Tasuta

Król chłopów

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Obie kobiety zamilkły, królowa płakała, stara, czoło, trąc przemyśliwała i stękała.

– Zbój! zbój prawy jest – rzekła. – Teraz z pierścieniem tym na palcu… grozi nam i co zechce uczyni…

Już – mówiła przestankami – zapowiedział mi, że król albo tej nocy, lub następnej z zamku zjedzie…

– Dokąd? – spytała Jadwiga.

– Któż to wie? do swej żydówki może! – dodała Konradowa. – Ale jak on to naprzód mógł wybadać?? Widzicie…

Co ja mu powiem, gdy przyjdzie napastować mnie? Mnie na to rozumu nie stało… Gdybym co chciała mówiła, ani mnie nie posłucha, ni ustąpi. Pierścień ten trzeba wykupić, choćby nie wiem, jaką ceną… Ty, królowo moja, ty go musisz przyjąć i mówić z nim!!

– Ja! nigdy! – zawołała królowa, z krzesła powstając.

– Zgubi nas – szepnęła stara – nie ulituje się…

Pomilczała trochę i dodała.

– Królowej on nic odmówić nie będzie śmiał, pierścień odda. A póki go ma… dla nas pokoju nie będzie… Tak! tak, królowo moja…

Jadwiga, nie mówiąc nic, rzucała głową.

– Widzieć go nie chcę, znać nie chcę, czyń co wiesz i jak umiesz… Pierścień mi on gwałtem zdarł – a wiesz jaki on był? wiesz, że ten jest, co mi go król pierwszy na zrękowiny przysłał?

Konradowa krzyknęła…

– Zgubi nas… moja głowa na karku niepewna… Tobie, królowej nie stanie się nic, sromać się będą obwinić, głosić nie będą śmieli, a mnie… stryczek na szyję…

To mówiąc, Konradowa rzuciła się twarzą na podłogę i szlochała. Królowa padłszy na siedzenie znowu, siedziała w niem, jak martwa.

Długi dość czas upłynął, nim stara do siebie przyszła i ocuciła się nieco. Wspierając się na rękach, podniosła zwolna z ziemi i z twarzą zmienioną zbliżyła się do swej pani.

– Posłuchajcie mnie – zaczęła – posłuchajcie… My się go nie pozbędziemy inaczej. – Niech już przyjdzie, wyjdziecie doń do izby mojej na chwilę, każecie pierścień oddać, będzie musiał… Ja od progu nie odejdę… Obawiać się go nie masz czego…

Przyrzeczesz mu łaskę swoją… a więcej go potem na oczy nie puścim… Ale pierścień zdarty z ręki oddać musi…

Mnie on go nie da… Zły człek jest! Kto wie, co sobie myśli, i jaką cenę na niego nałoży…

Ostatnie słowo cicho szepnęła Konradowa i spojrzała na królowę, która się wzdrygała oburzona. Nie odpowiadała nic z początku, potem z zaciśniętych ust dobyło się.

– Nie chcę go widzieć! Czyń co chcesz! nie mogę. Zgubiłaś mnie ty… ty…

I płakać zaczęła królowa.

Służebne jej, w trzeciej izbie napróżno oczekując, aby je ochmistrzyni zawołała – szeptaniem półgłośnem i śmieszkami zwróciły na siebie królowej uwagę, dała znać starej, aby je zawołała.

Konradowa ręce załamała przed nią.

– Co mu powiem? – chwytając ręce, które całować chciała, rzekła cicho. – Ja się go nie zbędę jutro… Czatować będzie na mnie…

– Ani mi się waż go tu puścić! – odparła Jadwiga… – Rychlejby mnie to zgubiło niż ten pierścień nieszczęsny… Widzieć go nie mogę i nie chcę.

Stara niespodziany opór znalazłszy w swej wychowanicy, której poznać nie mogła teraz, wstrzymała się już od nalegania. Zawołała służebne i sama im przodując, z nadzwyczajną troskliwością przystąpiła do rozbierania z szat reszty, do przygotowania łoża pani.

Wszystkie te starania Jadwiga przyjmowała z obojętnością, nie odzywając się ani do niej, ani do służebnych, dając bezwładnie czynić z sobą co chciały i spiesząc do swego łoża.

Konradowa wszystko w komnacie rozporządziwszy, dziewczęta, które przy królowej czuwać miały, wyznaczywszy – sama jeszcze poduszki układając, poszeptała coś i wyszła.

Rachowała na to, iż co się jej pierwszego dnia nie powiodło, później naleganiami i namowami na dość posłusznej dotąd pani – wyrobi.

Zmienioną ją znajdowała – i to tylko przestraszało. Spoważniało pod koroną młode dziewczę, siła się w niej znalazła, której nie było wprzódy.

Nazajutrz rano, choć nie tak zawczasu, jak dni pierwszych, gody się rozpoczęły na nowo.

Do dziesięciu dni najmniej ciągnąć się one musiały, i ugaszczanie tych, którzy dłużej pozostali. Król rano się ukazał, jak gdyby z zamku nie oddalał się wcale, a na twarzy jego wszyscy postrzegli zmianę, jakby wypoczął i orzeźwiał.

Gotowano się dnia tego do nowego turnieju. Rycerzy przybyło kilku, którzy radzi się popisywać chcieli ze zręcznością swoją. Król zdawał się zajmować tem wielce – i szczyty ich wystawione oglądał. Królowa później niż zwykle wyjść chciała. Posłano z oznajmieniem, zgodził się na to Kaźmirz.

Jak dni poprzedzających, Borkowicz w szrankach do gonitw przygotowanych krzątał się, kręcił, gospodarzyć usiłował i starał zwracać na siebie wszystkich oczy.

Król tylko pomijał go, i nie dawał się niczem ze swej obojętności dla starosty wyprowadzić. Zły to był znak dla niego, lecz zuchwały człek wcale się nie zdawał czuć, iż zagrożonym był niełaską.

Nie odejmowało mu to pewności i śmiałości, z jaką występował.

Ku południowi już wszyscy byli u zastawionych stołów, a stara Konradowa w swej izbie, postękując, przechadzała się, gdy wcale niespodzianie, wypatrzywszy porę i rachując, iż ją samą zastanie – wpadł do niej znowu zuchwały Borkowicz.

W biały dzień przychodził, nie kryjąc się wcale z sobą.

Konradowa z początku osłupiała, lecz strach zaraz przemogła.

– Mówiliście z królową? – zagadnął wprost Borkowicz.

– Kiedy? jak? mówić miałam? – kwaśno odpowiedziała stara.

– Jak? kiedy? Przecie królowa w swojej komnacie nocowała, a wy byliście przy niej? – rzekł Borkowicz.

Kłamstwem zbyć się go nie było sposobu.

– Nie mówiłam z nią, bo mi na pierwsze słowo usta zamknęła i słuchać nie chciała… – zamruczała Konradowa, w którą starosta wpatrywał się pilno, badając oczyma poszlaki kłamstwa. W istocie, była mówiąc tak zmięszaną, że ją o nie posądzić mógł Borkowicz.

– Słuchać nie chciała! – powtórzył, – a! a! królowa słuchać już nie chciała!! Chybaście jej nie powiedzieli, że ja – widzieć się z nią muszę!!

Ochmistrzyni, nie odpowiadając mu, nadąsana, składała na stole rozrzucone niewieście przybory. Starosta czas krótki stał, czekając na to, co mu powie, aż zmęczony milczeniem pogardliwem wybuchnął.

– Myślicie mnie odprawić, jak natrętnego żebraka? co?.. Alem ja tu nie prosić przyszedł, a domagać się…

W Konradowej resztka strachu walczyła z gniewem, który rozpaczliwe położenie wzbudziło. Co miała począć?

Maciek każdy ruch jej śledził, patrzał i burczał coś cicho.

– Słyszeliście? – zawołał.

– A wy? słyszeliście? – odparła zwracając się ku niemu z twarzą zaognioną stara.

– Myślicie, że na tem koniec? – rozśmiał się Borkowicz.

– Sądzicie, że się was kto boi? – poczęła ochmistrzyni. – Królowa powiada, żeście jej ten wasz sławny pierścień gwałtem z palca zdarli.

– Gwałtem? a gdyby i tak było!? – krzyknął Borkowicz, – toć przecie nie wołała, gdym gwałt jej czynił, i była ze mną tam, gdzie jej nikt na pomoc przyjść nie mógł? Hę? Rozumiecie, co to znaczy?.. Samaby się potępiła, przyznając do tego. A pocoście mnie puszczali tam, gdzie ja mógłem pierścienie z palca zdejmować?..

I śmiać się począł głosem dzikim. Stara ochmistrzyni zdrętwiała. To, co mówił, w istocie strachem nabawić mogło. Konradowa nierychło znalazła w głowie odpowiedź.

– Cóż myślicie? – zawołała – królowę oskarżyć, aby ją zniesławić? Jej się nie stanie nic, bo ją obraniać muszą, a wy głowę dacie…

Borkowicz groźno zmarszczony, zawołał pięść podnosząc.

– Ja swojej głowy wiem jak bronić, o to się wy nie frasujcie. Patrzcieno siebie.

Ochmistrzyni pozbyć się go chcąc, znowu składać zaczęła rąbki i zwijać wstęgi. Chwilę postał starosta, oczekując.

– Jeszcze raz powiadam wam, – ozwał się wreszcie, – królowę namówcie, aby mi tu do siebie dozwoliła przyjść na rozmowę, inaczej, źle będzie… Na czyją to głowę spadnie – zobaczycie!!

Zatrzasnął drzwiami i wyszedł. Konradowa pozostała zdrętwiała, z rękami na stole, ruszyć się nie mogąc.

Do rozmyślania reszta dnia jej zostawała do wieczora. Tymczasem starosta do izb powrócił, w których po turnieju goście się zabawiać mieli.

Młoda królowa rozdawała tego dnia nagrody, lecz żadna z nich Borkowiczowi nie przypadła, bo go dwa razy z konia obalono. Tem zuchwalszym był i gniewniejszym jeszcze.

Szukał tylko środka, jakby się do królowej mógł zbliżyć.

Niełatwem to było. U stołu oboje państwo razem siedzieli. Dopiero gdy się tańce rozpoczęły, od których się młoda pani wymówiła znużeniem, starosta krążyć począł, wypatrując chwili sposobnej, aby za jej siedzeniem mógł stanąć. Król znajdował się daleko, zajęty rozmową. Przy Jadwidze kręciły się tylko starsze panie, dworując jej. Zabawiały ją opowiadaniami różnemi, na które ona ledwie się uważać zdała, siedząc ze spuszczonemi oczyma.

Starosta wkradł się zręcznie po za krzesło i w chwili, gdy muzyka głuszyła szczebiotanie pań starszych, które przerwać je musiały – do ucha prawie młodej pani szepnął.

– Pomnijcie pierścień, a tego, który go wziął od was, nie odprawiajcie tak sromotnie – bo się on odegnać nie da!!

Ledwie słów tych dokończywszy, nie czekając odpowiedzi, Borkowicz posunął się dalej. Królowa drgnęła, podniosła głowę, oburzona zuchwalstwem, lecz po za siedzeniem jej już nikogo nie było. Nikt też pono nie dostrzegł starosty, gdy się w tłumie przesuwał.

Wprędce potem stanął już zdala naprzeciw królowej, zuchwale w nią oczy wlepił, i naumyślnie dumną swą postawą nastręczał się jej, aby okazać, jak mało się obawiał.

Jak dnia poprzedzającego, król dał znać żonie, iż u siebie pozostanie, tak tego dnia ona posłała jednę ze swych pań do Kochana, aby oznajmił panu, iż prosi go, by mogła spocząć w swej komnacie.

Dał zaraz po cichu odpowiedź Kochan, iż król się zgodził na to.

Zawczasu się każąc prowadzić, królowa Jadwiga przeszła do sypialni, i odprawiwszy sługi, Konradowę zawołać kazała.

Ze związaną głową, stękając, przywlokła się stara.

 

Nie było już w komnacie nikogo. Na twarzy młodej pani gniew był łatwy do poznania.

– Mówiłaś ze starostą? – zapytała porywczo. – Chceli, abym się ja pierwsza poskarżyła nań królowi!!

Konradowa rękami naprzód machając w powietrzu odpowiadać zaczęła.

– Co z tym nicponiem mówić! – jęknęła – czy do ściany czy do tego człeka, wszystko jedno… On się nikogo nie boi, a wszystkim grozi, pies nie człek…

Z natężoną uwagą słuchała Jadwiga – a gdy stara dokończyła, zakryła sobie oczy chustką – płakała.

– Gołąbko ty moja, królowko ty moja! – przymilając się zaczęła Konradowa po cichu. – Ja cały dzień myślałam tylko nad tem, aż mi głowa pęka od bolu. Z tym człowiekiem inaczej nie można, tylko trzeba go ugłaskać. Dziki zwierz jest, gotow na wszystko…

Po krótkiem milczeniu dodała ciszej jeszcze.

– Pozwólcie, żeby do mojej izby przyszedł na oka mgnienie, przetworzywszy tylko drzwi, pokażecie mu się… zgromicie… Pójdzie potem precz.

Spojrzała na królową i szepnęła

– Albo mu dacie dobre słówko… Takich ludzi czasem można słówkiem ugłaskać. Ugłaskacie go… Obiecać można wszystko, albo to człek dotrzymać w sile, co przyrzecze?

Kiwnęła głową.

Królowa milczała i płakała. Nastąpiła cisza, przerywana łkaniem tylko.

Konradowa zwolna zdejmowała z królowej ubranie. Wiedziała już, nie odbierając odpowiedzi, że pani była na wpół złamaną i przekonaną.

Szeptała ciągle jedno, kręcąc się koło niej i słuchając, co z ust jej wyjdzie.

– Rób co chcesz – zamruczała płacząca – ja o niczem wiedzieć nie mogę… Rób co chcesz… – Nie mogę.

Starej tego tylko było potrzeba. Żywiej teraz układała do snu wychowanicę i spieszno się jej było oddalić. Miała czem, jak się jej zdawało, pozbyć się Borkowicza.

Była pewną, że dla królowej powolnym być musi.

Wieczór spóźniony już dnia tego nie dozwalał się spodziewać starosty, lecz nazajutrz przeczuwała go Konradowa.

W istocie Borkowicz krążył ciągle po podwórcach, podglądając, kiedy się wsunąć może. Czasu uczty, gdy u stołów byli wszyscy, wszedł do komnaty. Konradowa siedziała za stołem spokojna.

– A co? – odezwała się pierwsza do niego – znowu wy na mnie przychodzicie z gniewami, ze strachem i prośbami?

Nie bądźcie no takim srogim, a może lepiej na tem wyjdziecie!

Borkowicz do stołu się przysunął.

– Chcesz podarku? – dam! – rzekł bystro patrząc.

Na ofiarę Konradowa nie odparła nic – co znaczyło, że ją przyjąć była gotową – rzekła tylko.

– Możebym wyprosiła co u królowej… ale ani ona, ani ja dla strachu nie zrobi nic.

Potrząsła głową.

Borkowicz mrucząc, do sakwy pod suknią sięgnął i garść dobytych pieniędzy milcząc starej podsunął, która je żywo chustą nakryła.

Siadł przy niej na ławie – cicha rozpoczęła się umowa, jak za dobrych czasów. Borkowiczowi ta zmiana nagła dawała do myślenia, że go oszukują może, zyskać chcąc na czasie i knując zdradę jakąś – lecz, Konradowa zdawała się z dobrą wiarą i wielką troskliwością obmyślać spotkania z królową.

Postanowione tedy zostało, iż Borkowicz, nie budząc podejrzeń i nie kręcąc się nadaremnie, miał tylko wyglądać dnia, gdy mu w oknie Konradowa czerwoną chustę na znak wywiesi. Tego wieczora miał przyjść do niej. Obiecywała mu, że królową zobaczy. Dzień ten nie miał być dalekim, i nimby się wesele dokończyło Maciek obietnicę spotkania się otrzymał – bo później, trudniej było oczów ludzi uniknąć.

Z tem on odszedł.

Następnych dni próżno do okien zaglądał, czerwonej chusty w nich nie było, aż czwartego, gdy już gniewny chciał iść do starej, ową zasłonkę zobaczył.

Na wieczór król z łowów z gośćmi swymi, książęty, nie miał powrócić. – Borkowicz od myślistwa tego wymówił się koniem chorym, został w mieście i na zamku. Zaledwie zmierzchło, gdy już czatował w podwórcu.

Pacholę, które miał z sobą, postawione na straży w sali, dało mu znać, gdy królowa z nich wyszła do swych komnat. Mało co poczekawszy, Borkowicz wbiegł do Konradowej.

Czekać się na niego zdawała, i położyła palec na ustach zobaczywszy.

– Cicho tu stój! – rzekła, wstając i podchodząc ku drzwiom królowej.

Przyłożyła do nich ucha, zapukała ostrożnie. Borkowicz tymczasem, cicho stąpając za nią, przysunął się ku drzwiom.

Otwarły się one powoli. Blada i pomięszana stała w nich królowa Jadwiga – nie mogąc wymówić słowa, Borkowicz śmiał się do niej.

Pomiędzy niemi skurczona w pośrodku trzymała się Konradowa. Starosta ujął ją w pół i odepchnął, a sam, nie zważając na przestrach królowej, zuchwale się wparł na próg ku niej, i za cofającą się wkroczył do sypialni, drzwi zamykając za sobą.

Konradowa padła z razu na ziemię, lecz natychmiast się podniosła, oburącz porwała drzwi i gwałtem je rozwarła.

Królowa w głębi izby uchodząc od napastnika, stała oparta o ścianę. Borkowicz w pół komnaty się strzymał i mówił coś żywo.

Rozmowa ta, której Konradowa dosłyszeć nie mogła, trwała bardzo krótko – na dany jakiś znak, starosta krokiem wolnym, parę razy jeszcze się zwracając i mrucząc coś – wyszedł.

W pierwszej izbie nie zatrzymał się nawet, kołpak na głowę nacisnął i – wyśliznął się po cichu.

Z czem i jak odchodził, z gniewem czy ułagodzony, nie mogła ani zgadnąć, ani dopytać stara, gdyż królowa rzuciła się z twarzą zakrytą na łoże swe i mówić nie chciała.

Zdawało się przecież ochmistrzyni, że wszystko być musiało skończone – oddychała swobodniej.

Borkowicz ani następnego dnia, ani później się już tu nie pokazał, chociaż stara wiedziała, że jeszcze był na zamku.

Nowy gość za to nazajutrz po bytności starosty przyszedł wieczorem. Był to Kochan, podkomorzy, który nic dnia tego do rozkazania, ani oznajmienia nie miał, lecz, jakby dla bliższego poznajomienia się przybywał.

Stara musiała go przyjąć z poszanowaniem, lecz drżąc ze strachu, gdyż czuła iż podglądać musiał, rozpytywać chciał. A kto był, i jak swemu panu służył – wiedziała.

Stawił się on bardzo przyjacielsko, przynosząc rady różne, nauczając starą obyczajów królewskich, rozpytując o młodą królowę, ostrzegając co czynić i jak postępować miała.

Niedowierzająca mu Konradowa, znajdowała się bardzo ostrożnie, milcząco.

Kochan miał tu rachubę, której ona odgadnąć nie mogła.

Chciał króla od Estery dumnej a nieprzystępnej oderwać – do młodej królowej przybliżyć.

Służąc jej, spodziewał się może pewien wpływ pozyskać, a przynajmniej lepiej być widzianym, niż u żydówki, która go milczeniem zbywała – zbliżać się do siebie nie dając poufale.

W rozmowie z Konradową Kochan wspomniał i Borkowicza, opowiadając o nim, iż próżno się o łaskę starał u króla… Spytał, czy prawdą było co mówiono, że na dworze szlązkim księżniczką znał Jadwigę i miał u niej łaskę.

Słysząc to pytanie, stara ze strachu pobladła i nie prędko wyjąknęła odpowiedź.

Z gorliwością wielką zaczęła się zaklinać, iż wszystko, co mówiono, kłamstwem było tylko i potwarzą – że Borkowicz, jak inni, na turnieje i zabawy do Głogowa i Żegania jeździł – ale przystępu do księżniczki nie mógł mieć nigdy.

Śmiał się z tych baśni Kochan z nią razem, i tak, rozstali się ze starą w dobrej zgodzie, obiecując sobie trwać w niej i nadal.

—–

Wielkopolska naówczas, w skutek zabiegów Maćka Borkowicza, na dwa się obozy dzieliła, z tych jeden trzymał z panem na Koźminie, drugi się skupiał przy wuju jego starym, wojewodzie Beńku. Łączyło ich pokrewieństwo, lecz z dawna dzieliły różnice usposobień i charakterów.

Maciek był zarazem zuchwały i przebiegły, chciwy władzy i majętności, a na środki, jakiemi szedł do celu, nie zważał i nie patrzył. Zbroiwszy co, popełniwszy gwałt jawny, aby się nie narażać duchowieństwu, opłacał się fundacjami i pieniędzmi; w sumieniu nie miał zgryzot żadnych. Namiętność panowała nad nim.

Raz sobie nabiwszy tem głowę, że w Wielkopolsce rządzić będzie, i oderwie ją od Korony, a podda brandeburgom lub cesarstwu, sam hołdownikiem jego zostając, dążył ku temu nieustannie, przysposabiał się do buntu, rachował może na bezdzietność Kaźmirza, na chwilę bezkrólewia, nimby Ludwik przyszedł do korony.

Rachuby jego były niezbyt opatrzne, nadto śmiałe, wiele przeciwnych okoliczności lekceważył sobie i pomijał, lecz miał taką ufność w siebie, iż na chwilę nie zwątpił, że celu dopnie.

Gra ta, która zdaleka tłómaczyć się dawała, nie była ani tak widoczną, ani tak zrozumiałą, by go oskarżyć można i dowieść zdrady; chociaż z blizka w samej Wielkopolsce dla bystrych oczów stawała się dotykalną.

Szlachty znaczna część skupiała się przy Maćku, wiązała z nim, słuchała go i ślepo mu wierzyła. Ujmował ją różnemi sposoby – a że nie przed wszystkiemi taił, iż mu o utrzymanie odrębności ziem wielkopolskich chodziło – tu i owdzie wygadywano się z tem, co było zamierzone.

Beńko, mąż już w latach, lecz jeszcze silen umysłem i ciałem, wierny królowi, zamiłowany w pokoju, nieprzyjaciel wszystkiego, co go zakłócić mogło, wręcz był przeciwny całemu temu ruchowi. Widział on jasno, co się przysposabiało. Maciek w samych początkach niezupełnie się zdradzając przed nim, starał się ująć go sobie przez ciotkę swą a żonę Beńka, niewiastę rozmiłowaną w siostrzeńcu i popierającą jego sprawę. Beńko, który się nie dawał złudzić, mimo przywiązania i powolności dla żony, słuchać jej nie chciał i wręcz odpowiedział, że zdrady nie dopuści i wszelkiemi siłami sprzeciwiać się jej będzie.

Maciek, który dawniej częstym bywał gościem u wuja, po kilkakrotnem żywem z nim starciu, przestał jeździć do niego i zerwał wszelkie stosunki.

Beńko w głos i jawnie mówił, iż Maćkowi nie dozwoli knuć na szkodę Wielkopolski spisków z brandeburgami i rozpasywać się w kraju. Donoszono o tem Borkowiczowi, który szydersko słuchał, głową kręcił, brodę tarł i cmokał.

Stosunki coraz się pogarszały.

Nieprzyjaciele Maćka otaczali wojewodę, ci, którym Beńko nie był miłym, szli z Borkowiczem.

Doniesienia do Krakowa o zamiarach jego płynęły od wojewody, wiedział on o tem. Po cichu odgrażać się na siebie wzajem poczęto. Porwać się jednak na Beńka nie było tak łatwo.

Pokrewieństwo hamowała potroszę, a więcej obawa siły, jaką miał wojewoda. Co było ludzi poważnych, statecznych, nieuwiedzionych obietnicami Borkowicza, stało u jego boku.

Beńko, pan ziem rozległych, które trzymał między Poznaniem a Gnieznem, miał też dobra w Kaliskiem; mieszkał jednak zwykle w dworcu swoim w Poznaniu. Tu, w mieście, wpływ jego przeważał, gdy na prowincji Borkowicz liczbą swych sprzymierzeńców był groźniejszy. Beńki przyjaciele należeli do najznaczniejszych właścicieli ziemi; Maćka do najuboższych ziemian, ale do najruchawszych, najzuchwalszych i rozrodzonych a skoligaconych szeroko. Wojewoda rachował na siłę swoich, Maciek na zuchwalstwo drobnych panoszów i rycerstwa ubogiego.

Do tego podziału na obozy przyczyniały się i dawne zajścia pomiędzy rodzinami, które z sobą walczyły o wpływ w różnych częściach Wielkopolski. – Jedni więc garnęli się do Borkowicza, a to starczyło, by drudzy przechodzili do wojewody.

Widzieliśmy sposób życia Borkowicza, który obozował ciągle, z miejsca się na miejsce przenosił, siadywał to w jednym to w drugim z licznych swoich dworów. Pomagało mu to do zyskiwania nowych stronników, a gdzie ich miał zyskać jeszcze, tam ciągnął, rozsiadał się, otwierał wrota, zapraszał i jednał czem i jak się udało.

Cale inaczej nawykł był życie wieść wojewoda Beńko. Nie ruszał się on chętnie z miejsca, nietyle może dla wieku, co z nawyknienia.

Dwór wojewodziński w Poznaniu, nader gościnny, roił się prawie ciągle przybyłemi – obyczaj tu był staropolski, nie wykwintne przyjęcie lecz obfite i pańskie. Stoły u niego zastawne były po dniach całych, wielu ziemian z końmi i dworami zajeżdżali do niego, stawali i tygodniami siadywali. Dworzec stary, obszerny Beńka, był niepozorny, lecz wygodny i we wszystko zasposobiony.

Spichrze przy nim, do których zapasy ze wsi zwożono, stały pełne zboża, siana i mąki, zwierzyny i wszystkiego, czego życie potrzebowało. – Osobny browar piwo warzył na potrzebę wojewody, wielkie łaźnie dla panów i czeladzi, stajnie na paręset koni, mieściły się w podwórcach, do głównego przylegających. Dwór Beńka był liczny i niemal po książęcemu urządzony – miał komorników, podkomorzych, podczaszego, łowczego a gawiedź, której sam nie znał, była mnogą, i często się jeszcze pomnażającą. – Ksiądz kapelan, który zarazem pełnił obowiązki lektora i kanclerza, towarzyszył zawsze i wszędzie wojewodzie.

Beńko bezdzietnym był, bo syna już dorosłego stracił przed kilku latami na łowach, niewiadomo jak i przez kogo postrzelonego. Poszlaki pewne były, że Maciek Borkowicz śmierci tej nie był obcym, i że z jego namowy zbrodnia ta popełnioną została. Nie miano dosyć dowodów, aby go obwinić, było ich jednak tyle, że go podejrzewać o to miał prawo. Rachować się zdawał Maciek na to, iż ciotka, a żona wojewody, niewiasta zaślepiona i krótkowidząca, nakłoni go do przekazania mu spadku po sobie. W tem się omylił Borkowicz, gdyż wojewoda, powziąwszy podejrzenie i znienawidziwszy siostrzana, ani chciał o tem słuchać. Miał sobie przysposobić dalekiego krewniaka – na co od króla zyskał pozwolenie.

 

Borkowicza przeciwko wujowi rozdrażniło to więcej jeszcze.

Beńko liczył lat już pod siedemdziesiąt, starym się mógł zwać liczbą ich, ale postawą tego nie zdradzał. Słusznego wzrostu, dobrze zbudowany, zahartowany zawczasu, ciągle czynny, choć nieco ostatniemi czasy zleniwiał, gdy potrzeba było i konia dosiadał i w gołem polu nocować był gotów, i żadnego się nie uląkł trudu. Ociężał tylko trochę dla tego, iż do czynienia nie miał wiele.

Za to około niego ruch zawsze był znaczny. Rozporządzenie ówczesnego żywota, obyczaje wieku, inne były niż dzisiejsze. Wstawali wszyscy rano, ze dniem lub przed świtem nawet.

Wojewoda, że pobożnym był i dwór mieć chciał sobie podobnym, rozpoczynał dzień od mszy świętej, albo w poblizkim kościele, lub w kapliczce przy dworze wystawionej, która, choć małą była, wychodziła drzwiami na podsienia, a w tych służba się cała czasu nabożeństwa ustawić mogła.

Po mszy zaraz obiad następował w wielkiej izbie, do którego wojewoda i żona jego zasiadali, goście i służba co przedniejsza.

Poczynano już naówczas kuchnię prostą dawniejszą drogiemi korzennemi przyprawami osmaczać; wojewoda mało o to dbał, lecz za to nikomu nigdy u niego nie zabrakło obfitej i pożywnej strawy, kaszy, mleczywa, ryb i mięsa. Misy na niewielu wydzielane były, aby do syta najeść się mógł każdy i czeladź jeszcze pożywiła. Piwa dawano ile kto chciał, wino tylko w świątki, i to przedniejszym. Zastępowały je miody stare i młodsze…

Przy obiedzie wojewoda gwarzyć lubił, więc mu kto mógł przynosił nowiny, aby przedmiotu do rozprawiania i podbudzenia wesołej myśli nie zabrakło.

Zasiadała do stołu sama pani też, a często i niewiast kilka. Kapelan rozpoczynał błogosławieństwem, kończył dziękczynną modlitwą.

Pomimo powagi swej i dostojeństwa, wojewoda poufałym z ludźmi być lubił, w rozmowie swobodę im dawał i do niej zachęcał, pośmiać się nie wzdragał. Wiek w nim, jak u wielu innych ludzi, tem się znamionował, iż go wielomówniejszym uczynił. Rad słuchał, rad rozprawiał, a często i do zbytku rzeczy na wszystkie strony obracał, nie będąc skorym do czynu.

Puszczał się w długie wywody, a że go słuchano chętnie, mówić lubił. Miano go też za wymownego, ludzie mu się dziwili i on sam znał to do siebie.

Obiad zwykle rozmową się przeciągał, a wojewoda, choć nie pijał wiele, że jadł dosyć i pragnienie miewał, cienkiego piwa po jedzeniu zażywał dużo. Nie zamącało mu to głowy, a czasu zabierało wiele. Po dziękczynnej modlitwie, kto chciał, wstawał i szedł, inni otaczając wojewodę, z nim dosiadywali i godzin kilka u stołu trawili.

Była to godzina też, w której po obiedzie stary Beńko psy pozostałemi kośćmi i ułamkami chleba zwykł był karmić. Wpuszczano je do izby, obsiadały stół i ławy, a Beńko głaskał je, gadał do nich i różne historje myśliwskie opowiadać lubił.

Trafiało się, że ktoś ze wsi nadjechał, lub nadszedł z miasta, siadał więc też za stół, częstowano go miodem i nierychło się wojewoda z siedzenia ruszył.

Były li jakie sprawy do załatwienia w cztery oczy – naówczas szedł do swej komory – nie, zostawał w wielkiej izbie, lub przechadzał się, do stajen zaglądając, konie każąc sobie wyprowadzać, przypatrując się młodzieży dworskiej, która do celów z łuku, z kuszy strzelała, i oszczepami ciskała.

Często do wieczora i wieczerzy tak przetrwał w podwórcach, gdy z duchownych kto nie nadszedł, lub ze znaczniejszych ziemian nie przyjechał.

Niekiedy wyjeżdżał na łowy, do biskupa, w odwiedziny w sąsiedztwo. Lubił naówczas Beńko, choć bez wielkiego przepychu, występować gromadnie i nie obeszło się naówczas bez orszaku, dworu, bez towarzyszów.

Wieczorem jadano po raz wtóry, tak samo, jak rano, i zasiadywano u stołów często do późna.

W święta i niedziele liczba przybywających zwiększała się jeszcze, a że gwar około siebie wojewoda lubił, rad im był bardzo.

Z różnych stron nietylko Wielkopolski, ale z Kaliskiego, ze Szlązka, z Mazowsza napływali tu ziemianie ze sprawami i bez spraw. Do Beńka, dla jego dobroci, sprawiedliwości i miłościwego obchodzenia się z ludźmi, przywiązać się łatwo było. Jednał sobie, a kto raz doń przystał, ten trwał pewnie do końca.

We dworze więc jego skupiały się z różnych stron raz wraz przynoszone wieści. Wiedział Beńko, co się gdzie działo, i choć do wypatrywania cudzych czynności osobnych ludzi nie trzymał, przyjaciele mu nowin wszelkich dostarczali. Od czasu, gdy z Borkowiczem zerwał, szczególniej o nim i jego krokach wojewodzie donoszono pilno, wiedząc, że się na siostrzeńca odgrażał.

Nie ruszył się krokiem Maciek, by Beńko nie został uwiadomiony. Co czynił, co mówił, z czem się wygadał nieostrożnie, natychmiast się odbiło we dworze wojewody.

Sama jejmość, która zawsze jeszcze słabość pewną zachowała dla siostrzana, często się go bronić starała – choć nieśmiało, ale to wcale nie pomagało. Wojewoda miał już to przekonanie, na pewnych oparte dowodach, iż Maciek zamierzał zdradę. – Czekał tylko nierozważnego kroku, aby przeciw niemu wystąpić.

– Patrzeć nie będę – mówił – aż mi rozkaz dadzą z Krakowa. Byle poszlak pewny, pochwycić go każę i zamknę… Niech się sprawa wytoczy.

Miał swoich zauszników Borkowicz, a ci mu też zaraz donosili – co wojewoda mówił i co zamierzał.

Maciek zły był, ale śmiał się pogardliwie.

– Nim stary zbierze się na mnie, ja sobie z nim dam rady. Trzy dni potrzebuje gadać, nim za kord chwyci, a ja milczkiem go wezmę…

Na wesele królewskie Beńko, choć i chciał, i powinien był jechać do Krakowa – nie mógł. Prawa noga, którą miał niegdyś zranioną, jątrzyć się na nowo zaczęła, blizny pootwierały i leczyć się musiał. Okładano mu je i goić się zaczynały znowu, lecz na koń siąść było trudno, a na wozie jeździć nie lubił wojewoda, powiadając, że tylko babom z dziećmi to przystało, i siano niemi wozić godziło się.

Został więc w Poznaniu, a gdy powracać zaczęli ci, co na gody jeździli, przynoszono mu co dzień prawie opowiadania szczegółowe o tem, co się i jak działo.

Szczególniej ciekawym był Beńko, co tam porabiać będzie Maciek, który na przekorę mu jechał, i umyślnie starał się wszystkich oczy obrócić na siebie.

Zuchwalstwo to, gdy zdrada, jaką knuł, dla Beńka oczewistą się zdawała, oburzało go i podniecało. Sam brzydząc się fałszem, znieść tego nie mógł, iż siostrzan króla oszukiwać się starał.

Wiedział o jego dawnych z księżniczką Jadwigą, a teraźniejszą królową, stosunkach – więc i to budziło w nim niepokój, a podniecało ciekawość.

Jednym z pierwszych, którzy powrócili z długiego wesela był Wierzbięta, a z tym wojewoda dawną trzymał przyjaźń i był go pewnym. Wnet też posłał do niego z prośbą, aby kalekę – jak się wyrażał, nawiedził.

Przybył Wierzbięta, który, że na dworze pańskim stosunki miał, oko bystre, słuch czujny, wiele się od niego spodziewał dowiedzieć wojewoda. Zamknęli się we dwu w komorze, bo pan domu jeszcze nogę musiał trzymać wyciągniętą na ławie.

Wierzbięta który do czasu starał się bronić Maćka i nie dowierzał, by miał być tak niebezpiecznym, wracał z Krakowa zakłopotany i niespokojny.

Nie taił się z tem przed Beńkiem, iż i on teraz w podejrzeniu miał go, z powodu obejścia się na weselu, różnych nieostrożnych jego wygadywań i zabiegów, jakie czynić miał dla odnowienia blizkich z królową stosunków.

Zkąd o tem Wierzbięta był uwiadomiony, nie mówił, ale zaręczał, iż Borkowicz, czasu wesela nie stracił dnia jednego, i bardzo podejrzane przedsiębrał kroki.

Wojewoda uwierzył święcie doniesieniu.

– Łotr ten na wszystko gotów! – zawołał – pilne oko nań mieć potrzeba… Wśliźnie się gdy będzie mógł, jak żmija i do komnat królewskich, i do łożnicy, byle na tem co zyskał.

Zafrasował się Beńko tem więcej wieścią tą, iż Wierzbięta mu wyznał, że ona tajemnicą była dla wszystkich, a on sam tylko wypadkiem osobliwym wpadł na tropy.