Tasuta

Król chłopów

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– I ma ją dotąd! wykrzyknął Borkowicz.

– Ale co ona biedactwo na to poradzi, kiedy jej rodzina każe? kobieta sobą nie władnie, a to – król…

Maciek szydersko się wykrzywił. Stara patrzała nań.

– O porwaniu gwałtownem ani myślcie, rzekła – onaby was na takie niebezpieczeństwo nie chciała wystawić. Woli sama ginąć…

Zamyślona, Borkowicza zwolna ręką dotknęła, pochyliła się ku niemu, prawie do ucha, i z tajemniczym wyrazem, szeptać poczęła:

– Przeciw takiej mocy się nie zrywać! a na co wam to? Ona króla nigdy kochać nie będzie. Każą jej, pójdzie – to co? albo dla was nie lepiej u królowej ulubieńcem być, niż głowę darmo nałożyć?

Zważcież? Ona wam sprzyja, pojedziecie na dwór… zyskacie u niej, co zechcecie, a przez nią u króla!!

Głową poruszała stara i rękami go za suknię chwytała, coraz goręcej usiłując go przekonać, że jej rada była najlepszą.

Borkowicz począł też dumać – Konradowa a któż wie, mogła mieć słuszność. Wykradać księżniczkę trudno było, pogoń mogła ich pochwycić, i życiem płacićby przyszło. Księżniczka też, jak widać było z tego, co mówiła stara, nie ważyłaby jego i siebie. Królowę za sobą mieć, posłużyć mogło? u królowej ulubieńcem być? uśmiechało mu się…

Kto wie, jakie jeszcze myśli wysnuł starosta, lecz nagle zamilkłszy, nie naglił już o wykradanie. Stara się widząc go posępnym, pocieszyć starała, opisując, jak księżniczka płakała, jak ręce łamała, jaki po nim tam żal był.

Borkowicz naocznie chciał się o tem przekonać i począł naglić o to, aby potajemnie mógł widzieć Jadwigę. Konradowa właśnie pod ten czas, gdy się sposobiono na przyjęcie posłów ostatnich z Krakowa, znajdowała to bardzo trudnem i niebezpiecznem. Oczu tyle stało otwartych.

Im bardziej się opierała temu, tem on mocniej nalegał…

Podarek znaczny, który jej wcisnął w ręce, na koniec Konradowę zmiękczył, lecz potrzeba było, w mieście o sobie nie dając znać, czekać dzień i dwa może. Naówczas ona miała wyszukać sposobu, aby wieczorem na zamku Borkowicz był przyjęty… ale musiała skłonić do tego wprzódy księżniczkę, oddalić oczy natrętne, obmyślić miejsce i sposób.

– Dla miłości waszej i dla mojej wychowanki tylko mogę się na to ważyć, rzekła, okazując rękami i wejrzeniem, jak strasznej się sprawy podejmowała. Lecz, kto wie, czy ja tego dokażę? czy ona się nie ulęknie?!

Starosta po tej rozmowie został w gospodzie na dzień następny. Okiennice pozasuwano, wrota pozamykano, kazał sobie posłać w izbie i cały dzień strawił jedząc i pijąc z bratem… Wieczorem nie nadszedł nikt z zamku. Czekali dzień drugi…

Jak się to skończyło – nie wiedział nikt. Borkowicz dnia następnego nadedniem odjechał, nim się rozwidniło; nie zły, nie nadąsany, lecz dobrej myśli, z uśmiechem na twarzy, wesoło z bratem gwarząc i na palcu pierścień okazując, którego nie miał wprzódy. Na króla przez całą drogę wymyślał i odgrażał się.

W Koźminie stanąwszy, zaraz począł mówić o wyborze do Krakowa i choć na Kaźmirza się sierdził strasznie, pojechać doń musiał. Ani zbyt dworno, ni zbyt pokorno się nie przybrał do tej podróży.

Bystry człek wiedział, iż mu należało nie popisywać się z siłą, którejby się obawiano i nie ufano jej, ani kłamać biedotę, w którąby nie uwierzono.

– Mała rzecz jechać – mówił do brata, mniejsza o to, że głowę trzeba pochylić przed nim, najgorsza, że kłamać muszę i fałszem się dławić! Przecie inaczę nie wypłynę.

Z królem muszę do czasu dobrze być, aby mnie na te gody prosił, na których, czy on czy ja będę pierwszym… niewiadomo. Dopóki się z niewoli nie wyrwę, dobrze za sobą mieć panią. Zawsze i ona coś może, a ja z nią! wiele potrafiemy, byle rozum miała.

Brat Jaśko tak wierzył w rozum jego, że mu się nigdy nie śmiał sprzeciwiać.

W poczcie więc, do którego się wielkopolan kilku możnych, podpisanych we związku przyłączyło, ruszył Maciek rad nie rad do Krakowa, takim się czyniąc jak mu było potrzeba.

Sędziwoj Nałęcz, Skóra, kasztelan Przecław, Mikołaj sędzia jechali z nim.

Szły za starostą wozy i skrzynie kute, okryte suknem i skórami, w których pieniądze wiózł, bo sam ich chciwy, sądził, że niemi wszystko i wszędzie robić można. Dotąd mu się jego najzuchwalsze pomysły tak wiodły, a śmiałość i bezczelność tak popłacały, że w siebie coraz więcej ufał, a drugich licho cenił.

Ani Benjamin, wojewoda, wuj jego, ani Wierzbięta strasznemi mu się nie wydawali.

Siłę w sobie okrutną czuł… Zbliżając się do Krakowa, jakoś go trochę śmiałość opuściła, trochę niepokój ogarnął, lecz otrząsł się wprędce i do stolicy wjechał butno, najlepiej sobie tusząc, a szepcąc bratu…

– Głupi są, wszyscy u mnie będą w saku!

—–

Gdy wesele postanowionem zostało w Łobzowie królewskim pod Krakowem, wśród najpiękniejszych drzew starych, w zielonej gęstwinie z rozkazu pańskiego kawał ziemi spory oddzielono, i wyciąwszy w pośrodku zarośla i lipy – dom stawić z muru poczęto…

Nikt nie wiedział na co i dla kogo był przeznaczony, lecz robotnika najlepszego oderwano od zamku, ludzi siła spędzono do pomocy, Kaźmirz grzywny kazał na koszta dać Lewkowi z żupy w Wieliczce, i domostwo, jakby czarodziejską laską z ziemi wywołane, coraz to do góry wyrastało.

Wacław z Tęczyna musiał na tę murowankę dać naukę kamieniarzom jak ją stawić mieli. Pytał króla na co służyć miała i dla kogo?…

Kaźmirz mu rzekł: – Tak mi ją wystawcie, aby w potrzebie, choćby z kilku osób złożoną rodzinę pomieścić mogła i czeladź jej potrzebną – a niech na żadnej wygodzie nie zbywa.

Więcej nad to nie wiedziano, lecz domostwo wedle tej skazówki założono obszerne i nie żałowano niczego, coby je wygodnem a pięknym uczynić mogło.

Król sam dojeżdżał je oglądać. Do koła ogród mieć chciał obwiedziony murem, stajania dla koni, szopy i skarbczyk krągły w rogu… Zwano tę poczętą budowę królewskim domem, a domyślano się, że chciał tam odpoczywać czasem, gdy z Wawelu od kłopotliwych spraw zbiedz zapragnie. Murowano więc, jak dla króla, nie skąpiąc najlepszego kamienia, na dole zataczając sklepienia piękne, na górze sufity wstawiając z belek rzeźbionych w kwadraty.

Wszystkie okna w błonach być miały, po sieniach posadzki kamienne, w izbach z najlepszego drzewa. Spytał raz kamieniarz króla, czy u drzwi nie karze tarczy jakiej wyrzeźbić, potrząsł głową i znaku żadnego dawać nie pozwolił. Ludzie sobie głowy łamali, co za dom być miał, a to jeszcze tak nagle stawiany, jakby na jutro był potrzebny.

Przed weselem miał być gotowym. Tajemnicę odgadł podobno Kochan jeden, który umiał nie tylko się domyślać ale i podsłuchać…

Gdy król przyszedł raz smutny do Esthery, skarżąc się, że go do wesela napędzano i że wkrótce musi ono nastąpić – piękna żydówka, która na ręku miała małego Pełkę, chorowite i słabe dziecię, z główką na ramieniu jej opartą – przystąpiła z nim do Kaźmirza.

– Mamże ja tu w Krakowie pozostać? zapytała go. Oddalićbym się nie chciała – a siedzieć tak na oczach złośliwym ludziom, mnie i dziecięciu niewygodnie, niemiło. Ciasno nam w mieście, duszno nam w murach, a i tobie panie z nami nie będzie tu dobrze… Żonie doniosą, któż wie? ludzi złych na mnie nasadzą. Do okna wyjść, na próg wystąpić nie będę mogła.

Król przerwał jej żywo.

– Ale niemasz czego uciekać, ani mnie opuszczać! Żonę biorę dla nich, a dla siebie innej mieć nie chcę nad ciebie.

Dokądżebyś myślała?

Esthera na dziecię usypiające spójrzała…

– Nie wiem – rzekła – gdzieśby nam niedaleko od ciebie, panie mój, od miasta niedaleko… gdzie każesz, dokąd poślesz, ale nie tu…

Król myślał trochę.

– W Łobzowie, tuż, zielonych drzew dużo, miejsca dosyć, ale domu dla ciebie nie mam…

Z Krakowa tam dostać mi się łatwo będzie, a w zielonych drzewach nikt cię tam nie dojrzy. Usiądziesz jak w gnieździe…

Esthera się uśmiechnęła.

– Uczyńcie tak! rzekła. Nigdym was o nic nie prosiła – ale o to gotowam… Lepiej mi będzie w Łobzowie.

Król wziął tę prośbę do serca. Nazajutrz jechał zaraz miejsce oglądać i wyznaczać, z Wacławem z Tęczyna rozmówił się i spieszyć kazał z murowaniem, choćby przyszło roboty około zamku zawiesić.

W istocie tylko je podzielono i część ludzi poszła do Łobzowa. Pora sprzyjała, mury prędko osychały, spodziewano się, że przed weselem domostwo gotowem będzie, ale budowniczy nie radził się wnosić, dopókiby czas jakiś nie postało otwarte na słońcu. Nietylko dom ten cały król swym kosztem wystawił, lecz gdy skończonym był, kazał się starać o sprzęt do niego, aby swojego Esthera przenosić nie potrzebowała. Opony do komnaty jednej flamskiego dziania dano ze skarbca, wyznaczono i kobierców dość i naczynia różnego…

Zawsze jeszcze niby tajemnicą było, komu ta kamieniczka będzie przeznaczoną, lecz ludzie już szeptali o Estherze, a niektórzy widzieli w tem przepowiednią, że król pozbyć się jej chciał i zupełnie z nią zerwać.

Nie była ona ulubioną tym, co króla otaczali, dlatego, że przez nią, z jej pomocą, nic zrobić nikt nie mógł. Nie przyjmowała podarków, nie podejmowała się pośrednictwa, pochlebstwem się ująć nie dawała.

Tak samo chrześcian jak swoją bracią żydów odprawiała zawsze tem, że do królewskich spraw i do niczego się mięszać nie chce. Gdzie o naród jej chodziło, przemawiała gorąco, zniżała się i prosiła, dla pojedynczych ludzi nie robiła nic.

Królowi właśnie to miłem było, iż przybywając do niej, pewnym się czuł, iż tu żadna frasobliwa sprawa nie zmąci mu pokoju. Spoczywał, bawił się, słuchał opowiadań, zapominał o królewskich troskach. Znając wielki rozum Esthery, czasem sam ją o coś zagadnął, naówczas, skromnie, rozważnie, w niewielu słowach odpowiadała mu, a zdanie jej tak się dziwnie, zawsze prawie, z królewskiem godziło, iż Kaźmirz się temu zdumiewał i więcej jeszcze mądrość jej sławił.

Gdyby chciała była, pewnieby wielką moc nad nim osiągnąć mogła, lecz nie żądała jej, o utrzymanie miłości i serca dbając tylko…

 

Jedno u niej król znalazł zawsze, czy żądał czy nie – to, wiadomości z różnych stron kraju, które się osoby królewskiej tyczyły, bezpieczeństwa jego lub dobra… Z temi występowała śmiało, lecz doniósłszy, co się jej ważnem zdało, wprędce zwracała się do potocznych przedmiotów w rozmowie.

Przez nią król naprzód uwiadomiony został o co Borkowicza podejrzywano, a choć zawsze prawie to, co ona doniosła, sprawdzało się, tym razem jego samego do tłumaczenia powołał. Zdawało mu się, że ze zbytniej gorliwości podejrzewano go niesłusznie.

Borkowicz, przybywszy do Krakowa, gdzie liczne miał związki i stosunki, dowiedział się, niewiadomo z jakiego źródła, iż od Esthery pierwszej wypłynęło oskarżenie.

Stawił się Kaźmirzowi śmiało, jakby człowiek na którego potwarz rzucono, bił się przed nim w piersi i z taką na pozór otwartością, z takiem oburzeniem przemawiał, że króla nie lubiącego posądzać – przekonał o swej niewinności.

Dobrze też był przyjętym na dworze, a że chętnie sypał pieniędzmi, u stołu przyjmował, podarkami rzucał na wsze strony, służono mu chętnie.

Już samo prędkie jego stawienie się do Krakowa kłam zdawało się zadawać rozsiewanym wieściom. Głowyby swej tak pochopnie przecie nie przyniósł, gdyby miał powód obawiać się czego.

Dowiedziawszy się, iż od Estery król pierwszą wieść dostał o jego knowaniach, Borkowicz postanowił trafić do niej i ująć ją sobie.

Nieznał on jej, ani wierzyć chciał temu, co o niej mówiono, wyobrażał sobie niewiastę próżną dumną i chciwą, a łatwo dostępną. Gdy mu ją malowano inaczej, ramionami ruszał, ani się dał odwieść od zamiaru dostania się do niej.

Kobiety, które widywał i z któremi przestawał, nie wyjmując wesołej i dziecinnej księżniczki Jadwigi – inne mu w ogóle o płci niewieściej wyobrażenie dawały. Ludziom, co go od niej odstręczali, w oczy się śmiejąc, gdy mu nikt pomocą być nie chciał w tem, postanowił sam przebojem docisnąć się do tej, jak ją nazywał, pięknej żydóweczki.

Śmiały, możny, nawykły co zamyślał dokonać, Maciek dnia jednego, kazawszy się zaprowadzić do kamienicy Esthery, wybrał się do niej rano, niosąc piękny naszyjnik, na podarek przeznaczony.

Drzwi tam niebardzo strzeżono, gdyż Estherę znali wszyscy, iż darmo się jej kłaniać było, i nikt już nie próbował się tam dobijać.

Borkowicz z jednym dworzaninem przybył, a nie zastawszy pani domu w komnacie, posługującej dziewczynie kazał powiedzieć o sobie, mianując się kto był. Spodziewał się, iż Esthera wyjdzie go zaraz powitać, lecz poczekać musiał i nierychło zobaczył ją, wysuwającą się z zasłony u drzwi zawieszonej.

Piękność nietyle go uderzyła, co powaga postawy i godność z jaką wystąpić umiała. Nastrojony był do żartobliwego tonu, lecz z tem jakoś nie śmiał potem, ujrzawszy ją, poczynać.

– Jestem Maciek Borkowicz – odezwał się, z lekkim ukłonem przystępując do niej. Królowi się przybyłem pokłonić, więc i pięknej Estherze polecić się chciałem.

Zmarszczyła brwi słuchając.

– Kto pana swego miłuje, rzekł, ten wszystko, co mu lube, ceni… Bądźcie na mnie łaskawą, dodał, dobywając naszyjnik z za sukni, a nie gardźcie małym podarkiem.

Zarumieniona Esthera odstąpiła kroków parę.

– Dziękuję wam – odezwała się, mierząc go oczyma śmiało – nie zwykłam od nikogo, krom pana mojego, darów przyjmować. Poświadczą wam ludzie, kogokolwiek zapytacie, iż nie waszym podarkiem gardzę, ale żadnego nigdy nie wzięłam. Łacnoby było mnie potem oczernić… a ja chcę nie posądzoną i wierną panu pozostać.

Borkowicz nalegać chciał, lecz tak stanowczą otrzymał odprawę, że się zmięszał zupełnie.

Miał przed sobą nie tę jakiej się spodziewał, niewiastę płochą, ale surowego oblicza kobietę, do której przystąpić było trudno, mówić nie umiał nawet.

Podarek nazad musiał zatknąć za suknię i stał trochę zakłopotany. Dopiero namyśliwszy się począł.

– Przed panem mnie źli ludzie podali w podejrzenie niesłuszne. Prosić was chciałem za obrońcę.

– Ja w sprawy się żadne nie mięszam – rzekła Esthera – i o tem możecie się dowiedzieć łatwo…

– Przecie mówią, że o wszystkiem wiecie! odezwał się złośliwie nieco Borkowicz.

– Widzicie, żem źle uwiadomioną – przerwała mu Esthera… bo u nas pogłoski chodziły, jakobyście w wielkiej byli przyjaźni z Brandeburgami, a fałsz to wierutny musi być, gdyście do króla przybyć potem śmieli.

Borkowicza to niespodzianie śmiałe odezwanie się jej oniemiło. Stał zarumieniony i gniewny.

– Obrońcy już więc wam nie potrzeba, miłościwy panie – dodała Esthera.

Maciek w bok się ujął i brodę swą targał. Ona patrzała nań, jakby go poznać i wniknąć w niego ciekawą była.

– I to też fałsz być musi – rzekła, wyczekawszy na odpowiedź, którą uśmiech złośliwy zastąpił – jakobyście na dworze szlązkim z narzeczoną królewską mieli dobrą znajomość.

Rzecz ta, która się Maćkowi tajemnicą wydawała – wypowiedziana mu w oczy przez Estherę, w zdumienie go wprawiła.

Ciche przekleństwo z ust mu się wyrwało.

– Jużci, żem na dworze w Głogowie bywał – zawołał gorąco i opryskliwie – zapierać nie mam czego. Na turniejach kilka razy dobrze mi się powiodło, z księżniczką też potem do tańca rycerskiego stawałem…

Estera słuchała z uwagą.

– Ludzie i z tego co na mnie upleść gotowi – mówił dalej obruszając się. Więc słusznie was o obronę prosiłem.

– Sami się potraficie oczyścić – rzekła zimno.

Borkowicz zwolna swe zuchwalstwo odzyskiwał.

– Wam też nowa królowa niebardzo do smaku pewnie – rozśmiał się – królem się przyjdzie dzielić z nią, a dalibóg, piękną i młodą jest, urodziwą i urokliwą.

Zarumieniła się Esthera.

– Ja też – rzekła – precz z Krakowa pójdę.

Borkowicz rozśmiał się.

– A do króla gniewu nie będziecie mieli?

– Ani żalu, ani gniewu – odparła Esthera swobodnie – królowi syna potrzeba, daj Boże by go z niej miał…

Maciek słuchał i uszom nie dowierzał.

Nie było już co mówić więcej, nie powiodło mu się cale, brwi namarszczył i dokończył tylko.

– Bądźcież na mnie łaskawą.

Esthera nic nie odpowiedziała.

Wyszedł starosta zasępiony i pełen podziwu… a że tego dnia z przyjacioły u Neorży się spotkał, zaniósł tam zdumienie swoje.

– Widział z was który tę żydowicę? zawołał – mała rzecz, że piękna, choć już na twarzy przywiędła, ale to baba na cztery nogi kuta! Jam u niej był dzisiaj. Zaniosłem jej naszyjnik, który mi sprzedano drogo i choć narzeczonej byłbym go mógł dać – nie wzięła. Mówiła ze mną tak, jakby w istocie królową była a nie miłośnicą i dziewką Judasza z Opoczna… Powiada, że z Krakowa idzie precz…

Drudzy głośno zaprzeczając, zakrzyczeli go.

– Ale… ale – wołali – królby się jej miał pozbyć! a tożby nie wyżył bez niej? Dnia nie ma, żeby tam nie przekradł się i nie spoczywał. Zadała mu jakieś ziele, jak to one wszystkie czarować umieją. Nie wyśliźnie się z jej szpon.

Borkowicz dumał, i rzekł po cichu.

– Tem lepiej!

Nie mógł się jednak uspokoić dnia tego, wszystkim prawiąc o żydówce i, choć zły na nią był, sławiąc ją jako przebiegłą i rozumną, grożąc nią i żydami.

Wielkie owo oburzenie, jakie w początkach przeciwko Estherze panowało, znacznie teraz było się uśmierzyło. Duchowieństwo miało nadzieję, że przed królową młodą ustąpić będzie musiała. Czekano na to… a jak zawsze, pierwsze wrażenie najsilniejsze zwolna się zaciera, tak i do tego związku ludzie, nawykłszy o nim słuchać, wielkiej już wagi nie przywiązywali.

Wielu też Esthera rozbroiła tem, że się szczęściem swojem nie chwaliła i nie nadużywała go.

Nim do wesela królewskiego przyszło, dom w Łobzowie stanął gotowym. Esther krytym wozem pojechała go obejrzeć, a znalazłszy w nim pełno tych królewskich darów, których się nie spodziewała – radości swej ukryć nie mogła.

Domostwo było i obszerniejsze i wygodniejsze, niż jej własne, a rozporządzenie jego i urządzenie samo dowodziły, że król jej opuścić nie myślał, gdyż i izby miał dla siebie przeznaczone osobne, i te, które dla Esthery zostawały, godne były przyjmować gościa takiego…

Poszły zatem naprzód wozy ładowne, skrzynie, służba jej, potem ona sama na ręku wioząc chorego Pełkę, przeniosła się na nową siedzibę.

W mieście się nic nie utai, w parę dni wiedzieli ludzie o Estherze w Łobzowie i różnie sobie tłumaczyli te przenosiny.

Zaledwie rozłożyć się tam czas miała, gdy król jednego wieczora z łowów około Tęczyna powracając, u bramy zatrąbić kazał…

Przyjęła go w progu Esthera, do nóg mu się kłaniając, a dziękując za taki dwór, którego się nie spodziewała.

– Anim ja godna go – rzekła – ani mnie ubogą pieścić tak przystało. Jak w raju tu siedzieć będę, byle czasem się ta trąbka co dziś u wrót odzywała.

Król śmiał się a rad był, znowu znane sobie oglądając izby i komory, tłumacząc dla czego je tak kazał uczynić i na co, wedle myśli jego, służyć miały. Ogród też w koło zielony radował go, a mur, co się roztaczał zasłaniając od ciekawych – jako z własnego rozkazania wzniesiony, ukazywał.

Tu już dwór swój i czeladź Esthera musiała powiększyć, bo Kaźmirz nalegał na to, aby dla bezpieczeństwa zbrojnych nawet kilku pachołków do usług miała. A choć inne królewskie zabudowania niedaleko stały i nie nadto było pusto, około stolicy zawsze uwijało się tylu włóczęgów i zbójów, że się ich strzedz musiano.

Inne życie poczęła tu Esthera, swobodniejszą się czując! mimowolnie większą panią niż była w Krakowie. Tu jej natręci i ciekawi w oczy już zaglądać nie mogli, ani każdy krok jej śledzić…

Więc i woźniki i kryte wozy, których w mieście nie było, stały się potrzebne, i usługa do nich i ludzie, coby do miasta na posyłki jeździli.

Dotąd sami żydkowie i żydówki około niej się kręcili, bo Synody zakazywały, aby izraelici służby chrześciańskiej, mamek i stróżów nie trzymali. Tu, ponieważ król przybywać miał, czeladź dlań jego, wydzielona ze dworu, pomieściła się, zarazem służąc Estherze.

Wystawności i przepychu przybyło, a ona sama, jeśli nie dla siebie, to dla króla się o to starała.

Przyszło też nawyknienie i upodobanie w zbytkownych sprzętach, które Kaźmirz lubił, w kosztownem naczyniu, w jadle wytwornem dla niego.

Mały Pełka był chorowity, musiał lekarz jeździć królewski, do Łobzowa. Wkradali się tam pod różnemi pozorami dworzanie, zawsze w nadziei, że usługując ulubionej Estherze, u niej a przez nią u króla łaski pozyskają. Lecz trwała ona w swem postanowieniu nie utrudzania króla nigdy żadną prośbą, żadnem pośrednictwem dla drugich.

Zbliżał się czas wesela królewskiego, do którego wielkie czyniono przygotowania. Napróżno królowa Elżbieta słała do brata odradzając mu je i wróżąc pożycie niemiłe. – Całe stronnictwo jej na dworze polskim przeciwne było ożenieniu. Wynajdywano napróżno środki rozerwania zapowiedzianego małżeństwa. Duchowieństwo, Arcybiskup na czele jego, nawet Bodzanta byli za niem, a z rycerstwa część znaczna, która wielkiemi obietnicami swobód przez Ludwika węgierskiego zjednaną nie była.

Na zamku wszystko już było gotowem i dzień wyznaczony, gdy powiernik Elżbiety węgrzyn, Almazy, przybył do króla z poselstwem tajemniczem, którego ona pismu powierzać nie chciała.

Wszystkie te zabiegi Kaźmirza niecierpliwiły i prędzej może skłaniały do związku, niż odciągnąć mogły od niego.

Z niechęcią więc prawie przyjął król Almazego. Z postawy jego i wstępnych, przygotowawczych, zawikłanych frazesów poznać mógł król, że o coś nader drażliwego chodziło. Przebiegły i zręczny węgrzyn począł od najuroczystszego zaręczenia, że królowa Elżbieta tylko dobrem króla, brata swego, troskliwością o szczęście jego była powodowaną. To ją skłoniło najpilniej badać wszystko, co się tyczyło księżnej Jadwigi. Almazy z przykrością i smutkiem w jej imieniu oświadczyć musiał, że wiadomości z najlepszych czerpane źródeł w dość niekorzystnem świetle przyszłą wystawiały królowę. Dziewczę być miało płoche, zabawy nad wszystko lubiące, z młodemi i starszemi mężczyznami w obejściu się zbyt śmiałe. Królowa Elżbieta zaręczała za to, iż między innemi, którzy na dworze szlązkim, bliższe z narzeczoną królewską mieli stosunki, znajdował się i osławiony Borkowicz, który zuchwałe oczy na nią śmiał podnieść, i przez starą ochmistrzynię podarki posyłał, potajemne z nią miewał schadzki i t. p.

Słuchając tego doniesienia, król się niezmiernie oburzył, porwał z siedzenia i oświadczył Almazemu, iż wszystko to jest wierutną bajką. Dalej już nawet mówić mu nie dał.

– Powiedzcie siostrze mej – zawołał wzruszony – że umiem cenić troskliwość tę jej o mnie, lecz – i sam ślepy nie jestem. Nim do umowy przyszło, zasięgaliśmy wieści u ludzi, księżniczka młodą jest, żywą, jak każda w jej wieku, lubi zabawy i śmiechy. Na dworze szlązkim bywało wielu, bywał pewnie i starosta wielkopolski, lecz bajką jest, aby z nią bliższe miał stosunki. Dozór jest pilny, i rzecz wprost niemożliwa, aby jeden ziemianin, chociaż możny, do księżniczki takiego rodu śmiał się zbliżyć ze złą myślą.

 

Wszystko to wcale mnie odstręczyć nie może, a dowodzi tylko, że są ludzie źli, którzy radziby mojemu małżeństwu przeszkodzić. Królowa zna mnie i wie, że ja, gdy ludzie się przeciwko mnie stawią – z placu nie uchodzę, owszem, na przekór im czynić jestem gotowy.

Almazy mówić już nie śmiał, widząc króla zagniewanym niemal. Pożegnał go, odebrawszy ustną odprawę i odjechał. Tylko pomiędzy stronnictwem węgierskiem po cichu szepnął i rozsiał, z czem go tu przysłano i jak przyjęto.

Przez cały dzień ten Kaźmirz chodził poruszony wielce i zagniewany, lecz, jak zakazał Almazemu mówić o tej potwarzy, tak sam przed nikim się z tem nie wynurzył.

Wieczorem udał się do Łobzowa.

Im bliższem było wesele, tem częściej przybywał do Esthery i dłużej przesiadywał u niej. W zamku, gdy króla nie było, opowiadano zawsze, że jest na łowach. Takie dwór miał przykazanie.

Kochan czasem mu tam towarzyszył, aby Kaźmirz pod ręką miał kogoś do wysłania z poufnem słowem, w razie potrzeby; niekiedy Dobek jechał, a dla towarzyszy tych królewskich izba na dole przeznaczoną była osobna i na niczem im tam nie zbywało.

Jechał tym razem Rawa, który, im go teraz mniej używano, tem chętniej się nastręczał, ucho mając pilne na wszystko… Nie szło mu o własne dobro, ani o łaskę, któraby się wypłaciła, lecz o to serce króla, które miał niegdyś, a od sprawy Baryczki, ostygło ono dla niego. Szukał wszędzie sposobności usłużenia, i odzyskania straconej króla przyjaźni.

Zazdrośnym był nawet o Estherę, która – jak mówił, odebrała mu część serca pańskiego.

Wieczoru tego król więcej się niż zwykle wynurzał przed kochanką; mówił z goryczą – narzekał na ludzi. Esthera pocieszać się go starała, ukazując mu, ile dobrego i wielkiego dokonał za panowania swojego.

– Ludwikowi, siostrzanemu mojemu, zanadto się pragnie królestwa tego – rzekł smutnie. – Prawda, że dwa państwa połączone z sobą wielką mieć będą potęgę i łacniej się od nieprzyjaciół obronić potrafią, lecz i Polska sama, z odzyskanem Pomorzem, z wcielonem Mazowszem i zawojowaną Rusią, ostoi się o własnej sile…

Chcą, bym zszedł bez dziedzica!! Dziś mi poselstwo sprawiał Almazy, wioząc bajkę głupią, jakoby Jadwiga płochą była, a nawet z prostemi ludźmi, jak Maciek Borkowicz, zbyt blizkie zawierała stosunki.

Król rozśmiał się ramionami poruszając.

– Na Borkowicza zwalają wszystko… chcąc go widać uczynić kozłem ofiarnym. Ma związki czynić przeciw mnie, ma mi narzeczoną moją potajemnie zyskiwać… czyhać na spokój mój i korony tej. Lecz, cóż znowu za człek jest, aby się na to wszystko porywał?!

Mówiąc to, spoglądał na Estherę, która stała milcząc, z założonemi rękami, z piękną główką, czarnemi okoloną włosami, zwieszoną smutnie na białe ramię. Twarz jej nie okazywała ani oburzenia, ani niewiary zbytniej. Uderzyło to Kaźmirza…

– Panie mój – odezwała się po przestanku małym Esthera – Borkowicz zuchwałym jest, porywczym, ambitnym, a tacy ludzie jak on, tam czasem sięgają, gdzie niktby się inny nie ważył nawet myślą.

Plotka czy potwarz o której wam wspominał węgrzyn – chodzi po świecie – i ja o niej słyszałam. Nie daję jej wiary, ale ludzie ją powtarzają…

Potrząsnęła głową, król się zmarszczył.

– Marne paplaniny – zawołał, zmyślone przez tych, którzyby małżeństwu przeszkodzić i rozerwać je chcieli. Borkowicz, jako wiesz, był tu w Krakowie, tłumaczył się i poprzysięgał mi wierność. – Nie może być, aby knuł… niepodobna, by do tego stopnia oszalał, i Brandeburgów a Szlązaków sobie zyskiwał, sądząc, że mnie na tronie mym poruszyć może! Za mały jest. Zgniótłbym go jednem uderzeniem…

Esthera nie mówiła nic długo…

– Panie mój – dodała w końcu – choć nie wierzycie w wieści te, zawsze z człowiekiem, choć małym, – potrzeba być ostrożnym… Mały człek na wielkie się porywając, nie ma dużo do stracenia.

O staroście głoszą, że w Wielkiej Polsce mnogich ludzi sobie pozyskał, że gwałty popełnia, postrach szerzy, a ziemianie się go lękając, wiele cierpieć od niego muszą.

Dla czegoż rodzony wuj, Beńko, czemu Wierzbięta, nie ufają mu, i ostrzegają?

Królowi już dosyć było i przestróg i rozmowy o Borkowiczu. Nie lubił go, lecz za tak niebezpiecznego nie miał.

– Kazałem mieć nań pilne oko – odezwał się – są, co go strzedz i na każdy krok jego oczy będą zwracali – lecz co za śmieszny wymysł, dla zohydzenia go w mych oczach czynić jeszcze przyjacielem księżniczki? Toć jawna baśń. Oczyma zdawał się wyzywać Estherę do potwierdzającej odpowiedzi.

– Obyczajów dworskich nie znam – rzekła po chwili, zawsze z namysłem, który jej był zwyczajnym – możliwe to czy nie… nie wiem, lecz że na dworze szlązkim częstym gościem bywał – to pewna.

– Przecie nie do księżniczki tam jeździł – odparł król – aniby śmiał oczy podnieść na nią. Piastowie Szlązcy, choć się od nas oderwali, choć z niemcami związali i woleli im hołdować zanadto się wysoko cenią, by im wielkopolski panek dla córki smakował.

Rozśmiał się król pogardliwie.

Esthera już go jątrzyć więcej nie śmiała i zamilkła…

Kaźmirzowi ta baśń, jak ją zwał, tak na sercu leżała i tak go zaprzątała niedorzecznością swą, iż się z nią zwierzył w ostatku i Kochanowi.

Rawa odparł, że i on słyszał o niej, lecz choć śmieszną była, Borkowicza znając, nie widział ją tak bałamutną, jak się na oko zdawać mogła.

– Miłościwy panie – rzekł – są ludzie zuchwali, co, jakośmy świeżo przykład mieli, na sakrament w kościele porwać się nie obawiają. Wszak ci to historja kościoła twego, Bożego Ciała, który na pamięć popełnionego świętokradztwa wznosić kazałeś. Otóż Maciek Borkowicz do tych ludzi należy, dla których nic świętego nie ma, a w ich mniemaniu nic dla nich za wysokiego.

Śmiał się król.

– Stracha jakiegoś chcecie mi uczynić z tego Maćka – odezwał się pogardliwie. Nie dziwiłbym się innym; tobie, co ludzi znasz i wagę masz w głowie – dziwię.

– Miłościwy panie – rzekł obrażony nieco Rawa. Nie boję się go dla was, lecz właśnie, iż znam człeka, wierzę we wszystko szalone, o co go posądzają.

Niech sto razy przysięga i zapiera się, a do stóp skłania – powiadam, iż jeśli zdrajcą nie jest, to chyba, że nie zdoła, a że w sercu zdradę ma, z oczów mu patrzy.

Król wysłuchał słów Kochana z uwagą.

– Jeżeli zdradę knuje – rzekł – przykład na nim uczynię, jak zdradę ukarać potrafię.

Nie o mnie idzie, ale o koronę tę, której ktokolwiek tknąćby śmiał – zginie!!

Ostatnie słowo tak głośno i dobitnie rzekł król, iż Rawa milczący – nie wznawiając już rozmowy, wysunął się po cichu.