Tasuta

Król chłopów

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Tom IV

Księga siódma. Maciek Borkowicz

Trzeci już dzień trwały gody na królewskim zamku, z temi wszystkiemi obrzędy i przepychem, jaki weselom zwykł był towarzyszyć w owych czasach. Wysilali się na nie zamożni ziemianie, król musiał karmić i obdarzać tłumy. Wszelkiego rodzaju rozrywki, zabawy, igrzyska, następowały jedne po drugich. Rycerstwo codzień miało gonitwy i turnieje; za niemi szły – rozdawanie nagród zwycięzcom, uroczyste tany, muzyka i uczta.

Właściwie, przez cały ciąg wesela uczta nie ustawała na chwilę. Zmieniano tylko opróżnione misy i wysuszone dzbany, a coraz nowi goście zasiadali przy zastawionych ciągle stołach, u których marszałek, podkomorzowie i inni urzędnicy dworu gospodarzyli.

Codzień prawie przybywał ktoś nowy z życzeniami i winszowaniem panu, z małym jakimś podarkiem, za który znaczniejszy ze skarbcu otrzymywał.

Rozdawano kożuchy kosztowne, jedwabiem i suknem okryte, postawy tkanin różnych, futra, naczynia srebrne, wedle godności osób i łaski pańskiej. Zapas wcześnie przygotowany dozwalał starczyć na wszystko. Król zdał się w tem na swojego Wierzynka, a ten miał ludzi, którym ufał i rozdawnictwo szło razem hojnie a skrzętnie.

Na zamku wszędzie pełno było i gwarno, i, prawdę rzekłszy, od rana do wieczora – chmielno. Mało kto miał głowę całą i nie zaprószoną; znużenie wymagało posiłku – lada kubek szumiał w mózgu po bezsenności i trudzie.

Wśród pospolitej gawiedzi wesele w istocie wesołem się zdało, twarze były uśmiechnięte, policzki zarumienione, oczy błyszczące, postawy gęste, lecz, uważny widz, w górę idąc, ku starszyznie mógłby był dostrzedz łacno obliczów coraz mniej rozpromienionych, poważniejszych, niemal smutnych…

Nie było to dziwnem, gdyż królewskie gody budziły uczucia bardzo różne. Znaczna część możnych i otoczenia pańskiego krzywem na nie patrzyła okiem. Wszyscy, co trzymali z królową Elżbietą i Ludwikiem węgierskim, przeciwni im byli, a tych liczba znajdowała się wielka. Jedni ujęci podarkami, drudzy obietnicami swobód wielkich dla ziemian – nieradzi byli małżeństwu, które potomka obiecywało i – stary porządek rzeczy, wzmocniony tylko a ukrzepiony prawodawstwem Kaźmirza.

Król chłopów w sile wieku, miał czas jeszcze nowemi prawami ziemian i rycerstwo ukrócić – a innym mieszkańcom swojego królestwa nadać swobody, mogące równoważyć przewagę dawną stanu szlacheckiego, rycerzy, panoszów, ziemian, mających szczyty swe i zawołania.

Ludwik natomiast przyrzekał rycerstwu udział w radzie swej większy, oswobodzenie od opłat, wyjątkowe przywileje… Rycerstwo też nie zbyt mile patrzało na to królewskie wesele – i po troszę na nie ramionami zżymało…

Ci, co króla namówili, sami tylko rozgłośnie prorokowali nową Piastów zieloną gałązkę i cieszyli się tem, że króla młoda małżonka zająć, a przy sobie utrzymać potrafi.

Spoglądano ze wszech stron ciekawemi oczyma na Kaźmirza, usiłując odgadnąć go i wyczytać z postawy, jakiem sercem związek ten – jawnie mu narzucony, przyjmował.

To było trudnem. Królewska twarz z wiekiem coraz bardziej poważniejąca, zastygająca, nie zdradzała uczuć łatwo, gdy występował publicznie. Nawet ci, co go znali dobrze, nie zawsze odgadywali. Wydawał się chłodnym, obojętnym, nieczułym wtenczas może, gdy najwięcej doznawał. W naturze jego było, z wyjątkiem niewielu istot mu sympatycznych, dla reszty się zamykać i być – tajemnicą.

I czasu tych zaślubin kto mu na twarz patrzył pilno, nic z niej wywnioskować nie mógł.

Był to król, który się żenił – człowiek się nie zdradzał.

W niczem nie uchybiono ceremonjałowi i Kaźmirz go nie nadwerężył. Uśmiechał się gdy było potrzeba, uprzejmym był gdzie należało okazać życzliwość, nieznużony, wszystko co od niego wymagały obrzędy, spełniał jak najściślej – lecz, nadto nic więcej.

Żenił się – król polski, dla otrzymania potomka – Kaźmirz zdawał się to tylko spełniać, czego po nim wymagano.

Księżniczka była młoda, świeża, rumiana, piękna swojemi latami i rozkwitnieniem, onieśmielona razem i szczęśliwa z tego, co ją spotkało.

W dumę wzbijała ją korona, lecz i trwogą napełniała.

Usłużni ludzie różne jej historje podszeptywali. Piętnaście lat osamotnienia Adelaidy – krótkie słomiane małżeństwo z Rokiczaną, kochanka żydówka, samo oblicze Kaźmirza, chwilami musiało wesołą, swobodną dość w ojcowskim domu księżniczkę Jadwigę zatrważać.

Dotąd… – zabawiała się dobrze, śmiała gdy chciała, obcowała na dworze swobodnie z panami, z rycerstwem, z mnóstwem gości z Niemiec przybywających; lubiła tany, śmiechy i rozmowy wesołe… – teraz królową, okryta płaszczem purpurowym – przewidywała dla siebie dni smutne, długie, może więzienne.

Spojrzenie pierwsze na małżonka, który z wyszukaną grzecznością lecz z niezmiernym chłodem majestatycznym ją powitał, zwiększyło obawę…

Potrzeba było najsilniej przekonywających dowodzeń, ciągle kładzionych w ucho przez starą ochmistrzynię Konradową – aby ulękłe nieco dziewczę uspokoić.

Konradowa, przebiegła i znająca swą księżniczkę od dzieciństwa, znała też środki, jakiemi na nią podziałać mogła.

Tłómaczyła jej, że żywot królowej nie mógł nigdy być nazbyt dokuczliwą niewolą, że były środki wyłamania się z niej potajemnie, że król zresztą sam zabawy lubił i żonie bronić ich nie mógł…

Ta chwila, co rozstrzyga o przyszłości – co pierwsze niezatarte wrażenie przynosi, na młodej królowej tylko trwogą się oznaczyła, na królu niewzruszonym chłodem…

Po tych dniach – ani jedno ani drugie z nich nie okazywało najmniejszej na sobie zmiany.

Konradowa pilno patrzała na swą panią, ale zapytywać jej nie chciała o nic – obawiając wywołać jakieś zeznania niemiłe. Wolała czekać na to, by się jej Jadwiga zwierzyła sama.

Oprócz starej ochmistrzyni niemal cały dwór pański z oka nie spuszczał nowego stadła, szukając jakiejś oznaki, któraby przyszłe jego stosunki mogła przepowiadać.

Nie zmieniało się nic – i nic odgadnąć nie było można. Dworzanie szeptali, iż właśnie to złą było wróżbą dla młodego stadła.

Lecz – wszystko się mogło później odmienić, bo czas wesela, nieustannych występów, nużących zabaw, uroczystych obrzędów – opamiętać się nie dozwalał. Królowa musiała ciągle przebierać się, wchodzić, wychodzić, zasiadać obok małżonka, kłaniać i dziękować, uczestniczyć jako królowa w turniejach… jako królowa przy uczcie, jako pani przy wielkim tańcu, który gonitwy dopełniał…

Ci, co najciekawsi byli przyszłości, a sami jej nie śmieli i nie mogli wywróżyć, zwracali się ku Kochanowi, o którym wiedziano, że swojego pana znał jak samego siebie i że w nim czytał lepiej niż inni.

Rawa, dziś już podkomorzy króla, spoważniały, ale zawsze strojny i pięknego oblicza, w ciągu wesela ani chciał ust otworzyć na mnogie zadawane mu pytania.

Słuchał innych, nie mówił nic, przypatrywał się z dala.

Przy turniejach kilka razy Kaźmirz się nieco ożywił, zdawał się zajmować niemi, losem walki, potem wracał do swej zimnej, pańskiej obojętności. Królowa spełniała wszystko, co jej wskazano, z widoczną nieśmiałością – jakby się lękała objawić z tem, co ją zajmowało. Podnosiła oczy nagle, rzucała niemi trwożnie i spuszczała je wprędce, tak że ją otaczające panie z zadumy i roztargnienia wyrywać musiały, podszeptując, co czynić miała.

Nienawykła do strojów, jakie na nią teraz wdziewano, do tych ciężkich i licznych klejnotów, któremi ją okrywano, wydawała się ofiarą, uwieńczoną na jakiś obrzęd, który siły jej wyczerpywał. Czasem tylko oczy jej zbiegły ku dawniej znajomym twarzom, policzki okrywały się nagłym rumieńcem i wnet bladość wracała na nie.

Wśród gości, ze wszystkich ziem polskich przybyłych, znajdował się i – Maciek Borkowicz, który ze świetnym pocztem uczcić królewskie wesele przyciągnął z Wielkopolany.

Zapobiegając temu, by go nie podejrzewano o jakieś złe myśli względem pana, wyrywał się chętnie naprzód, ukazywał wszędzie, odzywał głośno, i czynny udział brał w zabawach weselnych.

On i brat Jaśko z Czacza występywali z niezwykłym przepychem. Niepospolitej siły oba, w rycerskich sprawach zręczni i wprawni, stawali oba do wszystkich igrzysk, poodziewani w wykwintne stroje, odznaczając się końmi, siądzeniami i rzędami.

Maciek nastręczał się ciągle na oczy królowi, nadbiegał gdziekolwiek go dostępnym postrzegł, spieszył tam, kędy mu się zdawało, że woli i życzeniu pańskiemu będzie mógł dogodzić.

Nie bardzo mu się z tem wiodło: król, choć nie okazywał mu wstrętu, nie dał też najmniejszej oznaki przychylności.

Spoglądał nań ciekawie zdala. Pierwszych tych dni, czasu igrzysk w szrankach, w których młoda królowa była przytomną – Maciek ubrany i zbrojny z wielką wykwintnością i blaskiem, widocznie szukał miejsca, aby się jej pokazać i zwrócić na siebie oczy…

Królowa też nie mogła go nie poznać i nie widzieć, lecz im mocniej się narzucał, tem uporczywiej zdawała unikać nawet pobieżnego nań spojrzenia. Drgała, ilekroć głos jego dał się słyszeć, odwracała głowę z trwogą i niepokojem.

Borkowicz wśród gości zamkowych był jednym z najruchawszych, przy stole jednym z najgłośniej wesołych i najlepiej udających wielkie uszczęśliwienie…

Dziwili mu się ci, co go w poufałém obejściu innym znali. Neorża, który tu też, otrzymawszy przebaczenie królewskie, dla oka ludzkiego się znajdował, spoglądał na Borkowicza, jakby oczom i uszom niedowierzał.

Zdawało mu się, że człowiek ten kłam zadawał dawnym swym sprawom i na nową wejść musiał drogę, chociaż ukośne, szyderskie spojrzenia Borkowicza inaczejby go nauczyć mogły.

Trzeciego tego wieczora, na Zamku rozpasanie zabawą i ucztowaniem, mimo pilnego dozoru podkomorzych, marszałka i mnogich nadzorców, wzmogło się do najwyższego stopnia.

Radość z wypadku tak pożądanego usprawiedliwiała swobodę, jakiej sobie dozwalano. Trudno było młodzież i dworzan utrzymać w karności, i gdy w wielkich izbach zamkowych brzmiała muzyka, a co było najprzedniejszych gości, ucztowało lub szło w tany – gawiedź, czeladzie, pomniejsza dwornia po różnych kątach, a nawet w podwórzu u okien zamkowych, w takt muzyce obracała się wesoło, porywając służebne do skoków…

 

Konradowa, ochmistrzyni, z królową przybyła, rozpaczała, nie mogąc swych dziewcząt utrzymać, ani drzwi od napaści młodzieży obronić.

Wpadali do niej znajomi i nieznajomi, niepokojąc podżyłą, skwaszoną i znużoną jejmość, która strojna w to, co miała najdroższego, opuszczona, sama jedna, czekać musiała na zawołanie królowej, mogącej co chwila jej zażądać.

Wiedziała dobrze, iż młoda pani nie obejdzie się bez niej. Prawie sama jedna pozostawszy, rozmyślała nad czemś, oparta na ręku chudych, okrytych pierścieniami, gdy drzwi uchylono ostrożnie…

Skrzypnięcie ich zwróciło jej uwagę, podniosła się nieco, chcąc dojrzeć, kto jej spokój zakłócił, lecz przez mało co rozwarte podwoje nic dojrzeć nie mogła, oprócz błyszczącego w nich oka…

Nadchodzący zdawał się rozpatrywać bacznie, nimby się wnijść odważył. Z namarszczoną brwią, i coraz bardziej nadąsana ochmistrzyni już miała zawołać groźno, aby drzwi zamykał – gdy właśnie się one szerzej otwarły zwolna i – Maciek Borkowicz, dobrze jej znany, na progu ukazał.

Konradowa poznawszy go, nie mogła pokryć przestrachu i zakłopotania, jaki ją na widok natrętnego pana, z którym ją dawne wiązały, dziś niewygodne stosunki – ogarnął.

Borkowicz miał twarz rozweseloną, można było powiedzieć rozzuchwaloną – szedł, śmiejąc się ku babie, która drżała, ręce złożywszy.

Widząc jej trwogę, Maciek przybliżył się do stołu i opierając oń – odezwał.

– A co? jam tu jest! Widzicie, żem za waszą poszedł radą – królową została nasza księżniczka… alem ja starszy u niej niż mąż i król.. i moich praw wyrzekać się nie myślę – tylko z nich korzystać.

Starej mowa na ustach zamarła.

– Co z wami? co z wami? – odezwała się głosem zadławionym i drżącym – opamiętaj się człecze! Pocoś tu przyszedł, nieszczęście na mnie przynosząc z sobą?.. Jakie masz prawa?!.

– Jakie? hę? – odparł Maciek zuchwale, ja i wy zarówno wiecie! Alboście mnie z księżniczką tajemnych schadzek nie ułatwiali?

– Cicho… – krzyknęła stara, uszy sobie zatulając… Jakie schadzki! jakie! Ona nigdy z wami sam na sam i na jeden pacierz nie pozostała…

Oburzała się coraz więcej Konradowa…

– Mało ją kto po rękach całował jak i ty – zawołała – a co z tego za prawo komu rośnie?

Borkowicz uśmiechnął się, i naprzeciw lampki rękę podnosząc, błysnął starej przed oczyma pierścieniem.

– A to, co? – zapytał jej. – Niby nie znasz tej obrączki z oczkiem i nie wiesz czyja ona była, kto mnie ją dał i kiedy? Któż do tego pomagał? Słuchaj, stara, albo ty mi dalej służyć musisz, albo cię zgubię i wszystko wygadam. Maćka Borkowicza ludzie znają i zowią go – zuchwałym, bo jest zuchwały!! Ze mną żartów nie ma…

Stara oczy zakrywszy, płakać zaczęła.

– Darmo nie szlochaj – odezwał się Maciek – ja com raz sobie osnuł, tego nie odstąpię i nie porzucę… Królową ona jest – zgodziłem się na to – niechaj sobie nią będzie – ale ze mną zrywać nie może! Mam słowo…

Konradowa nie zdawała się słuchać. Jedną ręką oczy zasłoniwszy, drugą mu dawała znaki, by milczał.

Podniecony napojem może i krwią gorącą, Borkowicz ani myślał ustępować.

– Czegoż chcesz? czego? – odezwała się rozpaczliwie stara… – chyba, jak mówisz, zgubić mnie…

– Gubić nie chcę – rzekł Maciek – a no, służyć musisz…

– A jak ja tobie tu służyć mogę? Oszalałeś! zawołała coraz bardziej trwożąca się, oglądając na wszystkie strony, ochmistrzyni, obawiając się być podsłuchaną.

Borkowicz zrozumiał to zapewne i pochylił się ku niej.

– Ja z królową widzieć się muszę – rozumiesz ty to! – zawołał pospiesznie, za rękę ją targając. Nic nie pomoże…

Konradowa nie słuchała go…

– Król albo dziś w nocy, lub jutro… z zamku potajemnie wyjedzie – Jadwiga zostanie samą. Żebyś ty mnie nie mogła do niej na chwilę rozmowy wprowadzić!

Stara krzyknęła i oburącz trzepać zaczęła…

Zamilczał Maciek, dając się jej wyburzyć.

– Nic nie pomoże – odparł – ja z nią widzieć się muszę…

Jak Bóg Bogiem – widzieć się będę – i to na cztery oczy, a ty musisz drzwi pilnować…

Szyję swą stawię – ja to wiem, ale się to stanie, lub ciebie zgubię…

Wśród łkania starej, niewzruszony Maciek stał czekając i rozpatrując się po izbie…

– A znajdą mnie tu – dodał, śmiejąc się – no, to powiem, że dla was tu przyszedłem. Nie zrobi wam to niesławy, że takiego jak ja kochanka macie…

Żart ten więcej jeszcze oburzył starą; pokazała mu na drzwi, Borkowicz stał nieporuszony…

– Ależ szalony – poczęła po chwili Konradowa… Toż tu na nas, na młodą królowę, tysiąc oczów patrzy…

– To co? – odparł Maciek… – Teraz nikomu nie postanie nawet w głowie, aby się kto śmiał do królowej przekradać?

Właśnie to pora – lub nigdy…

Wszyscy oszołomieni, nikt oczów niema a podejrzenia nie poweźmie nikt. Prędzej uwierzą, że podpiwszy Borkowicz, młodej nie znalazłszy, do starej poszedł na zabawę…

Odpychała go od siebie napróżno Konradowa, stał uparty.

– Nie odejdę ztąd, aż mi słowo dasz… – rzekł. – Nie darmom przyszedł… Chcesz, nie chcesz, a musisz… albo o pierścieniu historję powiem – niech ci choć szyję ukrócą!

Wyczekał chwilę, nie otrzymując odpowiedzi, tylko przeciągłe stękanie i jęki.

– Powiadam ci – powtórzył. – Król albo dziś, lub najdalej jutro się do Estery swojej wykradnie, chorym uczyniwszy. Królowa będzie sama. Wpuścić do niej mnie musisz…

Nic nie pomoże – dodał – ja się niedam odegnać. – Zlęknie się pewnie i ona, nie zechce może tak jak i ty – powiedz jej toż samo…

– A to z was dobry przyjaciel! – krzyknęła Konradowa – po to wymodliliście pierścień, aby nim straszyć?

– Na cóż by mi się inaczej zdał? – rozśmiał się bezwstydnie Maciek. – Albom to ja jak te niemcy lub francuzi, co lada kawałek wstążki noszą lata całe na piersi, dla miłości niewiasty!?

Rozśmiał się dziko…

– U mnie niewiasta niewiastą, choćby dziesięć razy królową była!! A nie zechce mnie znać…

Konradowa, gdy to mówił, oczy nań podniosła, zobaczyła twarz z wyrazem dzikim i rozpasanym, drgnęła ze strachu, i opamiętywając się powoli, rzekła zająkliwie:

– Idźcie ztąd… idźcie… Zrobię, co mogę. Królowej powiem… Niech na waszą głowę spadnie nieszczęście…

Zamruczała coś niewyraźnie.

– Mówcie z nią, a rychło – dodał Maciek śmiało i natarczywie. – Powiedzcie jej, com wam oznajmił… Nie będzie inaczej, musi mówić ze mną. Króla nocą dziś lub jutro na zamku nie stanie… Wpuścicie mnie…

Konradowa płakać znowu zaczęła, głowę zanurzywszy w dłonie. Popatrzył na nią Borkowicz chwilę – targnął za rękaw i dodał jeszcze:

– Najdalej jutro… słyszysz – bo ja czekać nie będę, a ztąd nie odjadę, aż się z nią rozmówię..

Rób co chcesz! Nagrodzę po królewsku, ale zgubię po katowsku, gdy mnie oszukasz.. Maćka Borkowicza znają ludzie, co on pocznie, to do końca doprowadzi. – Pamiętaj.

Jeszcze raz ją napróżno za rękaw targnąwszy, Borkowicz zwolna z izby się wytoczył, nie bardzo nawet strzegąc, by postrzeżonym nie był.

Wyszedł tak pewien siebie, jakby ani wątpił, że zuchwały krok, który zamierzył, musi się spełnić, wedle jego postanowienia.

Zamknęły się za nim drzwi, gdy Konradowa, jak rzucona siłą jakąś obcą, z siedzenia się porwała, i ręce załamawszy, poczęła po izbie chodzić, coraz to za głowę się chwytając, to palce zaciskając rozpaczliwie.

Tymczasem na zamku zabawa trwała.

Szukała w głowie sposobu, jakimby się zbyć mogła niebezpiecznego człowieka i rozmyślała jeszcze, znaleźć go nie mogąc, gdy śmiało ktoś we drzwi zastukał i natychmiast wszedł na próg.

Był to podkomorzy i ulubieniec pański, Kochan Rawa, którego Konradowa już znała i z twarzy i z rozgłosu, bo wcześnie jej o tem mówiono, że on u pana swego był najulubieńszym i najmożniejszym.

Ze śmiałością człowieka, który prosić o nic nie potrzebuje, a rozkazy przynosi – stawił się Kochan, ledwie starej głową skinąwszy.

– Mam do was zlecenie od pana – rzekł krótko, wpatrując się w nią bacznie; bo załzawione jej oczy i twarz trwogą napiętnowana uderzyć go musiały.

Przerwał sobie i wtrącił.

– Coście to tak zakłopotana, moja jejmość? Juściż źle u nas na dworze ci nie jest, ani na czym zbywać może?

– Nic mi, nic, prędko przerwała Konradowa.

– U nas płakać nie powinniście – mówił Kochan – pan dobry, nagroda hojna, ale panu też służyć dobrze potrzeba i wiernie.

Otóż posłuchajcie.

Tu obrócił się dokoła, oczyma szukając po izbie, czy jakiego niepotrzebnego świadka nie było.

– Posłuchajcie – powtórzył. – Król, pan nasz, nie tak młody jest, aby go to wesele i występowanie nie znużyło. Jemu trzeba odpocząć – ale ludzie o tem wiedzieć nie powinni, że królowę samą zostawi. Niechby i ona też trochę sobie wypoczęła…

Spojrzał na Konradową, która pobladła.

– Cóż? dziwu w tem nie ma – dodał – ale na ludzkie języki nie potrzeba tego dawać, bo ludzie wnet to wyszpocą. Rozumiecie?

Drżąc, stara głową skinęła.

– Dziś? – zapytała…

– Dziś – albo jutro, nie wiem jak pan postanowi – rzekł Kochan – a no, panią uprzedźcie, że nie z niechęci ku niej to uczyni, ale z dobrej woli…

Konradowa powtórnie głową dała znak, iż zrozumiała – Kochan jednak stał przed nią, jakby coś jeszcze miał do powiedzenia.

Badał ją oczyma, chcąc odgadnąć nieznaną prawie jeszcze kobietę, którą milczący ten wzrok, wlepiony w nią – niepokoić zaczynał. Powtórzyła mu, że postąpi jak jej polecono.

– Król, pan nasz – dołożył Kochan – miłościwy jest wielce i szczodry – trzeba, abyście łaskę jego pozyskali sobie, a z nią dobrze wam będzie…

Konradowa, której na myśl przychodził tylko co odprawiony Borkowicz, pod wrażeniem strachu, jakim ją nabawił, co prędzej się chcąc zbyć Rawy, skłoniła głowę, ręce rozpostarła, postawę przybrała uległą i pokorną. Kochan popatrzył na nią i wyszedł.

Gdy się to działo w komorze starej ochmistrzyni, królowa była jeszcze w sali, w której się tańcom przypatrywała, odmówiwszy w nich udziału. W komnatach panowało życie i gwar wielki, jak zwykle ku końcowi długiej zabawy, gdy i najchłodniejsi się rozochocą, i starzy nawet powracającą resztkę młodości poczują w sobie.

Król, który się kilka razy w ciągu dnia tego zbliżał do żony i starał się ją ośmielić, widząc znękaną jakąś i zbyt bojaźliwą, w końcu uznał najlepszem pozostawić ją samą z paniami dworu i gośćmi, którzy ją otaczali. Rozmawiał z kolei z kilką starszemi o sprawach różnych, przypatrywał się zabawie, czynił co mógł, aby się okazać wesołym, lecz widać w nim było roztargnienie jakieś i źle skrywaną niecierpliwość.

Trwające już dni trzy ucztowanie, nie dziw, że go znużyć mogło. Goście mieniali się, wypoczywali, on i królowa ciągle starczyć im wszystkim musieli sami.

Nie zdziwił się więc nikt, gdy wkrótce potem królowa pierwsza niepostrzeżenie się wysunęła z sali i znikła, a król, skinąwszy na Kochana, zwolna zbliżył się ku drzwiom, wiodącym do komnat swych, i opuścił zabawę.

Marszałkowie jednak, podkomorzowie, urzędnicy dworu, mieli snać rozkazy przyjmowania gości, dopókiby bawić chcieli, gdyż taniec i ucztowanie u stołów nie ustało.

Odejście obojga królestwa nie zdziwiło nikogo.

– Jak na nowożeńca, miłościwy pan nasz – szepnął do siedzącego przy sobie Spytka Ligęzy młody panicz z Melsztyna – trochę ma za posępne oblicze.

– Bo zmęczony – odparł Ligęza – a może i wesele to, narzucone mu, do którego ludzie zmusili, nie bardzo do smaku.

Melsztyński się rozśmiał.

– Co mówisz? – odparł – królowa jak kwiat świeżo rozwinięty, hoża, a nasz pan kobiety lubi, czemuby nie miał być rad, że mu ją dano?

Ligęza ramionami ruszył.

– A przypatrywaliście się dobrze królowej? zapytał. – Że hoża jest, nie przeczę, ale czegoś też smutna.

– Toć wiadomo – rzekł drugi – iż niewiasty nie okazują nigdy, jakby z małżeństwa rade były, bo się sromają… To u nich prawo i obyczaj…

– Przytem królowa Jadwiga – szepnął Ligęza – może sobie przypomina swe poprzedniczki, nie licząc Aldony…

Spojrzeli na się – lecz żaden z nich dłużej rozmowy tej prowadzić nie chciał, i byliby o czem innem rozpoczęli, gdyby do nich, wszędzie się wciskający, rubasznie rozochocony, nie przystąpił Maciek Borkowicz.

Zdawało się, że musiał coś zachwycić z tego co mówili, bo wtrącił, spoglądając na Ligęzę.

– Za wdowców za mąż iść i wdowcem się żenić – choćby królami byli.. nie dobra sprawa… Uważaliście, jaki król posępny, choć się śmieje? Bo mu też biskupi gwałtem dali tę białą gołębicę szlązką, kiedy on pono jeszcze swojej żydówki nie porzucił!

 

Swobodna ta mowa, na zamku trochę dziwna, nie wywołała odpowiedzi, młodzi spojrzeli na się. Borkowicz rozparty przed niemi, siadłszy, ciągnął dalej.

– Nie dałbym złamanego grosza za to, że jednego z tych dni król od godów – uciecze!!

– Nie mówcież tak – wtrącił młody z Melsztyna. – Ktoś posłyszy i ogadają was znowu…

– Ogadany już jestem – rozśmiał się Borkowicz – a to, co prawię, o tem wróble na dachach śpiewają. Właśnie dla tego, iż mi króla żal i że go miłuję – z litości nad biednym panem stękam nad jego dolą. Czasem, gdy się człowiekowi jeść nie chce, a dadzą mu misę przed się, choćby z najlepszą strawą… kością mu ona w gardle staje; co dopiero ożenienie!! Biedne panisko nasze, no – i biedna królowa…

Spojrzał na siedzących przy sobie, a Ligęza, który go nie lubił, burknął:

– Hej! hej, panie starosto! mnie się zda, że niejeden, co niby pana żałuje, prędzej mu chyba zazdrości… Szczególnie wy, coście pono na dworze szlązkim bywali, a gadki chodziły o was, żeście do księżniczki przysuwali się bardzo… – nie powinnibyście się z tem odzywać.

Borkowicz rzucił się z ławy.

Upomnienie o tem, czego on jeszcze rozgłaszać teraz nie życzył sobie, ubodło go. Surowo wzrokiem się odciął Ligęzie, z góry nań spojrzawszy, brwi ściągnął, i oddalił się, nie mówiąc nic.

—–

Gdy królowa, przeprowadzana przez kasztelanowę krakowską i panią z Tęczyna – weszła do swej komnaty, żegnając je w progu, z drugich drzwi, czatująca już na powrót jej ochmistrzyni, spieszyła na przyjęcie.

Uśmiech na twarzy księżniczki trwał póty, póki dwie matrony, co ją odprowadzały, nie pożegnały – zaledwie się znalazła sama, padła na siedzenie, chwytając się za głowę.

Konradowa łasząc się, z czułością starej piastunki, okazując litość nad nią, zbliżyła się ku swej pani.

– Królowo ty moja – poczęła słodkim głosem – zamęczyli cię temi gody! Prawda?

Jadwiga zadumana, cała w sobie, nic jej nie odpowiadała.

Pochyliła się nad nią stara ochmistrzyni, szepcząc głosem, który starała się uczynić wesołym i swobodnym, choć w nim drgało nieukojone jeszcze rozdrażnienie.

– Dawniej, gołąbka moja lubiła zabawę! lubiła! Ale teraz… już jej ma do przesytu…

Tobie by, królowko moja, spocząć? spocząć? Zdejmę szaty! zawołamy służebne… Możebyś sobie tu odetchnęła dziś, zasnęła? prawda?

Królowa jeszcze nic nie odrzekła.

W czasie, gdy się to działo w komnacie Jadwigi, w tuż przytykającej komorze, w której siadywała stara ochmistrzyni, słychać było chód, jakby męzki. Przechadzał się tam ktoś tak, jakby chciał, aby kroki jego głośne były i uwagę zwróciły.

Przelęknionej Konradowej zabrakło nagle głosu, nastawiła ucha, dała znak swej pani, i, o ile jej wiek dozwalał, pobiegła do swego mieszkania. Lękała się tu ujrzeć niegodziwego Borkowicza, którego zuchwalstwo miary nie miało.

Odetchnęła, gdy drzwi otwierając, postrzegła Kochana Rawę. Czekał on na nią, zbliżył się żywo do jej ucha i rzekł:

– Król bardzo znużony, no i królowej mu żal, bo i ta spoczynku potrzebuje… Dziś… będzie u siebie w komnacie spał…

To rzekłszy, i patrząc na starą, aby wyrozumieć, czy dosłyszała co jej oznajmił – Kochan dodał.

– Trzymajcie to przy sobie…

I wyszedł prędko.

Stara, która oczy miała dobre i nic jej uwagi nie uchodziło, dostrzegła, iż Kochan, który nie dawno wszedł do niej w ubiorze bardzo wykwintnym, jak występował na zamku – teraz miał na sobie suknie i płaszcz, jakby do podróży narzucony.

Zdziwiło ją to trochę.

Z obawy, aby kto inny z drzwi niezaryglowanych nie skorzystał, Konradowa poszła za Rawą i zasunęła je mocno.

Wróciwszy do królowej, zastała ją jeszcze siedzącą w krześle, dumającą, z oczyma w podłogę wlepionemi i zwolna zdejmującą z siebie ciężkie klejnoty.

– Stało się, jak ja chciałam dla gołąbki mojej – poczęła, przybliżając się i sama zdejmując strój z głowy Jadwigi – będziesz miała spoczynek, bo i król znużony wielce. Dali mi znać, że ja tu mojej pani posłać mogę…

Na twarz Jadwigi nieodgadniony wystąpił rumieniec. Konradowa, nawykła do tych częstych płomieni na licu wychowanki, często bardzo blednącej i zaczerwienionej, bez żadnej na pozór przyczyny – niezważała nań.

Usta się jej nie zamykały, a oczy badały niespokojnie panią.

Jadwiga mało się przysłuchiwała paplaniu starej, cała była w sobie długo – potem, gdy ozdoby jej z głowy i szyi zdjęła, gdy suknię ciężką rozpięła, jakby czując się swobodniejszą, zwróciła się do niej.

Miała ściągnięte brwi i wyraz surowy a zagniewany.

– Słuchaj Konradowa – rzekła – tybyś powinna – dopytać tego Borkowicza…

Zatrzymała się na chwilę.

– Tak – powinnaś mu powiedzieć, żeby mi się nie ośmielał ani tak patrzeć na mnie, ani tak poufale cisnąć! Niegodziwy człek… niegodziwy! Nie śmiałam dziś oczów podnieść, żeby natrętnych jego zerkań na mnie, mrugań i uśmiechów nie widzieć!

Stara, trzymająca w ręku naszyjnik, rzuciła go na stół i załamała je, do twarzy przysuwając.

– Patrzcie, co za zuchwalec! – wybąknęła – miłosierny Jezu, co z nim począć! co począć!

Królowa milczała chwilę.

– Poczynajcie sobie z nim, co chcecie – rzekła powoli – wyście go mnie naprowadzali w Głogowie, wy podarki nosili, wy jego sprawę popierali, teraz go sobie weźcie – niech go nie znam… Zły człowiek i głupi.

Z wielką uwagą przysłuchiwała się słowom tym, niespodzianym dla niej, stara – głową potrząsała i oczy wywracała.

– Boże miłosierny! – szeptała – Boże! co za człek! co za człek!

– Ja go już znać nie chcę! – powtórzyła królowa – rób z nim co możesz – a – precz go odegnać.

Namyślała się chwilę stara, przyklękła przed siedzącą panią, podniosła oczy ku niej i szeptała:

– To miało jeszcze, że on na moją królowę patrzeć śmiał i że się cisnął do niej. Na to by nikt nie zważał… ludzi dosyć, nikomu na piękną panią swą patrzeć nie wzbroniono… Mało tego! Ale co ja powiem gołąbce mojej – włosy wstają na głowie! Nie powiedziałabym była może nic, aby darmo nie trwożyć, ale co ja z nim poradzę?

Królowa podniosła wzrok na nią i oczy wlepiła w wylękłą.

– Mało tego, że tam się cisnął – kończyła Konradowa – ale kiedy ja tu siedziałam sama, sama jedna, bo tu teraz do mnie i stróż nawet nie zajrzał, – na raz… kto wchodzi… Maciek Borkowicz…

– Gdzie? tu? – zapytała królowa.

– Tu, do mojej izby – dodała, wskazując na drzwi palcem stara. Tu – tak mi Boże dopomóż. A z czem przyszedł?… Trzeba go było posłuchać! Powiada – pierścień od niej mam…. Pierwej ona mnie się uśmiechnęła niż królowi, chcę mówić z nią, chce się widzieć sam na sam…

Królowa drgnęła i rzuciła się na krześle nie spokojna. Nowy rumieniec oblał jej nietylko twarz, ale białe, obnażone ramiona. Oburzenie wyryło się na twarzyczce.

– Tak! tak – mówiła dalej, tajemniczo się przysuwając, Konradowa. – A nie zechcesz mnie wprowadzić do niej i nie zrobisz co każę – to cię zgubię, wydam, oskarżę. – A nie zechce królowa mówić ze mną, pochwalę się pierścieniem, gotówem na wszystko!!

Łzy płynęły z oczów Jadwigi…

– Patrz, stara – coś ty mnie uczyniła? – szepnęła z wymówką.

– Ja? ja? – zapytała żegnając się Konradowa. – Królowo moja, gołąbko ty moja – przypomnij tylko dobrze? Gdybyś mu się w tańcu po turnieju nie uśmiechnęła, gdy cię za rączkę prowadził, gdybyś z nim nie szeptała i nie śmiała się ochotnie, alboby on ważył się do ciebie przysuwać? alboby mnie prosił, abym ja go do ciebie potajemnie przyprowadzała?

Królowa usta jej białą, silną ręką zamknęła.

– Milczże – zawołała – milcz już! Gdyby nie ty, nie byłoby tego wszystkiego… Co ja, młoda, wiedziałam, czy źle, czy dobrze czynię? A toć się chwalił, że on księciem wielkopolskim zostanie, że go książe brandeburski prowadzi, że panować będzie i żenić się ze mną! Com ja winna!

Stara głową kiwała tylko.

– Królowo ty moja – rzekła – kto tu ma być winien? Ani ty, ani ja, tylko ten zuchwalec… Niełatwo się babom od takiego człeka wyzwolić… Niełatwo! Boże miłosierny… zna on wszystkie sposoby! zna! – Zły człowiek! ale co ja z nim teraz pocznę sama…

– Rób co chcesz! – powtórzyła królowa…

– Było mu to pierścień dawać przy ostatniem widzeniu – szepnęła stara – albom i ja to też sprawiła! Ja nie wiedziałam o niczem, aż mi go wychodząc, na palcu ukazał..

– Gwałtem mi go z ręki ściągnął – przerwała przelękła i płacząca Jadwiga. – Nie mogłam krzyczeć – siłą wziął! Wiedział zbój, na co to czynił!