazywał na przekorę. Miał nietylko serce dlań, ale i tę fantazję pańską, by nie po cudzej myśli iść, ale wedle własnej i jak sobie raz zamierzał.

Łaskawym będąc, surowym być umiał też, zwłaszcza dla tych, co mu się ostro nastawiali. Nie gniewał się i nie burzył, często uśmierzał, opór spotykając, a szedł tem mocniej i dzielniej przeciwko niemu.

Rycerskie to było usposobienie, szlachetne, pańskie a ufne w siebie. Mnogie powodzenia dały mu tę pewność i wiarę, – jedną tylko zachwiawszy nadzieję, by kiedykolwiek potomka miał po sobie zostawić.

Przekleństwo Amadejów, sprawiedliwe czy nie, ciężyło na nim. Swatano mu ciągle, obawiał się próby nowej, lękał samego siebie, znając swe serce, które łatwo umiłować mogło, bo miłować pragnęło, lecz zrażało się rychło, gdy piękna istota, zmieniała się wprędce w brzemię nieznośne.

W chwili, gdy już na koń król miał siadać, odziawszy się w kaftan, przypasawszy miecz myśliwski, oglądając się za trąbką, którą miał na ramionach zawiesić, Kochan wszedł z dziwnie wyjaśnioną twarzą.

Król go tak znał, że z jego uśmiechu łatwo myśl i humor czytał.

– Cóż ci to? – spytał. – Widzę, żeś rad czemuś?

– Ja? nie – odparł Rawa, ramionami poruszywszy z lekka – ale, tylko co mi Gozdawa Zbysz opowiadał coś…

Król trąbkę trzymając w ręku, nie wkładał jej, patrzał na Kochana i powieści czekał. Był pewien, że ona wkrótce nastąpi.

– Cóż ci to przyniósł Gozdawa?

– Powiadał mi, że w Krakowie widział piękną Estherę z Opoczna…

Spojrzał na króla, który, nie chcąc się może wydać z żywą ciekawością, na trąbkę spoglądał.

– Mówi, że… – począł.

– Wydano ją pewnie za mąż do Krakowa? – zapytał król.

– Za mąż nie wyszła, straciła ojca… ciągnął Kochan dalej, i co dziwniej na żydówkę, bo u nich niewiasty mało, albo i nic nie znaczą, sama pono się rządzi… Przeniosła się tu na mieszkanie.

– Rodzina czuwać nad nią musi – rzekł król, zwolna sznur od trąbki nakładając na ramię, w czem mu Kochan dopomógł.

– Ona opieki nie potrzebuje, bo rozumniejsza jest od nich wszystkich – mówił Rawa. – Właśnie to osobliwe, że oni przez pamięć na Aarona i poszanowanie w niej wielkiego rozumu, z którego słynie, dają się jej rządzić samej…

Kaźmirz spojrzał, nic nie mówiąc.

– Cóż? za mąż się wydaje? – powtórzył.

– Nie słychać o tem – dodał Kochan. – Gozdawa tyle tylko wie, że jak była piękną kiedyśmy ją widzieli w Opocznie, tak jeszcze, jest teraz piękniejszą. Żydzi, nie żydzi, kto ją zobaczy, powiada, że takiej niewiasty, jako żyw, nie widział.

Wtem na podwórcu trąbić zaczęto na łowców, król ruszył się wychodzić.

Spytał o psy swoje i tem Kochanowi dał do myślenia, że piękną Esterą wcale się nie zajmuje. – Zwrot ten króla, dla tak dobrze jak Rawa znającego go człowieka, miał wcale inne znaczenie, niżby mógł mieć dla kogoś obcego.

Nie przedłużył Kochan rozmowy, Kaźmirz wyszedł konia dosiąść i ruszył na łowy.

Trzeciego czy czwartego dnia, gdy Kochan sądził, iż król zapomniał o tem, nagle spytał go przy końcu obiadu.

– Cóż tam, Kochan – masz nowe wiadomości o tej Estherze, która cię tak żywo obchodzi?

Był to znak, że król sam o niej myślał.

– Nowego nie mam nic – odparł dworzanin – lecz gdyby potrzeba było, gotówem się dowiedzieć!

Zmarszczył się Kaźmirz i rzekł sucho.

– Jeśli tobie potrzeba…

Na tem się wszystko skończyło – lecz Rawa zachował przekonanie, iż Esthery piękność nie została zapomnianą.

Po smutnem doświadczeniu z Rokiczaną, którą po troszę miał na sumieniu, nie śmiał już uczynić kroku żadnego.

Dzierżawca żup wielickich Lewko przyszedł w tych dniach do króla za sprawami żupnemi.

Był to jeden z tych ludzi, którym Kaźmirz, doświadczywszy ich, ufał całkowicie; czego dowodem było, iż Lewkowi wspólnie z Janem Jelitkiem do wiernych rąk oddał monetę swą i mennicę.

Lewko, chociaż nie sam dzierżawił żupy solne, bo z nim Drukla, Henzel Burg, Arnold Welker i Bartko, należący do mennicy, wspólnie ją trzymali, wielkie miał u króla zaufanie. Człek był stateczny, rozumny i dobrej rady. Przeszłych czasów skarb ten, jakim były kopalnie soli, szarpali po trosze wszyscy, nieład w nich panował wielki.

Szlachta, roszcząc sobie jakieś prawa do soli, mięszała się do gospodarstwa, narzucała żupnikom ciężary rozmaite, gospodarzyła tu, napadała każdego czasu; król właśnie teraz chciał porządek surowy wprowadzić i pod gardłem zabronić nawet zwiedzanie żup bez pozwolenia; a sobie i podkomorzemu od siebie wyznaczonemu pozostawić wyłączne prawo rozporządzania dochodami.

Ciężary teraźniejszych dzierżawców ograniczały się do utrzymywania tylko królewskich koni, sześciu ubogich żywiono w Wieliczce, a sześciu w Bochnii, którzy za duszę rodziców króla modlić się byli obowiązani.

O ustanowieniu rady zwierzchniej nad żupami król miał z Lewkiem się naradzać.

Izraelita ten był innego kroju i postawy niż Aaron. Równie jak on majętny, mniej chciał się wydawać z pochodzeniem swojem, nosił się bogato a strojem niewiele różnił od chrześcian.

Przestawał też więcej z chrześcianami, nie unikał ich, – a umiał się z ludźmi wszelkiego stanu tak obchodzić, iż i powagę swą utrzymywał, i niczyjej nie uczynił ujmy.

Już podżyły Lewko wyglądał młodo i zdrowo. Rysy twarzy wybitnie wschodniego typu, czarne biegające oczy, usta uśmiechnięte – czoło wysokie, czyniły go pięknym jeszcze. Przebiegłość widać było w wejrzeniu, której ówczesne położenie izraelitów wszystkich ich uczyło.

Król go mile widział i mawiał z nim poufale o sprawach soli i monety. I tym razem przeciągnęły się pytania, odpowiedzi i objaśnienia. Lewko miał odejść, jak zwykle wielce uspokojony królewskiemi słowy, gdy Kaźmirz zwrócił się do już cofającego się ku drzwiom.

– Słuchaj, Lewko – rzekł – odpoczywając w Opocznie, stałem w domu krewnego waszego Aarona. Widziałem tam naówczas córkę jego, Estherę. Mówiono mi niedawno, że staremu się zmarło i pozostała sierotą. Wydajecie ją za mąż zapewne?

Lewko zdziwiony pytaniem, zakłopotany przybrał wyraz twarzy, głową poruszył, pomilczał jakby namyślając się, i nierychło począł, zbliżając się znowu do króla.

– Mamy dosyć frasunku z tą jedyną córką Aarona – rzekł. Zostawił jej majątek piękny, ale postąpił źle przez wielką miłość dla jedynaczki, dozwolił jej wychowania takiego, które się na nic kobiecie nie zdało. – Dziewczynie ta jej mądrość głowę przewróciła. Do czego jest kobieta? dodał Lewko poważnie – ażeby była matką naszych dzieci… aby domu, kuchni, gospodarstwa pilnowała… Uczyć się nie jej rzecz. To też która z nich cokolwiek nauki dostanie – zaraz jej ona idzie do głowy.. tak i z Estherą się stało. Nasi żydkowie jej nie smakują, za lada kogo wyjść nie chce i mamy z nią wiele frasunku! – powtórzył wzdychając…

– Przybyła do Krakowa, sama ze swą ciotką, wdową bezdzietną, i coby miała jak najprędzej męża z naszych rąk wziąć – sama nie wie kogo i czego chce, na co czeka. Nie chcielibyśmy jej gwałtu czynić – a szkoda, bo i piękna jest, i na biedę swą – rozumna.

Król trochę przeciągłego narzekania Lewka słuchał z uwagą, patrząc nań i nie przerywając mu.

– Cóż z nią czynić myślicie? – zapytał.

– Nic jeszcze familia nie postanowiła – rzekł Lewko – ale w końcu i nasi duchowni i my musimy dziewczynę komuś dać. Prawo nasze nakazuje: szkoda niewiasty pięknej. Całe nieszczęście, że nadto rozumna.

Król się uśmiechnął.

– Prawda, – dodał – rozumna, śmiała jest, ale i piękna…

Lewko na wspomnienie piękności, popatrzył z pewną obawą na króla, nic nie odpowiedział, skłonił się i chciał odejść, gdy Kaźmirz dorzucił.

– Wiecie, żem ja temu dziewczęciu szczęśliwie życie ocalił. – Dla tego los jego mnie obchodzi.

Lewko skłonił się bardzo nizko, ręce podniósł dziękczynnie do góry, westchnął i skinieniem głowy łaskawem odprawiony, wyszedł nareszcie.

Znowu czas jakiś upłynął, a o Esterze mowy, ani słychu, ani dychu na zamku nie było. Dom, do którego się przeniosła, stał właśnie na drodze, którą król zwykł był przejeżdżać, jadąc na łowy lub w okolice. Wiedział o tem Kochan, lecz panu mówić nie śmiał.

Dnia jednego, gdy król się do Tyńca wybierał, bo go tam zaproszono w lasy na łowy, przejeżdżając rano – na progu kamienicy zobaczył niespodzianie, jakby nań oczekującą Estherę. Mogła przez kogoś być uwiadomioną, o tym przejeździe króla, gdyż zwykle dniem wprzódy rozkazy były wydawane, poznać to łacno było można po starannem stroju i zejściu ze wschodków, aż w ulicę…

 

Z dala już oczy króla zatrzymały się na niej z zajęciem wielkiem, wstrzymał konia, i domyślając się, że wyszła umyślnie na spotkanie, pozdrowił ją ręką i uśmiechem.

Koń stanął.

Esthera szła wolnym krokiem, śmiało ku Kaźmirzowi, w całym majestacie swych wdzięków, których potęgę znać musiała. Skłoniła głowę przed panem i pozdrawiając go, odezwała się, oczy zaraz podnosząc.

– Na drodze miłość waszą musiałam jak żebraczka napastować. W istocie też jestem nią, przychodzę prosić o opiekę tego, który raz już mnie ocalił. – Smutna to rzecz być zmuszoną skarżyć się na tych, których kochać i szanować się powinno. Nie mają oni złej woli przeciwko mnie, ale i dobrze chcąc czynić, trzeba wiedzieć co dobrem komu.

Uśmiechnęła się, rumieniąc trochę.

– Chcą mnie koniecznie swatać i za mąż dać… – dodała – a ja proszę, aby mnie nie zmuszano.

– Przecież, – rzekł dobrotliwie król – los kobiet jest taki, iż muszą ślubować komuś aby opiekę miały…

Esthera westchnęła.

– Niechże mnie, której ojciec rodzony wolę nad sobą dawał, i oni ją zostawią. Miłość wasza raczycie się wstawić za mną do Lewka…

Oczy jej czarne nie opuszczały na chwilę króla, który patrzył w nie zachwycony…

– Bądź spokojną – rzekł – z Lewkiem o tem mówić będę…

W ciągu krótkiej tej rozmowy, więcej nad usty, mówił król z nią oczami. Wejrzenie pięknego dziewczęcia z dziwną śmiałością, którą nieświadomością dziecinną i wielką czcią dla króla tłumaczyć było można, nie unikało spojrzenia pana, owszem wyzywać się go zdawało.

– Jam miłości waszej życie winna, – zakończyła, rękę białą kładnąc na piersiach – chcę jej winną być i szczęście moje…

Kaźmirz, którego ciekawe oczy i uszy zbierających się w ulicy przechodniów wprawiły w zakłopotanie, prędzej może niżby był chciał pożegnał ją, koniowi dał ostrogę i odjechał.

Esthera, patrząc za nim, wcale nie onieśmielona tem, że się jej przyglądano, ustąpiła z drogi zwolna i znikła we drzwiach kamienicy, w których na nią starsze towarzyszki oczekiwały.

Spotkanie to głośnem się stało po mieście. Różnie je sobie tłómaczono, a że nikt prawie rozmowy całej nie słyszał, przypuszczenia były najdziwaczniejsze i sarkano powszechnie na zuchwalstwo pięknej żydóweczki, iż się królowi narzucała.

Ówczesne wyobrażenia, świeże jeszcze prześladowania izraelitów obwinionych o zatruwanie wód i pokarmów, o zabijanie dzieci i używanie krwi ich do zabobonnych obrzędów – pogarda, z jaką się od społeczeństwa z niemi odłączano, odcechowając ich zewnętrznemi znakami dla uniknienia mięszania się ich z chrześcianami – wszystko to razem poufalsze obcowanie z niemi, zwłaszcza króla samego, czyniło czemś nadzwyczajnem, a dla duchowieństwa szczególniej oburzającem.

I tak już wyrzucano Kaźmirzowi miłość jego dla ludu, szczególną nad miastami i obcemi przybyszami opiekę, teraz oddanie żup i mennicy izraelitom, ocalenie kilku ich od napaści tłumu, naostatek łaskawość, z jaką wdał się w rozmowę z piękną żydóweczką, – do najwyższego stopnia podniosły niechęć przeciw królowi tych, którzy do niej tylko pozoru szukali.

Duchowni zawczasu przepowiadali, iż dojdzie do tego, że jeszcze sobie ulubienicę weźmie z krwi Izraela, na ostatnie upokorzenie chrześcian… na poniżenie korony, którą nosił. Nie było wprawdzie drugiego Baryczki, któryby przyszedł to publicznie królowi wyrzucać na oczy, lecz pokątnie tem więcej wykrzykiwano, a Kaźmirza głosy te dochodziły, bo mu je usłużni przynosili ludzie.

Ile razy Kaźmirz spotykał się z taką naganą swojego postępowania, czyniła ona na nim zawsze to wrażenie, iż w nim wywoływała opór stanowczy – chłodne, ale niezłomne postępowanie wbrew sądów ludzi.

Poruszeniem ramion wzgardliwem i uśmiechem przyjąwszy doniesienia, Kaźmirz, któryby był może unikał widzenia Esthery, z pańską fantazyą człowieka, który wolę swą czyni – jadąc wkrótce potem rano bardzo na łowy, kazał się zatrzymać przed domem Esthery, wywołać ją, i gdy niespodziewająca się tego szczęścia wyszła, zaledwie zasłonę na wpół utrefione narzuciwszy włosy – rzekł głośno.

– Mówiłem z Lewkiem, spodziewam się, że wolę moją spełnić był powinien…

Lecz, niechcę was tem w ulicy zatrzymywać, – dodał – wieczorem powracając, wstąpię do waszego domu. Czekajcie na mnie.

Rumieniec wystąpił na białą twarzyczkę Esthery, radością zabłysły oczy, złożyła ręce na piersiach, skłoniła się i odparła głosem drżącym ale pełnym szczęścia…

– Sługa wasza i niewolnica czekać będzie na tę łaskę, której wszyscy jej muszą zazdrościć. Błogosławieństwo jedynego Boga niech będzie z wami!

Król odjechał.

Tuż za nim postępujący Kochan i Dobek spojrzeli po sobie. Dla pierwszego z nich nie ulegało już wątpliwości, że z tego stosunku coś się wywiązać musi, piękność Esthery – śmiałość jej, znana króla pochopność do rozmiłowania się – przepowiadały to niechybnie.

– Lecz żydówka! – myślał Kochan, – żydówka! Co ludzie, co duchowni zwłaszcza powiedzą? Co nieprzyjaciele króla wysnują z tego?!

W ciągu dnia Kaźmirz był najlepszej myśli, i choć wcale nie wspominał o Estherze, domyślano się łatwo, iż sobie obiecywał przyjemność wielką ze zbliżenia do niej. Dawno go tak odmłodzonym i rzeźkim Kochan nie widywał.

Łowy nie potrwały zbyt długo. Król tak obrachowywał czas, iż gdy dał znak do odwrotu i konia puścił kłusem, widocznem było, że przed mrokiem stanie w mieście u kamienicy Esthery. Kochan i Dobek znowu po sobie spojrzeli, nie mówiąc nic.

O mroku w istocie zaledwie zapadającym, Kaźmirz zsiadł z konia u drzwi, w których czekała nań piękna i wystrojona Esthera; dworowi swojemu nakazał wracać na zamek, a Kochanowi jednemu pozostać przy sobie dozwolił.

Ten nadto był dobrym i starym dworakiem, ażeby miał iść za panem do izby, w której go przyjmować miano, siadł w przedsieniu.

Komnata gościnna, przestronna, przybrana tak jak w Opocznie, odświeżona tylko, pełna kwiatów, czekała na króla przyjęcie. W pośrodku jej, pod wielkim świecznikiem mosiężnym kilkuramiennym, stół był nakryty i zastawiony błyszczącem naczyniem złocistem.

Wielkie krzesło, okryte złotogłowem, stało przy nim… Esther cała w klejnotach, jedwabiu, rąbkach drogich, woniejąca wschodniemi jakiemiś eliksirami, cudniej piękna niż kiedykolwiek, wiodła króla, dumna, szczęśliwa, wcale nie zdając się ani myśleć o tem, ni ważyć, co sobie ludzie powiedzą o odwiedzinach tych wieczornych…

Królowi ta przygoda też zdawała się wielce miłą, – najmniejsza troska nie zasępiła pięknego jego męzkiego oblicza…

Obejrzał się po izbie i spostrzegł ze zdumieniem, że w niej, oprócz starej żydówki, zdala u drzwi w głębi pokornie stojącej, nikogo nie było.

– Jestem o trzy kroki od zamku, odezwał się siadając i przypatrując pięknie zastawionemu stołowi – nie potrzeba było dla mnie przyborów tylu.

Esthera śliczną białą rączką już mu nalewała wino – patrzała w oczy, i śmiejąc się białemi ząbkami, poczęła z zalotnością dziecinną.

– Jakżebym ja z tego szczęścia mojego nie miała korzystać – odezwała się – i mojego pana nie ugościć w tym domu, który na wieki pamięć dnia tego zachowa?

Król podniósł kubek…

– Chcesz bym pił i jadł? – zawołał. – Siadajże do stołu zemną…

– Ja? ja? – składając ręce i cofając się nieco, z wyrazem zdumienia i radości razem poczęła Esthera – ja? najmniejsza z niewolnic twych, o panie. Ja, śmiałabym? a! nie, moje miejsce u nóg twoich…

Mówiła z tak szczerem, wielkiem przejęciem – z takiem głosu drżeniem, z takim oczu wyrazem, iż król spoważniał nagle. Na chwilę krótką ogarnęła go bojaźń jakaś.

Uląkł się samego siebie i niebezpieczeństwa, które mu groziło. Lecz pokuszenie zbyt było silne, wdziękowi dziewczęcia oprzeć się nie mógł.

Starał się w żart obrócić, co powiedział.

– Nadto bo mnie przyjmujesz gościnnie, piękna Esthero… szepnął, do ust niosąc kubek. Nawet na zamku takiejbym nie zastał wieczerzy, a nadewszystko takich jej przyświecających oczów diamentowych… Pamiętaj o tem, że gdy mi tu dobrze będzie, zapragnę powrócić, zatęsknię może – cóż wówczas?!

Esthera słuchała z uwagą, ale na twarzy jej nie widać było ani pomięszania, ani zawstydzenia od tej groźby.

– Miłość wasza – odpowiedziała po namyśle – jesteś u każdego ze swych poddanych, w państwie całem jak w domu, cóż u mnie, której życie do was należy?..

– A gdyby królowi często się u was gościć zażądało – odparł Kaźmirz – cóż naówczas powiedzieliby ludzie na was i na niego?

Esther słuchała znowu z natężeniem.

– Na króla nie śmiałby nikt mówić nic – bo król wyższym jest nad wszelką, mowę – rzekła – a na mnie cokolwiekby rzekli, jabym się tem pyszniła.

– A gdyby źli ludzie nazwali cię jego… ulubienicą? zapytał król, rumieniąc się i ścigając ją oczyma.

Nie spuściła ich Esthera – owszem, zatrzymała długo na królu, jakby niemi mu naprzód odpowiedź dać chciała.

– Albożby to nie było szczęściem i dumą dla mnie?.. odezwała się cichszym głosem… Dać temu chwilkę choćby zapomnienia o świecie, komu się winno życie na nim? Ale – nie może to być miłościwy panie. Nigdy chrześciański pan nie zniży się do córki tego narodu, który skazany jest na pogardę i poniżenie…

Król poruszony, zapomniawszy się, rękę jej pochwycił.

– Esthero! zawołał – gdybyś chciała?…

Nie dopowiedział reszty.

– Mogłażbym nie chcieć takiego szczęścia? – odparła śmiało córka Aarona… Ja – ja musiałabym z radością uczynić cobyś rozkazał, bom twoja, lecz ty panie nie zażądasz tego, coby ciebie poniżyło, a mnie uczyniło nieszczęśliwą.

Tak jest, królu i panie mój, byłabym razem szczęśliwą i najnieszczęśliwszą – bo musiałabym wprędce twą łaskę utracić. W rękach twych byłabym igraszką i zabawką, którąbyś cisnął potem na ziemię, a ludzieby ją nogami zdeptali…

Król spuścił oczy, jakby zawstydzony.

– Esthero – rzekł zwolna i smutnie – prawdą jest, żem bywał w życiu płochym – żem miłował i rzucał… alem nie trafił nigdy ani na taką piękność jak twoja, ani na taki rozum, ani na takie serce…

Tyś stworzoną do wielkich losów… Gdybyś raz chciała być moją, zostałabyś nią na zawsze…

Nie wiązałbym się, ani ciebie, żadną przysięgą – lecz słowem królewskiem… Możesz że ty zresztą obawiać się być opuszczoną, ty?…

Esthery powieki po raz pierwszy w ciągu tej rozmowy opadły na oczy czarne i osłoniły je, drżenie w twarzy widać było. Usta poruszały się bez głosu, jakby jej siły zabrakło.

Zwolna potem podniosły się zasłony, wzrok jakiś omdlony i łzawy zwróciła milcząca na króla…

– Panie mój – rzekła cicho – ze służebnicy swej nie czyń sobie igraszki bolesnej. Szydziłeś ze mnie – nie może to być.

Król powstał z siedzenia i coraz mocniej rozgrzewając się rozmową – zawołał.

– Na koronę moją – nie żart to był – Esthero!!

Zbliżył się ku niej, pocałował ją w czoło i rzekł gorąco:

– Esthero! oczekuj na mnie jutro – przybędę sam. Nikt widzieć i wiedzieć nie powinien…

Dziewczyna spojrzała nań oczyma wielkiemi.

– Dla mnie? odezwała się spokojnie – niech świat cały widzi, niech wiedzą wszyscy; ja mojego szczęścia się nie zawstydzę – będę nim dumną. Król i pan mój nie zechce mnie – odpychając, dać na wzgardę ludzi.

Kaźmirz pomyślał chwilę, upojony, wzruszony, rękę jej podał…

– Bądź mi wierną – zostanę ci na zawsze takim, jakim mnie widzisz dzisiaj… Ozłocisz mi dni moje…

To mówiąc, jakby go wspomnienia przeszłości przygniotły – poruszył się do wyjścia milczący.

Esther odprowadzała go do drzwi… pocałowała w rękę i cofnęła się, widząc oczekującego nań Kochana; który udawał rozespanego, choć podedrzwiami słyszał całą rozmowę.

Rawa wiedział, że tu już pośrednictwo jego nie było potrzebnem – kaprys ten królewski zdał mu się jednym z tych, jakich już wiele widywał, a doświadczenie uczyło go, że wszystkie one nie trwały długo. Pochodzenie Esthery mało czyniło prawdopodobnem, aby ona mogła mocniejszym węzłem przywiązać do siebie Kaźmirza. Pięknością i młodością wprawdzie przechodziła wszystkie swe poprzedniczki, lecz urok ten tak łatwo i prędko znika, a Rawa na charakter, rozum i takt dziewczyny nie rachował wcale.

Kaźmirz przeciwko swojemu zwyczajowi nie zwierzył mu się z niczem. Kochan nie śmiał go pytać.

Dni kilka upłynęło. Po mieście zaczęły już chodzić pogłoski, że król miał nową kochankę i że nią była – żydówka.

Łatwo przewidzieć, z jaką zgrozą mówić o tem zaczęto, z jakiem oburzeniem duchowieństwo przeciw królowi występowało.

Rzecz zdawała się dowiedzioną, niewątpliwą; rozpowiadali o niej wszyscy – jednakże były to tylko pogłoski, posłuchy, plotki miejskie, którym wielu wiary nie dawało. Król we dnie nigdy do domu Esthery nie zajeżdżał… nie widywano jej nigdzie.

 

Z każdym dniem jednak rosły rozsiane o tem wiadomości, bogacąc się i prawdziwemi i zmyślonemi szczegółami. Starszyzna dworu, stojąca u boku króla, zaniepokojoną była. Nalegano na nią, aby nastała na Kaźmirza i znagliła go do zerwania, godności jego uwłaczającego stosunku.

Lecz ci, co bliżej go znali, wzruszali ramionami, i nikt się podjąć nie chciał mówić o tem, wiedząc, iż w życiu prywatnem Kaźmirz niczyją się radą powodować nie dawał.

Napadano na Kochana, wiedząc, że on mógł być sprawcą; czego się najuroczyściej zapierał. Ks. Suchywilk, dowiedziawszy się o pogłoskach, poszedł do Wierzynka. Najbliżej króla stojący, jego osobisty podskarbi, płatnik, doradzca, także nic o tem nie wiedział.

On zresztą był tak pobłażającym dla pana, iż wszelką fantazję pańską uznawał za usprawiedliwioną – nic za złe mu mieć nie mógł.

– Mówcie o tem z nim, odezwał się Suchywilk, ma nieprzyjaciół dosyć, przyczynia ich sobie… Duchowieństwo zamykało oczy na wiele zboczeń i słabości – ta jest upokarzającą.

Wierzynek, który znał Kaźmirza nadto dobrze, by w skutek czyjegokolwiek pośrednictwa wierzył – potrząsł głową.

– Ojcze mój, rzekł z cicha do Suchywilka – nie wiem nic, nie bardzo wierzę pogadankom, bo na króla wymyślają wiele, lecz, gdyby to prawdą być miało – my pewnie nie odciągniemy go, ani zrazim; dla ludzkich języków nic nie uczyni.

Jeśli jest droga, to inna…

– Jaka? zapytał Suchywilk surowo.

– Znam tych żydów – odparł Wierzynek; choćby mogli dumni być z tego, że król sobie kochankę wybrał z ich krwi, wiem, że oni więcej się na to oburzą może, niż ci, co na króla krzyczą. Dosyć będzie pomówić z Lewkiem, aby i prawdy się dowiedzieć i – może zapobiedz temu. Pojadę do Wieliczki…

Tegoż dnia wieczorem Wierzynek był u Lewka.

Znalazł go, jak zwykle, rachunkami i żupami zajętym, i rozpoczynającym rozmowę od sprawy składu solnego, który był w Krakowie. Na twarzy jego, w obejściu się, nie postrzegł nic, coby niepokój jaki lub zmartwienie zdradziło… Lewko ochoczo przyjmował krakowskiego gościa i starał się pozyskać sobie jego względy, bo choć sam u króla dobrze był położony, wpływ Wierzynka przechodził łaski, jakiemi się chlubił.

Późnym wieczorem, gdy sami pozostali, Wierzynek poufale go zagadnął.

– Nie doszło was nic nowego o Aaronowej córce Estherze?

Lewko wpatrzył się pilno w mówiącego.

– O Estherze? zapytał – drugiej takiej zuchwałej niewiasty nie ma w Izraelu i, dałby Bóg, aby takich i jej podobnych nie było!! Nie wspominajcie mi o niej, bo ona jest utrapieniem dni naszych, smutkiem rodu swojego całego…

Wierzynek, pomilczawszy trochę, rzekł powoli.

– W mieście rozpowiadają, jakoby królewską kochanką była?

Rzucił się Lewko, jak rażony wiadomością, i ręce załamał. Stał czas jakiś, nie mogąc ust otworzyć – oczyma rzucał przerażony – zadumał się.

– Nie może to być!! wykrzyknął. Dla króla naszego życiebym dał – ale – ani onby mógł tego zażądać, ani ona zgodzić się na to. Szalona jest, ale dumna… Wszystko na nią powiedzieć można – płochą nigdy nie była…

– Tak mówią, ja nie daję wiary – odezwał się gość. Coś jednak musiało dać pochop do tej plotki.

– Wiecie, że król jej życie ocalił, i że pamiętał o niej – dodał Lewko zamyślony, – tak – i gdym z nim mówił niedawno… pytał mnie o nią…

To przypomnienie słów królewskich Lewkowi brwi ściągnęło, zasępił się.

– Wspomniał mi o niej! dodał ciszej…

Począł chodzić po izbie niespokojny…

– Nie wierzę – dodał – ale potrzeba wiedzieć prawdę – jadę jutro. Dziewczyna kłamać nie umie…

– A gdyby w tem coś prawdy było! odezwał się Wierzynek – co czynić myślicie?

Żyd, ręce założywszy na piersiach, stanął przed Wierzynkiem, nie odpowiadając nic.

– Gdyby to prawdą być miało? powtórzył – i urwał nagle…

Widać w nim było walkę wewnętrzną, rumieniec występował na twarz bladą i niknął; z piersi wyrywały się westchnienia.

Wierzynek napróżno długo czekał odpowiedzi. Żyd nie spieszył z nią i dumał. Stanął wreszcie znowu przed gościem.

– Odpowiedź trudna na pytanie wasze – począł z bolesnym uśmiechem. Wiecie wy, co to jest być żydem na wygnaniu? Pamiętacie te rzezie i prześladowania, jakie nas tu i po całym świecie niedawno jeszcze ścigały? Łzamibyśmy może wstyd nasz oblewali, ale…

Tu się zatrzymał i spojrzał nań bystro.

– Jabym przeklął tę dziewczynę, rzekł – ale jeżeli ona, jak nowa Esthera, ma króla łaskawym dla całego plemienia uczynić, myślicie, że wahałbym się dać ją na ofiarę za lud nasz??

Zmilczał Wierzynek.

– Byłoby to nieszczęście wielkie, i szczęście wielkie… Kobieta rozumu ma więcej, niż potrzeba dla niej. Zdałby się on może… Piękna jest, młoda, król przywiązałby się do niej?

Coraz ciszej mówiąc, nie dokończył Lewko i – łzy otarł…

– Taka kobieta wszystko może – dodał na wpół do siebie – któż wie? Bolałoby nas, mnie – lecz, wiecie, bo pismo znacie – ludzie dla narodu umierali, czemuby niewiasta nie miała dlań tego poświęcić, co nad życie droższe?

Jeśli się to nie stało – zawołał, niech się nie stanie! Ja ją sam wywiozę, zamknę… lecz jeżeli stało się – ja jej powiem – bądź dla narodu Estherą, a my ci przebaczym hańbę twoją.

Wierzynek nie miał słowa odpowiedzi.

Nazajutrz razem pojechali do Krakowa. Lewko kazał się wozowi swojemu u drzwi Esthery zatrzymać. Nie chciał mówić naprzód z nikim, nikogo wzywać, z nikim radzić, pókiby sam z nią nie mówił. Postawę przybrał uroczystą: opiekuna i sędziego. Estera, która go zajeżdżającego widzieć musiała, wyszła naprzeciw do progu.

Nic w niej nie zdradzało upokorzenia, obawy, wzruszenia na widok człowieka, który szedł ku niej milczący i groźny.

Znalazł ją przybraną bogato i starannie, z twarzą rozjaśnioną i dumną. Przywitała go chłodno, jakby przygotowaną była na niemiłe badanie.

– Esther – odezwał się Lewko głosem, jakby przybranym, nieswoim, chociaż znał ją od dzieciństwa, i zwykł był do niej przemawiać inaczej. Esthero! ja tu przybywam nie jako Lewko, krewny twój i opiekun – ale jako sędzia, jako jeden ze starszyzny narodu naszego. Prawdę mi mów.

– Nigdym nie skalała ust moich fałszem – odparła Esthera spokojnie – pytaj…

– Król – począł Lewko wpatrując się w nią. Co mówią o tobie i o królu w mieście? Możeż to być?

– Co mówią? spytała zimno…

– Zowią cię kochanką jego…

Wpatrzył się jeszcze silniej w nią, nie spuściła oczów…

Milczeli oboje – chociaż Esthera nie zdała się odpowiedzi szukać i być jej niepewną.

– Król, ocalił mi życie – rzekła zwolna – ja i ono do niego należało…

Lewko jęknął.

– Przyznajesz się więc? zawołał.

– Król pokochał mnie – rzekła – a król może wiele dla narodu naszego… Miałam dla niego cześć i miłość…

Spuściła głowę i ręce rozpostarła.

– Nie zapieram nic! chlubię się tem…

Lewko plunął przed nią na podłogę i kroków kilka odstąpił. Hamował się, aby nie rzucić przekleństwa. Estera patrzała nań z dumą i spokojem.

Odszedłszy od niej, żyd padł na siedzenie i zakrył sobie oczy… Opłakiwał wstyd krwi swej… lecz nie rzekł słowa… Esthera zbliżyła się ku niemu…

– Lewi – bądź spokojny – odezwała się, hańba, jeżeli jest, spada na mnie, dobrodziejstwa na was spłyną. Król kocha mnie, a ja nie przestałam być córką Izraela, odciągnąć mnie od niego nie potraficie – musielibyście zemsty się jego obawiać. Nie plujcie na niewiastę, która pod płaszcz swój weźmie plemię całe!

Lewko milczał, białemi, suchemi, kościstemi palcami twarz ciągle zasłaniając…

Przemógł się wreszcie, odsłonił ją i powstał.

– Nie przeklinam cię, – rzekł – Bóg nasz niech sądzi. Trzymasz serce królewskie w dłoni – nie rzucajże go… Żadna dotąd niewiasta przywiązać go nie mogła do siebie – przykuj go, nie puszczaj. Tem tylko uzyskasz od nas przebaczenie.

– Przebaczenie? powtórzyła dumnie Esthera – dziękować mi powinniście, nie przebaczać.

Lewko spuścił głowę upokorzony… Surowy twarzy wyraz, z jakim wszedł, zwolna z niej schodził. Był coraz bardziej izraelitą obrachowującym korzyści uczynionej ofiary…

Esthera śledziła w nim tę zmianę, jak gdyby naprzód pewną jej była.

– Kocha cię król – począł Lewko, stało się to… któż wie, co to zrządziło? Każże mu się kochać gorąco, bądź dlań wszystkiem, niech w tobie znajdzie to, czego szukał życie całe… Jeśli porzuci cię…