Tasuta

Król chłopów

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Wiedziano już o zajściu i wzajemnych pogróżkach, ustąpienie byłoby starego o niesławę przyprawiło.

Zmarła wojewodzina. – Beńko wyprawił pogrzeb wspaniały i stypę – zamknął się na dni kilka, opłakując ją; potem, przywoławszy kapelana i kanclerza Poznańskiego, sporządził testament, majętności przekazując stryjecznym, a wieś jedną na nabożeństwo pośmiertne i msze za duszę żony i swoją – wikarjuszom tumu poznańskiego.

Dopełniwszy to, na nowo się do wyprawy na Borkowicza gotować zaczął. Czasu dosyć upłynęło, o staroście słychać było, że swoim zwyczajem po Wielkopolsce się przejeżdżał i żalów nań a skarg przybywało codzień.

Chodziły wieści, że nieprzyjaciół dawnym zwyczajem pozbywał się, po gościńcach ich napadając lub ludzi nasadzając, że i na dwory najeżdżał, a gwałty ciągle popełniał bezkarnie.

Nim wyprawa i obława na Maćka obmyśloną została – wojewodzie przypadła potrzeba jechania do majętności w Kaliskiem. Wybrał się z pocztem nie zbyt licznym, odłożywszy rozprawę z siostrzanem, a pogróżki jego lekceważąc. Nie wierzył w to, żeby się nań mógł porwać.

Koni miał z sobą Wojewoda ze dwadzieścia, a że sam długiej podróży dla nogi konno jeszcze odbywać nie mógł, jechał na wozie krytym…

O Borkowiczu w okolicy słychać nawet jakoś nie było.

Podróż Beńka, zapowiedziana wcześnie, bo i z niej tajemnicy nie czyniono, na kilka dni nim wyruszył z Poznania, wszystkim była wiadomą.

Na wsiadanem przybył doń z pożegnaniem Wierzbięta – a zobaczywszy orszak mały i nieosobliwie uzbrojony, miał sobie za obowiązek przypomnieć Beńkowi, że z Borkowiczem się mógł gdzie spotkać.

Rozśmiał się ufny w swą powagę wojewoda.

– Ja go szukać teraz nie będę – rzekł, a on, ręczę wam, gdyby o mnie zasłyszał, rychlej się gdzieś skryje, niżby miał mnie zaczepić. Wie on, że ja z sobą żartów stroić nie daję!

Wierzbięta chciał mówić coś jeszcze, nie dał mu wojewoda. Rozstali się tak i Beńko w swą podróż małemi dniami wyruszył.

Pierwszego dnia nic się nie trafiło, coby zaniepokoić mogło… Zawczasu przygotowany nocleg czekał na Beńka o mil pięć od Poznania. Za dnia przybyli do wsi, w której kmieć najzamożniejszy chatę swą odstąpił staremu.

Wioska leżała na skraju lasu, a chata w oddaleniu pewném od wioski. Beńko położył się zawczasu, aby wypocząć i nazajutrz rano w dalszą wyruszyć drogę. Czeladź jego i żołnierz nie spał jeszcze, i przy ognisku nieopodal warzono kaszę ze słoniną dla nich, gdy na raz jak burza przypadła gromada konnych, z krzykiem i wrzaskiem wprost na chatę biegąc…

Rozbrojono orszak wojewody nim się porwał, aby biedz po miecze i oszczepy, już Maciek Borkowicz drzwi chaty łamał i z mieczem dobytym wpadł do izby krzycząc:

– Gdzie ten stary dziad? gdzie ten, co mnie chciał więzić…

Beńko, który nigdy się nie położył, żeby przy sobie tuż nie miał korda obnażonego, bo od młodych lat nawykł był do tego – z łoża się porwawszy z młodzieńczą śmiałością stanął do obrony w pośrodku ciasnej izby…

Walka była nierówna, bo Borkowicz nietylko młodość za sobą miał, siłę, ale i uzbrojenie, gdy Beńko w jednej koszuli z pościeli się zerwał.

Poczęli się rąbać, lecz każde cięcie Maćka raniło i po każdem krew starego tryskała, gdy miecz Beńka szczerbił się próżno na żelaznej zbroi przeciwnika…

Zmuszony raz w tył się cofnąć wojewoda, ośliznął się na krwi własnej i padł na wznak na łoże, a nielitościwy Borkowicz leżącemu i bezbronnemu miecz w piersi wraził tak, iż z jednym krzykiem – Jezus! – Maria! duszę wyzionął. Ludzie wojewody w części rozproszeni, pochwytani, choć się bronić w kilku chcieli do ostatka, zobaczywszy pana zabitego, strwożeni, głowy potraciwszy, rzucili broń uciekając.

Gawiedź Borkowicza natychmiast rozerwała co było na wozach i koniach, trupa nawet nieposzanowawszy, odarto do naga, i Borkowicz upojony, tryumfujący, szydząc a odgrażając się że wszystkim nieprzyjaciołom swym taki los zgotuje – odjechał zaraz do Koźmina..

Napaść i zabójstwo były tak jawne, w obec tylu świadków spełnione, iż Borkowicz, który inne swe sprawki umiał zacierać, tej wcale taić nie myślał.

Przybywszy do swoich, głośno oświadczył, iż wyzwany przez wojewodę, który się nań odgrażał śmiercią, w walce z nim, broniąc się, ubił go.

Wiedzieli wszyscy, co to w ustach Borkowicza znaczyć miało – nikt nie śmiał jednak obwiniać go, bo przez to zabójstwo silniejszym się stał jeszcze, i popłoch poszedł po nieprzyjaciołach jego.

W Poznaniu strwożyli się niemało ci, co z nim nie trzymali, zdawano się obawiać, aby nie opanował miasta… Wierzbięta, dowiedziawszy się o śmierci przyjaciela, sam po ciało jego pojechał natychmiast i gońca wysłał do Krakowa, donosząc o nieszczęściu, a sprawcy nie oszczędzając.

Król Beńka kochał wielce, zdawało się więc, że miarka Borkowicza dopełniła się, i że go czeka surowa kara, tem większa, iż napaść była zdradziecka, na starca i na powinowatego.

Stryjeczni pozwali go o głowę przed sąd królewski.

Borkowicz zdawał się do tego przygotowany.

Godzina, w której otwarcie miał bunt podnieść jeszcze nie wybiła – mówił głośno że pozwany pojedzie do Krakowa i sprawę swą sam królowi przełoży.

Wszyscy druhowie i poplecznicy jego odradzali mu podróży i zło wróżyli – Maciek z zuchwalstwem największem zaklinał się, że stanie na sąd i sprawę wygra…

Kazał wszystko gotować tak, aby poczet miał i piękny, i liczny do drogi…

Jakoż w skutek gońca Wierzbięty, od króla przybył urzędnik i woźny, powołując Borkowicza na sąd do Krakowa bez zwłoki…

Z wielkiem lekceważeniem, wesoło przyjął starosta to wezwanie, urzędnika i woźnego obdarzył, nakarmił, upoił i natychmiast dał rozkazy do podróży.

Ponieważ w napaści na wojewodę brat i syn Borkowicza widziani byli i czynni, oni też oba do odpowiedzialności pociągnięci zostali, wołano i ich…

Jaśko z Czacza stchórzył – i skrył się, choć Maciek chciał go mieć z sobą. Syn byłby z nim jechał, lecz, po namyśle, ojciec sam mu nie pozwolił towarzyszyć sobie.

Miał jednego i wahał się na niebezpieczeństwo narazić, choć sam się go nie lękał…

Podśpiewując, świszcząc, żartując ze strwożonych; butno, wesoło, pańsko wybrał się pan starosta, tak pewien swego, iż nigdy go jeszcze nie widziano śmielszym… na co rachował, przyjaciele nie pojmowali, lecz to ich na duchu podtrzymało, iż go nie odstąpili.

– Maciek swojego pewien, mówiono, nic mu nie będzie.

—–

W Krakowie król wiadomość o zabiciu Beńka przyjął z wielkiem z razu oburzeniem przeciwko zabójcy. Dosyć już nabroił Borkowicz, wszyscy nań powstawali, ostrzegali zewsząd, obwiniano go jednogłośnie… król musiał domierzyć sprawiedliwość surową.

Tak się zdawało wszystkim, którzy króla bliżej nie znali. Miał to w sobie Kaźmirz, iż do czego skłonić go chciano gwałtownie, temu się instynktowo opierał…

Wszystkie dotychczasowe zarzuty przeciw Borkowiczowi żadnemi dowodami przekonywającemi nie były poparte.

Śmiałość, męztwo, energja, zdala królowi go więcej zalecały, niż mówiły przeciwko niemu.

Potrzebował takich ludzi.

Nim więc przybył Borkowicz, powołany przed króla, Kaźmirz sam jego sprawę czas miał rozważyć – i – powiedział sobie, że jeśli się odważy stawić osobiście, a bronić – winy na nim pewnie głównej nie ma… nie poczuwać się będzie do niej.

Prorokowali wszyscy, iż Maciek nie przybędzie.

Tymczasem dnia jednego wjazd do Krakowa z pańską wspaniałością uczyniwszy, gospodę zająwszy w Rynku, Maciek przeciw wszelkim przepowiedniom osobiście się nie wahał w obronie swej jawić do króla.

Podziwienie było niezmierne… ludzie z początku wierzyć temu nie chcieli. Ciekawość podbudzoną była do najwyższego stopnia.

Tegoż dnia, nie zaniedbujący żadnego środka obrony Borkowicz, wieczorem udał się do Wierzynka.

Zbój i zuchwalec, gdy mu tego było potrzeba, przed ludźmi i przed królem, nie zapierając się męztwa swego, umiał okazywać w świetle rycerskiem, z butą pańską. Na wykrętnych wyrazach gdy chciał, nie zbywało mu.

Tu w Krakowie inaczej się stawić, mówić musiał inaczej niż w Koźminie.

Wierzynka zastał, gdy od wieczerzy wstawał, i rzuciwszy nań okiem, pomiarkował z chłodnej twarzy ulubieńca królewskiego, iż niełatwo mu się przyjdzie oczyszczać.

Wierzynek zdala go pozdrawiał, nie poczynając rozmowy, a choć przy nim był jeden z Rajców Krakowskich Keczer, nie zważając na świadka, Borkowicz natychmiast wprost o sobie mówić począł.

– Dziwicie się może, iż mnie tu widzicie, rzekł śmiało. Oczernili tu Borkowicza tak, iż tylko głowę pod topór nachylić.. Ha? Otóż ja ją tu przynoszę królowi pod stopy, niech czyni co chce…

Wierzynek słuchał i milczał.

– O co tam więcej mnie obwiniać będą, niedbam, a o zabójstwo Beńka sam się skarżę, tak jest! Zabiłem go, tak, bo mnie pokrzywdził, czyniąc przeciwko panu zdrajcą, bo się on na mnie odgrażał więzieniem i gardłem… Musiałem za potwarz pomsty szukać…

Keczer, nie chcąc słuchać, wysunął się, zostali sami z Wierzynkiem.

– Król bardzo na mnie zagniewany? Zapytał Borkowicz…

– W sprawie waszej jam z miłością jego nie mówił – odparł Wierzynek.

– Choćbyście nie mówili – dołożył Borkowicz – wy wiecie wszystko – boście króla najbliżsi. Jak myślicie, czy mi stać będą na gardło?

Mówił to z taką obojętnością, jakby się wcale śmierci nie obawiał. Wierzynek popatrzywszy nań – ruszył ramiony.

– Nie pytajcie mnie, rzekł, bom ja niewiele świadom. Gdyby szło o żupy, o kopy, o pieniądze, o skarb, domyśliłbym się co was czeka… krwawe sprawy nie moje…

W tem się nie mylicie, dodał, iż na was oskarżeń jest różnych, wiele… alem nie słyszał od króla nic, z czegoby o wyroku jego można wróżyć. Pan nasz cierpliwy jest i rozumny.

Napróżno Borkowicz zagadywał różnie, chcąc go wyrozumieć, nie dobył nic z rozumnego Wierzynka i poszedł z niczem, innemi drogami szukać języka, jednać sobie przyjaciół i popleczników.

 

Wierzynek tegoż wieczora był na zamku. Miał on przystęp do króla, jakiego nikomu nie dawano. Wchodził w każdej godzinie, mówił z nim kiedy chciał.

Kaźmirza znalazł już uwiadomionym o przybyciu Borkowicza i uprzedzonym dlań lepiej tem, że w sprawiedliwość króla zaufanie miał…

Spytany Wierzynek, powtórzył Kaźmirzowi co z ust jego słyszał – król słuchał milczący…

Po Wierzynku nadszedł Kochan i zagadnął o Borkowicza, którego nie cierpiał, występując zajadle przeciwko niemu.

Większej mu przysługi nie mógł uczynić. Zmarszczył się król, ruszył ramionami.

Nastawanie na Maćka, budziło w nim właśnie nieufność i chęć obronienia go…

Wysłuchawszy Rawy, król rzekł krótko.

– Sędzia dwu stron słuchać powinien, nim wyrok ogłosi, a tyś pono nie słyszał więcej nikogo, tylko tych, co potępiają?

Zdziwiony Kochan – zamilkł.

Drugiego dnia Borkowicz, nie zbyt spiesząc, posłał prosić o posłuchanie u króla. Naznaczono je na dzień następujący.

Gdy wieść się po Krakowie rozeszła, iż osławiony warchoł wielkopolski przybył i miał być sądzonym, ci, co przeciwko niemu mieli zarzuty wielkie, pospieszyli z niemi do króla.

Ks. Suchywilk między innymi, któremu wuj Arcybiskup polecił sprawę Beńka, przyszedł z całym spisem gwałtów, zabójstw, napaści, które przypisywano Borkowiczowi, domagając się, aby go naprzód do więzienia dać i zapobiedz zdradzie, bo tej były jawne poszlaki w stosunkach z Brandeburgami.

Król wielkie miał zaufanie w Suchywilku, wierzył w jego rozum i naukę, lecz wszystkie te nalegania zawsze na nim skutek przeciwny czyniły.

Żal mu było energicznego i śmiałego człeka.

Zbywał milczeniem, nic nie dając poznać po sobie.

Gdy chwila posłuchania nadeszła, a Maciek jako łaskę największą dopraszał się u króla, aby mu pozwolił we cztery oczy naprzód mówić z sobą, chociaż zwyczajowi to było przeciwnem – Kaźmirz zezwolił.

Wszedł Borkowicz ani zbyt zuchwale, ni wielkiej nie okazując trwogi… król przyjął go zimno.

– Dopełniliście miary waszych gwałtów, o które was nieustannie obwiniają… padł pod waszemi ciosami najlepszy mój, stary sługa, wuj wasz, Beńko…

Borkowicz ręce założył na piersiach.

– Tak, miłościwy królu – począł gorąco i ze wzruszeniem, zabiłem go, abym sam przez niego zabitym nie był. Stawię sześciu, postawię dwunastu świadków ziemian, jako się jawnie i głośno odgrażał iż mnie za mniemane jakieś bunty, nie czekając wyroku waszego, na gardle karać będzie…

Czynił mnie przeciwko miłości waszej zdrajcą – tego mu darować nie mogłem.

Człowiek jestem, grzesznym się czuję, krwią się nieraz zmazałem, nie będę przeczył, biję się w piersi… ale mnie ludzie stokroć gorszym uczynili niż jestem… Rzucają na mnie potwarze…

Król słuchał milczący.

– Z Brandeburgami macie konszachty? rzekł krótko…

– Na Brandeburskiego, jako na sąsiada – rzekł – oko pilne mieć muszę, bo gdy ja nań patrzeć nie będę, to kto z nas u nich czuwać potrafi? Czy Wierzbięta nieudolny i łatwowierny? czy nieboszczyk Beńko, który z domu się nie wychylał…

Nie dla siebie ja ich starałem się podpatrzeć i podsłuchać, ale dla miłości waszej. I za to mnie zdrajcą czynią.

Kaźmirz nic nie odpowiedział.

– Mówić na swą obronę umiecie dobrze – odezwał się – lecz dla czego wszyscy na was powstają? powszechny głos was obwinia? – Jeden przeciwko wszystkim nie możecie słuszności mieć.

Kto za wami choć słowo rzecze?

– Miłościwy królu – zawołał Borkowicz – w Krakowie ja obrońcy pewno nie znajdę, ani się go szukać kuszę, a w Wielkopolsce głosów za mną więcej znajdę, niż tu przeciwko sobie…

Dajcie mi ich postawić przed sobą… Wszyscy, co się pisali do związku ze mną, za który mnie też skarżono, potwierdzą, żem ładu i porządku chciał i o niego się starał. Musiałem się nieraz z warchołami zetrzeć i nie jednego trupem położyć. A coby dziś w Wielkopolsce za oczyma było, gdyby nie ja…

Nie mogli na mnie innej winy znaleść, zmyślili główną, czyniąc zdrajcą przeciwko tobie?… Czyżem ja niepamiętny, co królowi winienem, kto mnie uczynił czem jestem, kto obdarzył i zbogacił? Byłbym wart śmierci za niewdzięczność…

Spojrzał, mówiąc to na króla, który nie okazywał gniewu i zamyślony słuchał.

Dodało mu to odwagi. Począł się rozwodzić szeroko nad stanem Wielkopolski, nad nieprzyjaciołmi swemi, dowodząc, że oni razem królewskiemi byli, albo na dobro pańskie ślepemi.

Kilka razy król słowo jakieś wrzucił, na ostatek powrócił znowu do zarzutu morderstwa na Beńku spełnionego.

Maciek do niego przyznając się, na kolana padł, ręce złożył i – miłosierdzia błagał. Winie swej nie zaprzeczał; ale był do niej popchnięty, zmuszony.

Posłuchanie trwało niemal godzinę, naostatek król wstał i ręką znak dał aby się oddalił – odchodząc do komnat osobnych… Borkowicz z posłuchania wracając zmęczony, znękany, przybity naumyślnie się ukazał, aby się nie domniemywano, że król nadto był dlań łaskawym, i nie nastawano więcej przeciw niemu.

Poszła wieść po mieście, iż sprawa Borkowicza źle stała… On – zamknął się w swej gospodzie, z wejrzenia króla, i z mowy jego domyślając się wcale inaczej.

Nie mylił się – Kaźmirz na przekor wszystkim, choć go nie uniewinniał, skłonnym był do łagodnego sądzenia.

Zabójstwo Beńka nie mogło ujść bezkarnie, lecz o te ze stryjecznemi wojewody, jak bywało zwyczajem, mógł się Borkowicz ułożyć, płacąc za głowę… Dowodów nie brakło, że Beńko się w istocie na siostrzeńca odgrażał…

Z ks. Suchywilkiem mówiąc tegoż wieczora, król dał mu poznać, iż Maćka zdrady winnym nie sądził, a dla zabójstwa skazywać surowo nie chciał.

Zdziwiony prawnik, usiłował króla skłonić aby nie pobłażał – lecz – znalazł go twardo stojącym przy swojem.

Dnia następnego ze wszech stron posypały się zaskarżenia znowu, nalegania – wpływy. —

Nikt za Borkowiczem nie był, przeciwko niemu wszyscy. Kaźmirz chłodno ale stanowczo oświadczył, że tak wielce winnym go nie widzi…

Wszelako zmęczony tem co słyszał, niechcąc sobie narazić Suchywilka i innych, w ostatku rzekł, że Borkowiczowi nakaże zgodę z rodziną zabitego, skaże go na grzywny – ale mu swobody nie odbierze, ani na gardle ukarze…

Tym, którzy czynili zdrajcą Borkowicza, król folgując, zgodził się na to, iżby nowe zaręczenie wierności na piśmie dał, i poprzysiągł służby królowi gorliwe, pod gardłem…

Ksiądz Suchywilk kanclerzowi pismo miał kazać zgotować.

Tak w chwili, gdy go wszyscy zgubionym sądzili, Maciek cudem prawie, przytomnością umysłu, chytrością i – szczęściem nadzwyczajnem – ocalał.

Zdumienie było wielkie.

O zbytnią dobroć obwiniano króla… o słabość niewytłumaczoną – Kochan, który pana swojego znał dobrze, uśmiechał się dwuznacznie i mruczał.

– Wszyscy na niego się rzucili… nikt mu dobrego słowa nie dał! Niemogło inaczej być.

Maciek, przywołany do wysłuchania wyroku, na kolana padł przed królem, bił się w piersi, obiecywał poprawę, zaręczał, że życie dać gotów za pana swego… Ochrypł, tak krzyczał i zmagał się na okazanie swej miłości i wdzięczności.

Przesadzone te objawy przywiązania na Kaźmirzu uczyniły wrażenie przykre. Ukazując mu się z tej strony Borkowicz nie obrachował się, że król miał instynkt w poznawaniu prawdy i odróżnianiu jej od fałszu. Kaźmirz z brwiami zmarszczonemi wysłuchawszy dziękczynienia, zimno odprawił Maćka.

W progu już był, gdy posłyszał głos króla goniący za nim.

– Przebaczyłem wam, Starosto.. lecz pomnijcie, że dobroć i pobłażanie się wyczerpują… Nie spodziewajcie się łaski mej, jeżeli raz jeszcze obwinią was…

Borkowicz, pismo na siebie wydawszy pod pieczęcią przy świadkach, opuścił zamek szczęściem swem upojony, tryumfujący, zuchwalszy niż był kiedykolwiek.

W gospodzie czekali nań wielkopolanie, którzy mu towarzyszyli, a których był pewien..

Nie zważając na miejsce, w którem się to działo, bo izba ścianą tylko z tarcic oddzieloną była od mieszkania gospodarza, Maciek od progu wołać zaczął.

– Wszystko skończone! Winszujcie i uczcie się, że śmiałość zawsze wygrywa! Biały jestem i czysty jak nowiutki rąbek. Poczciwy król dał się obałamucić! Wmówiłem mu co chciałem, podpisałem co kazali, a teraz – silniejszy jestem niż kiedy! Niech mi kto się w drogę wleźć odważy!

I nim się przyjaciele na odpowiedź zebrali – dodał szydersko.

– Z tym królem ja zawsze zrobię, co zechcę, tak jak inni, co koło niego są, czynią z nim co się im podoba. Siostra mu koronę wzięła dla swojego syna, Suchywilk mu prawa dyktuje… Żydówka mu się sprzykrzy, królowa młoda, a to moja pani, bom jej łask pewny… przez nią i mój rozum doprowadzę do tego com zamyślał.

Natychmiast kazał Borkowicz miodu i wina przynieść, szaty swe zrzucił, które w dworze miał, bo mu one ciężyły, rozpasał się, na ławie legł i językowi puścił wodze.

Drudzy ostrożniejsi napróżno się go hamować starali, nie dbał o nic, nie lękał się niczego.

W początku zamierzał natychmiast Kraków opuścić i do Wielkopolski powracać, nieprzyjaciołom swym okazując, że nad niemi wziął górę, namyślił się potem i dzień lub dwa, jak powiadał, dla wypoczynku chciał jeszcze zabawić.

Ci, co go znali wiedzieli o tem dobrze, że Borkowicz spoczywać ani potrzebował nigdy, ni lubił. Coś więc jeszcze miał do czynienia. Dnia następnego począł odwiedzać co znaczniejszych przy królu bawiących panów, pojechał do biskupa, odwiedził postarzałego Neorżę, który uzyskawszy przebaczenie króla, cicho siedział i pokątnie tylko szemrał przeciw niemu.

Z jego to ust pono wyszło po raz pierwszy owo przezwisko obelżywe, które Kaźmirzowi pozostać miało jako chwała jego – króla chłopów…

Neorża przyjął wielkopolskiego warchoła z większą ciekawością niż wiarą w niego.

– A co? – rzekł mu – i wyście przybyli królowi do nóg paść, o przebaczenie prosić i nie myślicie już o waszych swobodach ziemskich. Tacyście wszyscy… na języku u was wiele, a gdy przyjdzie do roboty… nikogo nie ma!!

– Tak sądzicie? – odparł szydersko Maciek. Omylicie się pono na mnie! Ja długo moje pisklę wysiaduję, ale gdy się ono narodzi, będzie na co patrzeć…

– Znosek! – rozśmiał się Neorża, ramionami ruszając i splunął.

Borkowicz z czerwonego stał się, usłyszawszy to, karmazynowym. Spojrzał pogardliwie na ociężałego starca.

– Jakom żyw, nigdy nie miałem myśli, której bym nie dokonał – rzekł. – Zobaczycie wy i ci, co mi zawierzyli, że mu Wielkopolskę wyrwę…

Podniósł pięść stuloną w górę.

– Może mu i co więcej jeszcze wezmę, o czem mówić nie chcę – dodał śmiejąc się. – Zobaczycie.

Neorża niedowierzająco głową trząsł, to Borkowicza rozjątrzyło. Nachylił mu się do ucha.

– Nim jego się stała, jam z teraźniejszą królową miłość miał… Przez nią panem tu będę…

I pierścień na palcu ukazał zdumionemu Neorzie, który zamilkł.

– Król zestarzał, łatwowiernym się stał, miękkim, żona nim władać będzie gdy zechce, a ja nauczę ją, jak… – mówił przechwalając się Borkowicz i niedopowiedziawszy co myślał, urwał nagle.

Rozstali się z Neorżą wkrótce, bo Maćkowi pilno było jeszcze w różne kąty zaglądać. Chciał tu mieć swych obrońców i przyjacioły – nie żałując na to, by ich ująć sobie.

Zmierzchało już dnia tego, gdy, sługi swe odprawiwszy do gospody, sam jeden, okrywszy się opończą, aby łatwo poznanym być nie mógł, starosta wśliznął się do zamku. Czasu wesela wypatrzywszy, gdzie było mieszkanie królowej i niewieściego jej dworu – wprost szedł do Konradowej.

W oknach jej świeciło już, Maciek podszedł naprzód pod nie, rozglądał się do koła uważnie, potem śmiało do komnaty wkroczył.

Na widok jego stara ochmistrzyni, która słyszała już o jego pobycie w Krakowie, lękając się, aby przy dziewczętach, których dwie przy niej się znajdowało, nie począł mówić, czego one słuchać nie były powinny, skwapliwie je precz wysłała.

– Widzicie – odezwał się Maciek z miną wesołą – że ja o starych znajomych nie zapominam, a nie mam zwyczaju z rękami próżnemi wychodzić. Choć mnie królowa źle odprawiła – sądzę, że się namyśleć musiała – trzeba mi widzieć się z nią, to nic nie pomoże…

Konradowa słuchała nadąsana.

– Idźcież sobie szukać innego posła do tego, rzekła – bo ja ani wiedzieć, ni słyszeć nie chcę.

– Jam to już i od was i od niej słyszał – odparł Borkowicz – a no, odpędzić się nie dam… Nie doprowadzajcie mnie do ostatka… bo źle będzie.

Że pierścień okażę i powiem jakem go dostał i gdzie – to jeszcze nic, lecz, gdy się mścić zechcę, powiem więcej – to, co było i czego nie było!!

Śmiał się mrugając okiem.

Stara ochmistrzyni tym razem już, otrzaskana z pogróżkami, tak wielkiego jak wprzód nie okazała strachu. Podniosła nań oczy, popatrzała, i nie odpowiadając poczęła robotę jakąś oglądać.

Borkowicz stał i czekał, ale napróżno. Gniew w nim rosnął.

 

– Namyśliliście się? – zapytał.

– Myśleć o czym nie było – zamruczała stara. – Idźcie sobie odemnie… nie wskóracie tu nic.

Zniecierpliwiony rzucił się Borkowicz i kląć zaczął po cichu.

– Czasu czekać nie mam – rzekł – jutro mi ztąd jechać potrzeba… Tyle tylko powiadam wam, abyście królowej donieśli, że dziesięć dni czekać będę… Zechce mi dać ucha, przyjadę tak, że nikt mnie tu nie ujrzy, odpowie, że mnie nie zna, naówczas ja okażę, żeśmy się i dobrze znali… Dziesiątego dnia przyjdzie tu pacholę odemnie po odpowiedź… Będę wiedział co czynić – tak, lub nie…

Konradowa potrząsnęła głową.

– Ja wam dziś już powiadam – niedarmo pacholę trudzić…

– Gardłem mi odpowiesz – wiedźmo stara – zawołał z gniewem Borkowicz, jeśli pani swej zataisz, z czem jeszcze raz przyszedłem.

To mówiąc popatrzał na nieruchomą staruszkę, zżymnął się i poszedł do drzwi.

Zaledwie się one za nim zamknęły, gdy drugie od komnaty królowej otwarły się zwolna. Zbladła twarz Jadwigi ukazała się w nich.

Na widok jej pospiesznie wstała Konradowa, chcąc się tłómaczyć, lecz królowa nie dając jej ust otworzyć, odezwała się poważnie.

– Drzwi u was dla wszystkich stoją otworem? Od dziś dnia niech pacholę moje będzie na straży i nie wpuszcza mi tu nikogo bez opowiedzenia.

Konradowa tłómaczyć się chciała, królowa skinęła ręką.

– Słyszeliście? – powtórzyła surowo – taka jest wola moja.

Odwróciła się od niej i wolnym krokiem wróciła do swej komnaty.

Maciek zły i niecierpliwy przybiegł do gospody, po drodze ludzi swych okładając razami silnej pięści, zastawszy w sieni zgromadzonych nad piwem. Kazał się natychmiast do podróży sposobić.

Przyjaciele, którzy go widzieli przez te dni wesołym i rozochoconym, nie mogli odgadnąć, co się z nim stało. On sam nie przyznał się im do niczego.

– Nie mamy już tu co robić! – rzekł – a w domu jest co poczynać. Jutro – na koń!

Do dnia wyciągnęli wielkopolanie, nie opowiedziawszy się nikomu, tak, że wielu potem znajomych do pustej gospody się dowiadywało.

Borkowicz zwycięzko wprost ciągnął do Poznania, nie obawiając się ani Wierzbięty, ani innych, których znał sobie nieżyczliwymi.

Przybyło mu buty jeszcze od ostatniego królewskiego wyroku, a gdy go towarzysze po drodze ostrzegali, aby ostrożnym był, śmiał się na głos wywołując.

– Z królem tym ja uczynię co zechcę! Zna on siłę moją… Do walki za stary… będzie wolał Wielkopolski się wyrzec, niż ze wszystkiemi ziemiany o nią się rozbijać – a ja teraz mieć będę ich wszystkich!

W Poznaniu zawczasu się go spodziewano, bo z Krakowa doszły wieści, że król Borkowiczowi wielkorządy miał zdać i wszystko zwierzyć.

Co było mniej śmiałych nieprzyjaciół, przycichło i usunęło się – Wierzbięta patrzał zdala. On jeden nie zmienił ani przekonania, ani pozbył swej nieufności. Borkowicz, chociaż się nań odgrażał po cichu, po świeżej sprawie z Beńkiem zaczepiać nie śmiał. Wiedział że nastraszyć nie potrafi, a nowego gwałtu popełniać nie chciał tak rychło.

– Poczeka on – ale nie straci na tem, mruczał. Znajdę go później, gdy tylko zechcę.

Tak samo jak w Koźminie, rozłożył się przybyły w Poznaniu, otwierając dom i ugaszczając ziemian, którzy się do niego jeszcze skwapliwiej cisnęli.

Nadjechał brat z Czacza, przybył syn na powitanie zwycięzcy…

Z Jaśka, który odwagi nie miał towarzyszyć mu do Krakowa, niemiłosiernie się wyśmiewać począł i nierychło mu to przebaczył.

Śmielszy niż przedtem, głośno ziemianom mówił, iż potrzeba, aby stara Wielkopolska nie dała się jak garść mąki na upieczenie placka zgnieść, i w nową Polskę Kaźmirzową, jak podbita Ruś, wcielić…

– My swoje prawa mamy, obyczaj dawny, odrębność, i przy tem stać musimy!!.

Potakiwali mu wszyscy, bo im w to grał, że ziemianie od króla więcej znaczyć powinni, oni, co sobie książąt i panów wybierali dawniej, i zrzucali.

Czas upływał na tych zbiorowiskach. Borkowicz się na coś oczekiwać zdawał, dni rachował, mówił, że z Krakowa posła się z ważną wiadomością spodziewa…

Co mu ztamtąd przywieźć miano, nie mówił nikomu…

Upłynęło dni czternaście, a owo pacholę, zręczne chłopię, zwane Chwałkiem, które Maciek zostawił w Krakowie, nie powracało. Chwałek nie był starszy nad lat dwadzieścia, ale jak ogień żwawy, przenikający, zręczny, a Borkowicz mu zwierzał często takie sprawy, na które niejeden stary by się nie ważył.

Codzień pytał o Chwałka, codzień się go spodziewano, nie przybywał. Piętnastego dnia wreszcie Chwałek nadbiegł. Koń mu w drodze zakulał. Ledwie z niego zsiadł, kazano mu iść do starosty.

Czekał nań we drzwiach Borkowicz.

– Coś przyniósł? – zapytał, wpatrując się w posłańca.

– Wróciłem z próżnemi rękami – odparł Chwałek. – Do baby mnie nie dopuszczono. Izby jej teraz straż pilnuje, wejść lada komu nie wolno.

– I dałeś się jak mucha odegnać? – wrzasnął Borkowicz.

– Za się! nie! – rzekł raźno chłopak, rozgniewany, że go o takie niedołęztwo posądzono. Było rozkazanie ze starą się rozmówić i odpowiedź przynieść, tom się o nią starać musiał.

Nie puścili mnie drzwiami, wdrapałem się do okna i pótym stukał, aż wyjrzeć musiała. Powiedziałem jej com zacz.. i tylem wskórał, że mnie natychmiast precz ze zamku wyżeniono… Wrótny mi zapowiedział, że się do wieży dostanę, jeśli tam jeszcze nos pokażę.

Opowiadania tego słuchając, Borkowicz bladł, zęby zacisnął i zgrzytnął niemi. Chwałkowi pięścią pogroził i krzyknął.

– Precz…

Nazajutrz wyszedł do swoich panów ziemian jakby innym człowiekiem. Widać w nim było przez noc wezbrany gniew i zapamiętałość wielką.

W rozmowie u biesiady codziennej nie o Wielkopolsce i jej prawach mówić począł, ale się z króla urągać.

Tym nawet, co do jego śmiałych przechwałek byli nawykli, wydało się dziwnem, iż pomiarkowania nie miał żadnego.

– Król to żydowski i chłopski! niedarmo go tak zwą, począł na głos… Nas ziemian nie lubi, tak, jak my jego… A no, zobaczemy, czy gdy całe rycerstwo przeciwko niemu się podniesie, chłopi go, żydzi i ziemianie obronią.

Mało kto odważył się nawet głową mu potakiwać. Borkowicz mówił, jakby w sobie utrzymać nie zdołał, co mu dopiekało.

– Królowę sobie też dobrał, jakiej był wart. Jam ci ją znał i ściskał, nim królowi ją dano…

Podniósł rękę do góry.

– Na świadectwo mam oto ten pierścień na palcu… Dała mi go na pamięć, żeśmy się z nią kochali, gdy już była zaswatana… A nie inny pierścień jest, tylko ten, co go od króla miała…

Słuchający osłupieli. Mówiono wprawdzie o stosunkach jego na dworze szlązkim, ale tak jawne przechwalanie się wszystkim usta zamknęło.

– Oj! królowa! królowa! – dodał, wychylając kubek Borkowicz – niech nam będzie zdrowa! I po ślubie przecie nie zapomniała o mnie, bom u niej w sypialni bywał… jako mnie żywego widzicie!

Kilkadziesiąt osób słuchało powieści, nazajutrz ją z ust do ust powtarzano.

—–

Mienią się ludzie.

Stara Konradowa, która dosyć płochą, wesołą a łatwą znała Jadwigę księżniczką, królową jej poznać nie mogła.

Z koroną razem, włożoną na skronie – dostojność, powaga, rozum przybyły. Życie nie płynęło jej wesoło, – nie chmurzyła się niem zbytnio.

Król dla młodej żony ani złym, ani dobrym nie był. Czuła, że serce jego gdzieindziej mieszkało, nie skarżyła się.

Patrzała nań jakby z miłosierdziem, oczyma śmiałemi tak, że często przed jej wzrokiem Kaźmirz musiał uchodzić. Nadto czytała w jego duszy.

Dni kilka czasem król się u niej nie pokazywał, powiadano, że na łowach był, słyszała od drugich, że odpoczywał w Łobzowie.

Nie spytała go nigdy, ani się użaliła.

Ciężarem mu być nie chciała.

Zbliżył się do niej, nie okazywała żalu, ale nie kłamała czułości zbytniej. Chłód męża dumę w niej wywoływał. Była piękną, młodą i widziała się godną przywiązania – żebrać go nie chciała. Zdawało się jej może, iż ono przyjść musi samo.

Niekiedy król z ciekawością się w nią wpatrywał, badał chłodno – lecz zbliżać się więcej nie zdawał skłonnym.

Była jakby obawa jakaś w nim… Chociaż na jednym zamku mieszkali, gdy Kaźmirz mógł sprawami pilnemi się wytłumaczyć, niekiedy po dni kilka ani przychodził do królowej, ni ją widywał.

Naówczas młoda pani zasiadała do krosien i – szyła, lub kapelanowi rozkazując sobie czytać pobożną księgę jaką, słuchała.

– Zkąd się jej te obyczaje wzięły? – mruczała Konradowa. – Ktoby to powiedział, że z niej taka będzie królowa?