Tasuta

Król chłopów

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Chciano Wilczury wołać, na co Kochan się zgodził, ale nie wprzód, ażby wszystko co potrzeba, było przygotowanem.

Dwaj dworzanie Maćka, posłyszawszy u wrót wrzawę, powoli szli się o nią dowiadywać, gdy Rawa ich postrzegłszy, wnet pochwycić kazał, związać i zakneblować, aby wrzawy nie czynili. Stało się to tak szybko i łatwo, bo się wcale nie spodziewali tego co ich spotkało, że żaden z nich nawet krzyknąć czasu nie miał.

Zwijał się Rawa jak szalony, miecza dobywszy i od wrót nie odstępując…

Chociaż wielkiego hałasu nie było na zamku – przecież ucho czujne Wilczury coś pochwyciło. Borkowicz uparcie na ławie dosiadywał, musiał więc dowódzca niespokojny wyprosić mu się aby zobaczyć co w jego grodzie pokój zakłóciło…

Maciek sam pozostał na swej ławie, kwaśny jak to piwo, które pić musiał. Trwał w miejscu, bo się zawsze spodziewał ująć sobie Wilczurę.

Ten zaledwie w podwórze wyszedł, Rawa poskoczył ku niemu z królewskim rozkazem.

Osłupiał Wilczura – lecz, na krótką chwilę. W dwóch słowach Kochan objaśnił mu wszystko. Wahać się i namyślać nie było można. Stary żołnierz uśmiechnął się tylko, widząc jak opatrzność boska złoczyńcę do łapki wpędziła – dając go w ręce sprawiedliwości.

Chociaż Borkowicz sam jeden był, a ludzi wiele czekało nań, Kochan nadto go znał, by mógł pomyśleć, że się podda nie broniąc… Trzeba się było gotować do zajadłej z nim walki.

Wilczura, zamiast do izby swej powracać, kazał sobie żołnierską zbroję przynieść i miecz. Ludzie pętle i powrozy przygotowali, i Kochan stał korda dobywszy, też.

Naradzano się, jak go z izby wykurzyć.

Tymczasem ludzie się u wnijścia ustawili kołem, aby nie uszedł na wały, z których mógł do wody się rzucić…

Po oddaleniu się Wilczury siedział Borkowicz z początku spokojnie, dumając i oczekując powrotu jego. – Wrzawa przytłumiona w podworcu wcale go nie obchodziła, nie domyślał się nic wcale.

Gdy wreszcie dowódzca nazbyt długo nie powracał, a to odejście jego za ubliżające sobie począł Maciek uważać, wstał z ławy, jeszcze się nic więcej nie dorozumiewając oprócz grubjaństwa Napiwona…

Klął gbura… Miał-li nań czekać, czy wynijść i jechać precz obrażony?

Wilczury mu przecież potrzeba było koniecznie, nie rozpaczał jeszcze, że go zjedna…

Musiał więc w izbie śmierdzącej, w zaduchu – czas jakiś jeszcze z pędzić. Siadł mrucząc..

Wilczury jak nie było widać tak nie było. – Borkowicz z nudy nasłuchiwać począł.

Co się na zamku działo, nie mógł zrozumieć. Słyszał wyraźnie szepty, stąpanie szybkie, tłumne, bieganie około ścian, stłumionemi głosy wydawane rozkazy…

Lecz i teraz jeszcze nie przeszło mu przez głowę, by się to jego tyczeć miało…

On, co marzył o panowaniu tutaj!!.

Trwało oczekiwanie dobry czas, gdy naostatek, djabłem wykląwszy niegościnnego Napiwona, Borkowicz kołpak nałożył – i do drzwi kroczył.

Drzwi, jak mówiliśmy, były nizkie, a para z łaźni wprost ku nim buchała. Maciek otwierając je, schylić się musiał i za obłokiem pary nic dojrzeć nie mógł, oprócz, że siła do koła ludzi stało…

Głowy jeszcze zgiętej we drzwiach nie miał czasu rozprostować, gdy niewolnik Tatarzyn, który na zamku do posług był używany i konie na arkany łapał tak zręcznie, iż mu żaden nie uszedł – postawiony umyślnie z boku, na szyję staroście pętlę cisnął.

Niespodziewający się niczego Maciek na ziemię padł, ryk wydawszy z piersi, jak dzika bestja. Wnet też całą siłą, a miał ogromną, podniósł się, rzucił, targnął, i byłby pętlę zerwał może, gdyby wnet ludzi kilku nie przypadło i nie obaliło go, na kark mu i na ramiona siadłszy.

Borkowicz rękami miecza sięgał, gdy mu je w tył porwano i krępować zaczęto. Drudzy nogi już, któremi wierzgał broniąc się, wiązali.

Pomimo przewagi ludzi tylu, starosta długo się rzucał, targał i rycząc bronił jako mógł, w ostatku zębami chwytając co napadł, tak, że jednemu z wiążących go, kawał ucha ugryzł.

Próżny to był wysiłek – po krótkiej chwili leżał obalony zbój, sznurami cały spowity, a Kochan z papierem królewskim stał nad nim.

Ciżba się ogromna zbiegła z zamku całego na to widowisko, a że wszyscy niem zajęci byli, nie zważano na to, że niespokojny o pana, starszy dworzanin Maćka wpadł dowiadywać się o niego na zamek i – ujrzawszy zaledwie co się działo, ponieważ wrót już nie strzeżono, zbiegł zaraz do miasta.

Kochan tymczasem w obec świadków wyrok królewski leżącemu czytał, skazujący go na śmierć.

Kara jak na ojcobójców wymieniona w nim była.

Piorun ten, który padł na człowieka uzuchwalonego szczęściem właśnie w chwili, gdy się zwycięztwem przechwalał i roił nowe zamachy – innego byłby ubił może… Borkowicza tylko wściekłym uczynił.

Oczy mu zakrwawione zdawały się na wierzch wychodzić, twarz siniała, żyły nabrzmiały, piana okrywała usta, związany wyprężał się tak, iż sznury niektóre porwał i nowemi go krępować musiano, nie prosił jednak litości, ani rycząc, rzekł co innego, nad przekleństwa okrutne.

Jak gdyby tego, w czyjej był mocy, okrutniejszym chciał uczynić – zamiast go błagać – Borkowicz bezcześcił Kochana i łajał najsromotniejszemi wyrazami.

Ale Rawa w tej chwili tak był szczęśliwy, iż trudnego dzieła z nadzwyczajną łatwością dokonał – iż przekleństwa i obelgi śmiejąc się znosił.

Niektóre z nich utkwiły w jego pamięci i sercu, choć nie dawał poznać tego po sobie, bo ludzi było dosyć przytomnych.

Przeczytawszy mu wyrok i rozkaz królewski, Borkowicza do izby na dole w zamku dał zawlec, więzów nie tylko nie ulżywszy mu, ale mocniej jeszcze dla bezpieczeństwa skrępowawszy. Dwudziestu ludzi z załogi postawiono na straży, pod gardłem im zagroziwszy, aby na chwilę więźnia z oka nie spuszczali i nikomu się do niego zbliżać nie dopuszczali.

Kochan na chwilę ustąpić musiał aby spocząć, gdyż na nogach ze znużenia ledwie się mógł utrzymać.

Z zamku natychmiast oddział wysłano silny, aby ludzi Borkowicza zagarnął i wszystko, co przy nich było, gdyż całe mienie zdrajcy i majętności nadane mu przez króla na skarb miały być zabrane.

Wysłani wszakże, gdy do gospody przybiegli, już w niej nie znaleźli nikogo, porozrzucaną tylko słomę, siano i jeden wóz pusty z kołem złamanem. Borkowicza ludzie wszyscy się rozbiegli, pochwyciwszy co kto mógł.

Nie chciał Kochan, z obawy rodziny i przyjaciół Borkowicza, ani w Kaliszu trzymać na zamku, ani go tu karać, gdyż i rodzaju śmierci nie postanowił był, i chciał o to słać do Krakowa. Wprawdzie król zostawił mu wolę tak z nim postąpić, jak sam chciał, byle życie postradał śmiercią okrutną i trwogę obudzającą, lecz Rawa na siebie za nią odpowiedzialności brać nie chciał.

Pamiętał, iż z ust króla wyrwało się, gdy go odprawiał:

– Żadnego miłosierdzia nad nim, ani względu na urząd i ród… Bydlę to, niech jak bydlęta ginie…

Śmierć ta bydlęca, jaką być mogła, Rawa nie umiał odgadnąć, a wprost łeb mu uciąć kazać – za mało było…

Wieść o ujęciu Borkowicza i wyroku na niego piorunem się rozeszła po okolicy. Roznieśli ją zbiegli ludzie jego.

Tejże nocy, nieopodal znajdujący się brat dowiedział się o tem, a że mu w wielu napaściach i gwałtach posiłkował i podobnego obawiał się losu – natychmiast pospieszył na naradę z synem, chcąc z nim razem, zabrawszy trochę ludzi i grosza, przerzucić się za granicę.

Kochanowi z Kalisza pilno było – lecz i on, i towarzysze jego, i konie ze znużenia padały, musiano więc spoczywać.

Tymczasem brat Maćka i syn znieśli się z sobą. Jaśko uchodzić chciał, aby pomścić brata, syn ratować, odbijać, wykupić pragnął i – zdawało mu się to możliwem. Nie słuchając rady stryja, gnał co najprędzej do Kalisza, gotów za ojcem i do Olkusza pędzić, pókiby go żywym wiedział.

Przybywszy do miasta – nie tracąc chwili, choć wiedział, że to go życie kosztować może, młody Borkowicz wpadł na zamek. Do ojca chciał – nie puszczono go.

Wrzawa wywołała Kochana, który miał czas ochłonąć – stał więc z krwią zimną naprzeciw młodego, który z gniewu, złości i żalu ledwie mógł mówić. Ojcowska duma nie opuściła dziecka… Uniżać się i prosić nie umiał – począł od napaści i wyrzutów… od pogróżek… Chciał do króla jechać, czynił Kochana odpowiedzialnym za życie ojca…

Trudno go było zrozumieć, tak wszystko się w mowie jego mięszało bezładnie… Rawa przywiązaniem dziecka tłumacząc to sobie – słuchał dosyć obojętnie.

– Posłany jestem z ramienia króla – odparł zimno – uczynię to, co mi rozkazano. Ani postrachem, ani błaganiem nic ze mną nie uczynicie. Mamli radzić, bo mi waszej młodości żal – uchodźcie, pókiście wolni.

Niepodobna było krzyczącego i rzucającego się pozbyć inaczej, tylko go gwałtem z zamku wyganiając. A że nowych najść lękał się Kochan, natychmiast wóz sposobić kazał, rzucono weń Borkowicza, przywiązując do desek, ludzie straż trzymający posiadali do koła, otoczono żołnierzem silnie uzbrojonym, sam Kochan na koń siadł i ruszył do Olkusza.

Tu z Krakowa miał wyglądać odpowiedzi – jaką śmiercią król go ukarać każe.

Na zamku Olkuskim bezpieczniej czekać z nim było, a przyjaciołom Maćka nie łatwo się tam dostać.

Nie tajno było Kochanowi, że Maciek oprócz brata i syna, prócz tych, którzy ze strachu do niego lgnęli – miał wielu w Wielkopolsce skojarzonych i przyjaznych, którzy się mścić mogli.

W Olkuszu, dokąd naprzód dano znać – znalazł u wrót Rawa przestraszonego Burgrabiego zamkowego, który więźnia królewskiego pilnować i odpowiadać zań, wiedząc kto był – wypraszał się. Przynosił klucze, stawał pod rozkazy Kochana – ale sam od wszystkiego się wymawiał tem, że ani straży dosyć, ani izb zamczystych nie miał.

Postawiono w podwórcu wóz, nimby Kochan obmyślił, gdzie Borkowicza umieścić.

Czasu drogi mógł się przekonać towarzysząc mu, iż Maciek bynajmniej nadziei wyrwania się z więzów nie rzucił. Nocami leżąc na wozie, gryzł i rozrywał sznury, straż usiłował obietnicami wielkiemi przekupywać, miotał się, na chwilę nie ustając krzyczeć i odgrażać się.

 

Na zamku olkuskim w istocie nie było zamknięcia bezpiecznego dla człowieka, do którego się mogli usiłować dostać brat, syn lub przyjaciele.

Burgrabia, którego Morawcem zwano, naostatek powiódł Kochana ku wieży północnej. Ta była na więzienie dla najniebezpieczniejszych złoczyńców umyślnie zbudowaną. Drugie tyle, ile jej wyżyna nad ziemią wyrosła, w głąb było obmurowanego lochu, do którego po drabinie schodzić musiano. Sklep bez okien miał jeden ten tylko otwór w górze, który drzwiami żelaznemi się zamykał. Ciemny, wilgotny, głęboki i wązki jak studnia, służył dotąd tylko dwu zbójom, których z niego na rusztowanie wyciągnięto, po miesięcznym pobycie, już prawie ledwie żywych. Był to grób, w którym śmierć przychodziła powolnie, w męczarniach nocy, chłodu, zgnilizny…

Morawiec jedną tę jamę znajdował dla zamknięcia Borkowicza bezpieczną; a Kochan spojrzawszy w nią, zgodził się, aby do niej spuszczono złoczyńcę. Chciał z nim doczekać tu ostatniej królewskiej woli. Morawiec tylko za tę studnię chciał ręczyć, iż z niej się więzień nie dobędzie i nikt do niego dostać nie może.

Litości nie miał nikt nad nielitościwym.

Tymczasem, nim od króla otrzymał wolę jego, Kochan na smutnym, pustym, więziennym zamku osiąść musiał.

Borkowicza, mimo oporu, spuszczono na dno, rozcięto mu więzy i rzucono garść słomy. Morawiec natychmiast drabinę kazał wyciągnąć, drzwi zamknął i straż u góry postawił.

Dziesięć dni czasu upłynęło, nim odpowiedź nadeszła z Krakowa. Tam skargi na Borkowicza, dowody zdrady, opowiadania o okrucieństwach popełnianych przez niego płynęły tak liczne, tak obarczające, a znalazło się tylu domagających jak najsroższej kary, iż wyrok przywieziony brzmiał… głodem go umorzyć.

Razem z nim, główny wróg Borkowicza, Nałęcz, Gruszą zwany, któremu on żonę zbezcześcił i o śmierć przyprawił, nadbiegł, dobrowolnie się ofiarując za oprawcę. Miał ustne pozwolenie króla tak z nim postąpić, jako chciał.

Jego to sprawą było, iż Maćkowi do lochu wiązkę siana spuszczono jak bydlęciu i miarkę wody. Grusza sam siadł u drzwi jamy i czatował na jęki skazanego, napawając się niemi.

Zgroza przejmowała wszystkich, bo choć zbrodnie i winy były niezliczone i wielkie, kara się wydawała nieludzką.

W sile wieku, Borkowicz męczył się dłużej, niżeli sam wróg jego się spodziewał. Pił wodę, gryzł suche siano, być bardzo może, iż, gdy Grusza spał, ludzie przez litość chleb mu rzucali – dość, że tydzień i dwa upłynęły, a na dnie studni jęk, ryk i przekleństwa słychać było.

Grusza wołał czasami nań, Borkowicz mu urąganiem i obelgami odpowiadał – jedli się tak słowy, dopóki znużony Nałęcz drzwi nie spuścił i nie położył się na nich. Następnego dnia słuchał, zawsze spodziewając się, iż śmierć go od katowania tego uwolni; lecz Borkowicz żył i żył.

Głos jego tylko, z początku silny, słabnął, chrypł i stawał się coraz niewyraźniejszym.

Grusza, gdy czwartego tygodnia nie słyszał już nic tylko sapanie i mruczenie, spuszczał na sznurach pochodnię, aby zobaczyć, co się działo ze skazanym.

Stan jego był okropnym, lecz serca mściwego nie zmiękczył.

Opadła z niego przegniła i poszarpana odzież, ciało okryte było ranami, twarz straszliwie zmieniona. Z głodu pokąsał sobie ręce. Wstać już i ruszyć się nie mógł, leżał na barłogu zmoczonym wilgocią, ohydnie skalanym… dysząc ostatkiem życia, a o litość nie prosząc… Wiedział pewnie, iż Grusza jej mieć nie będzie.

Kto wie, jaka nadzieja może do ostatka mu męczarnie te osładzała?.. W piątym tygodniu Nałęcz, gdy pochodnię spuścić kazał na dno, ujrzał wroga swego tak jak martwym, z głową w słomę wciśniętą, nieporuszonym, ale dyszącym jeszcze.

Spuścił się sam po drabinie, chcąc przekonać, czy wiele w nim życia zostało jeszcze.

Gdy nad nim stanął Nałęcz i kopnął go nogą, znędzniały ten trup żywy, poruszył się, podniósł głowę zwolna, wlepił w niego oczy zaszłe już bielmem śmierci i wyjęknął:

– Księdza!

– Tobie? księdza? abyś piekła, które ci należy, uniknął? Giń marnie jakeś żył… giń bez pociechy i przebaczenia.

Grusza domawiał tych słów, gdy wpatrzywszy się w twarz Borkowicza, nagle strwożony, umilkł.

Mimo woli jego, mimo wiedzy litość schwyciła za serce…

Nie rzekł nic i drżący, jak pijany na drabinę się wdrapał…

Siadł u góry i płakać zaczął…

Posłał po księdza…

Gdy kapłan, który zszedł do lochu, po krótkim w nim pobycie dobył się na światło dzienne – osłabłym był tak widokiem męczarni i powietrzem, którem oddychać musiał, iż go podtrzymać trzeba było, aby nie padł…

Czterdzieści dni konając tak Maciek Borkowicz, po spowiedzi odbytej – słowa już nie rzekłszy – skonał…

Taki był koniec człowieka, którego wspomnienie długo potem na zamku Olkuskim jak straszna baśń z prastarych wieków pozostało…

Księga ósma. Król chłopów

Dzień był wiosenny, ale wiosna roku tego tak smutną była, jak jesień, co ją poprzedziła…

W całem królestwie Kaźmirzowem i sąsiednich krajach, jakby zagniewanego Boga prawica, odjęła ludziom co życie utrzymać miało…

Pola zasiane nie okryły się kłosami, łąki zżółkły wypalone, powodzie, grady, słoty i skwary na przemiany do ostatniego kłoska zniszczyły…

Blady głód, wiodąc mór z sobą, do chat zaglądał… Ludzie żywili się zielem, korą drzew, wszystkiem, co przez zeschłe gorączką usta przejść mogło, często śmierć, chorobę, szaleństwo przynosząc.

Wsie całe stały pustkami, a mieszkańcy ich rozbiegali się, szukając, choćby najcięższej pracy, choćby niewoli, byle męczarni i śmierci uniknąć…

Leżały na gościńcach niepogrzebione trupy, na wpół przez zwierza pożarte, przez kruki potargane… zgnilizną zatrutą napełniając powietrze…

W miasteczkach, do których ciągnęli wynędznieni wieśniacy, szerzył się mór, który przywozili z sobą.

Rozpacz rozpasywała oszalałych.

Nikt bezpiecznym nie był, bo dla kawałka chleba suchego zabijali się bracia, gromady napadały na dwory, odbijano spichrze, mordowano po gościńcach podróżnych…

Trwoga ogarniała i tych, co jeszcze chleb mieli, aby im go z życiem nie wydarto, unosili je możniejsi, chroniąc się za granicę… Ziemianie do miast się chronili. Lecz i znaczniejsze grody drżały o siebie… Mór już do nich głodowy zaglądał, rozprzęgło się wszystko, gawiedź mruczała i jęczała…

Po kościołach napróżno zanoszono modły do Boga, który znękanym ulitować się nie chciał…

W tym to roku, po strasznej zimie, której tysiące padło ofiarą, gromady bladych i wynędzniałych widać było zbiegające się około Bochni i Krakowa… Inne, na odgłos królewskiego miłosierdzia, szły trzebić gościńce, budować zamki…

Spichrze pańskie stały dla nich otworem…

Pod Bochnią, którą kanał poczęty miał z Krakowem połączyć… pomiędzy tłumami robotników zdaleka przywlekającymi się, wśród tych ludzi odartych i nędznych, których połowa spoczywała u ognisk… na koniu okrytym szkarłatną oponą widać było w małym poczcie stojącego męża, nie pierwszej młodości, którego włos piękny, ciemny i bujny, gdzieniegdzie srebrem się zasiewał…

Był to król…

Sam on chciał widzieć i pracę ludu, który kochał, i płacę, którą mu ze skarbu wyznaczył. Szły na to i zapasy pańskie i nagromadzone bogactwa…

Rycerstwo i ziemianie szemrali znowu… Zamiast karmić głodnych kmieci, czemu Kaźmirz im nie chciał do utrzymania ich na gruntach pomagać!

Tym, co się doń zgłaszali, odpowiadał pan, iż zasoby mieć byli powinni, zdawna gospodarząc, a lud z roku na rok biednie przeżywający, czynić ich nie mógł, słuszna więc była ratować tych, co ratować się sami nie mogli…

– Sprzedajcie klejnoty – mówił Kaźmirz – zbądźcie to, co do zbytku służy, ja też gotów jestem do ofiary, ale dla tych, którym oprócz mnie, nikt nie wyciągnie ręki.

A dając kmieciom, nie upodlę ich jałmużną… niech idą pracować, aby gościńce wodne i lądowe otworzyli dla handlu i życia. Tak głód się nawet przyda królestwu temu.

Urażony na króla jeden z ziemian krakowskich, nawykły zdawna szemrać przeciwko niemu… zadawał mu na głos, iż ziemiaństwu i rycerzom ginąć daje, a czerń nędzną żywi.

– Prawdę rzekł – odparł król – bo z czerni tej, gdy przyjdzie zamożność i światło, łatwo uczynię ziemian i rycerzy, a z nich, gdy rąk zabraknie do roli, co żywi, do rzemiosła, które trzyma, do handlu, który bogaci, nie wydobędę nic…

Na tak jawną wzgardę, okazywaną stanowi, który się głównym a pierwszym na tej ziemi mniemał – odpowiadano cicho owem przezwiskiem – król chłopów…

Kaźmirz nim być chciał i z tem się nie taił.

– Nietylko królem, ojcem bym dla nich być chciał, gdy drudzy im braćmi być nie raczą, choć Chrystusowe na to mają przykazanie…

Tysiące łopat pracowało około kanału, który z Krakowa do Bochni kopano, zwijały się tłumy jak mrówię, pod wodzą postanowionej starszyzny. Ład był w tych gromadach, jakoby w wojsku, które ciągnie na nieprzyjaciela. Z białemi laskami prowadzili dziesiętnicy i setnicy dobrane pułki. Nad brzegami kopanicy stały szałasy i budy, gdyby wsie na prędce sklecone… król i piece dla chleba i łaźnie dla zdrowia, i szopy od słoty chroniące kazał powznosić.

Stał tu teraz i patrzał na lud swój, a serce mu rosło i radowało się. O wielu troskach zapominał, wiele przebytych chwil ciężkich płaciła ta godzina… Usta mu się uśmiechały, a oko, chodząc po tłumach, dumało… Kiedy niekiedy z gromady bliższej, głową mu się jak znajomy pokłonił człek jaki, który pamiętał, że z królem mawiał, a król go też sobie przypominał. Czasem wyszedł odarty człek i z tą poufałością dziecka, które wie, iż mu rodzic źle nie życzy, zbliżał się powoli do króla.

A przykazanem było, aby nigdy nikt nie śmiał bronić ubogim przystępu do niego.

I teraz właśnie, gdy król, wysunąwszy się naprzód przed orszak swój, na pracujących spoglądał, ojcowskiem ich zagrzewając okiem, dorodny, ale wynędzniały mężczyzna, łopatę swą w ziemię utkwiwszy, wolnym krokiem zbliżać się począł do Kaźmirza. Król patrzał nań z uwagą wielką, usiłując go sobie przypomnieć a poznać nie mogąc…

Rysy twarzy przypominały mu się, jakby całkiem obcemi nie były, lecz – lud ma pokrewne lica i bratersko wygląda cały.

Mężczyzna był silny, zbudowany jak dziecię plemienia, którego niemowlęta słabsze, do trudów życia nie dość wyposażone, umierają w kolebce, a ci tylko na zimnie i głodzie rosną, którzy do walki są zbrojni.

I ten człek wiele przecierpieć musiał i zwyciężyć, widać to na nim było. Prawem tem, które dziwnem się zdaje a jest rzeczywistem, cierpienie zahartowało go, nie wyczerpało. Widać było, że wiele jeszcze znieść potrafi dla tego, iż przebolał już wiele.

Z oczów wpadłych głęboko patrzał smutek ostygły, rezygnacja męztwa wielkiego. Wyżółkły, wybladły, wyschły, przed czasem zestarzały, – silnym był jeszcze… Zapracowane ręce nie drgały znużeniem, głowę niósł wysoko, plecu mu wiek nie przygniótł, trzymał się, prosty jak sosna… Odzież miał lichą, wyszarzaną, połataną, koszulę zgrzebną i grubą, skórznie korą lipową pootykane, siermięgę dziurawą, czapkę od słoty wyblakłą – lecz w tem nędznem ubraniu, tak szedł przed króla śmiało i pańsko, jak gdyby jedwabiami i złotogłowy był okryty.

Król stał na koniu – chłop przystąpił i do nogi się pochylił. – Podniósł potem wejrzenie smutne ku panu.

– Z czem że to przychodzisz? – spytał Kaźmirz łagodnie.

– Z pokłonem, z pokłonem – odparł wieśniak wpatrując się w pana. – Dawnom ja nie widział króla mojego, a dobrzem zapamiętał!

Westchnął, mówiąc to.

– Wszak ci to biedne ojczysko moje to szczęście miało, żeście u niego w chacie gościli, a macierz i siostra posługiwały wam… Lepsze czasy były… Przyjąć choćby pana czem się znalazło – a dziś.

– Toś ty z Prądnika? – zapytał Kaźmirz, przypominając sobie Wiaducha.

– A tak! miłościwy panie… ale dziś mnie i moich już tam nie ma – rzekł powoli wieśniak… Ojca… zabił Neorża, gdy z Wiślicy powracał, macierzy się zmarło… i mnie się nie wiodło… Przyszło choróbsko i wymiotło mi chałupę… zostałem sam…

Spuścił głowę.

– Nieurodzaj, głód… bydło i chudoba wypadły, spaliła się chata… nie było co w niej robić, poszedłem w świat. Nie zlitował się nikt nademną, do króla się dostać z bolem i skargą nie mogłem… Już myślałem, że mi gdzie pod płotem przyjdzie kończyć, kiedy nas do roboty zawołali. Poszedłem z łopatą! Niech wam Bóg płaci, panie nasz; gdybyście nie zlitowali się nad nami, nie ja jeden, ale tysiące by nas jak muchy popadało…

Słuchał król westchnieniami przerywanej mowy, milczący i zadumany.

– Źleś uczynił – rzekł – żeś nie przyszedł do mnie zawczasu… Jadłem wasz chleb, byłbym go ci obmyślił…

Chłop głową potrząsł.

Swobodną miał mowę jak ojciec.

– Choćbyście chcieli – odparł powoli z uśmiechem smutnym – nie moglibyście wszystkiej biedzie ludzkiej zaradzić. Nie jam jeden był bez chleba. A na zamek, za rycerstwem, dworem i pany nie docisnąłby się człek biedny…

 

– Wiecie, że u mnie dla was drzwi otwarte – zawołał Kaźmirz.

– A no, straże przy nich stać muszą – począł wieśniak – siermięgi połatanej nie puszczą…

– Cóż z gruntem i chatą się stało? – spytał król.

– Chałupa spłonęła, grunt zajałowiał, Neorża tam już wsadził jakiegoś przybłędę.

Potrząsł głową.

– Mnie tam już nie powracać – rzekł – ciągleby człek na swych nieboszczyków patrzeć musiał i samby się tym żalem zamorzył…

Za królem stał pisarz, ku któremu się zwrócił Kaźmirz.

– Ziemię ci w królewszczyźnie wyznaczyć każę – odezwał się dając znak pisarzowi, aby go zapamiętał – zgłoś się po nią, a na chudoby także ci z Bochni grosz jaki dadzą…

Słuchał obojętnie dosyć syn Wiaducha…

– Rąk opuszczać nie trzeba – dodał król – starym nie jesteś, pracować możesz…

Ręką ukazał mu pisarza, który skinął, aby się przybliżył. – Ten ci sprawi wedle rozkazania mojego… Nim starość nadejdzie, masz czas jeszcze gniazdo usłać sobie…

Nic nie mówiąc obdarowany, w nogę króla pocałowawszy, ustąpił.

Nie pierwsza to była rozmowa i dobrodziejstwo tego rodzaju, powtarzały się niemal codziennie nadania ziemi i osadzania bezdomnych, a ze skarbu pieniężne datki.

Wszystko to w świadkach, rycerstwie i ziemianach zamiast poszanowania dla króla, coraz większą ku niemu niechęć budziło. Ukaranie Borkowicza, o którego zbrodniach zapomniano, a śmierć straszną pamiętano tylko, szło także na karb niechęci króla ku ziemianom i rycerstwu.

Potwierdzenie Bolesławskiego przywileju żydom, spanoszenie się Wierzynka, który służąc królowi, zebrał skarby, o których cuda prawiono; wszystko to potwierdziło przekonanie, iż Kaźmirzowi szło o poskromienie przewagi tego stanu, który nawykł się był za najznaczniejszy i najdostojniejszy uważać.

Król czuł to może, lecz nie dał nigdy poznać po sobie, iżby się troszczył o to, co myślą i mówią o nim ludzie jakiegokolwiekbądź stanu…

Szlachta całą już w tem pokładała nadzieję, iż następca Kaźmirza Ludwik dźwignie ją i dawne jej znaczenie przywróci.

Matka domniemanego następcy i on sam w ciągłych byli stosunkach z możniejszymi panami królestwa, których coraz większemi obietnicami ujmowali sobie.

Nadzieje męzkiego potomstwa, i tym razem króla zawiodły… Rodziły się córki… Z Rokiczany i Esthery byli synowie, z prawego małżeństwa Bóg nie dał Piastowi potomka…

Korona szła po kądzieli na Węgry…

Król wyrzekł się już marzeń wszelkich, i zamiast syna ze krwi swojej, chciał tylko pozostawić prawa i zakłady, któreby imię jego uwieczniły…

Kraj cały odżywał, zaludniał się, urządzał, zagospodarowywał. – Wznosiły się mury, prostowały drogi, nasypywały spichrze, napełniały skarbce… Tylko po światło musiano jeszcze jeździć za granicę i szukać go u obcych…

Wszystkiego dokonawszy – król własną szkołę wielką chciał mieć w Krakowie – i na Bawole rzucił pierwsze posady tej Akademii, która z jego myśli wyrosnąć miała na matkę – nauczycielkę narodu.

– Umierać mogę teraz spokojny – mówił do ks. Suchywilka z łagodnym uśmiechem i z dumą człowieka który cel życia osięgnął. Ani głodu, ani nieprzyjaciela, ni ciemnoty i barbarzyństwa, ani niesprawiedliwości kraj mój obawiać się nie powinien. Sam sobie i światłem i sądem starczyć może, nie sięgając po prawa i naukę do obcych.

Ziarno rzucone, Bóg ześle na nie rolę i słońce.

– Miłościwy królu – odpowiadał Suchywilk – uczyniliście wiele, ale żyć wam potrzeba dla nas, aby to, coście zasadzili, urosło, wkorzeniło się, a pierwsza burza młodych latorośli nie obaliła.

—–

Było to ostatnich dni września roku 1370. Jesień już przejmowała chłodem, przymrozki ściskały ziemię, niebo szaremi osłonione oponami – rzadko promieniom słońca dawało się przecisnąć.

Innych lat pora ta roku przynosiła z sobą wesele – stodoły były pełne, po wsiach kojarzyły się wesela, myśliwi ciągnęli w lasy za zwierzem na zimę przyodzianem, po miastach przygrywały muzyki i wypełniały się gospody… W tym roku niepokój jakiś ogarniał wszystkich, lękano się czegoś – pomorku, głodu znowu czy wojny? Nikt powiedzieć nie umiał… Na ludziach ciężyło jakiejś klęski przeczucie…

W Krakowie tęskniono za królem… Dawno go tu już nie było. Wybrał się oglądać swe zamki i ziemie swoje, naznaczać gdzie jeszcze nowe mury wznosić się miały i nowe karczować gościńce… Objechał był Wielkopolskę, ciągnąć miał potem przez Sieradzkie na południe i zatrzymał się w niedawno dokończonym zamku swoim, w Przedborzu…

Spodziewano się go z powrotem, obiecywano wkrótce… król nie powracał.

Wieczorem ostatnich dni września Mikołaj Wierzynek, spokojnie na ławie siedząc z jednym z panów Rajców rozprawiał, który stał przed nim w postawie pełnej poszanowania, jakie należało temu, co cesarza i królów miał szczęście ugaszczać i obdarzać.

Urósł był pan Wierzynek, herbu Łagoda, na jednego z najznaczniejszych w królestwie tym ludzi, tak, jak samo to królestwo za panowania Kaźmirzowego urosło i spotężniało… na jedno z wielkich mocarstw na północy…

W komnacie gorzał piękny ogień na kominie, który wieczorne światło zastępywał… Ruchomemi jego błyski lśniły się naczynia i sprzęty, których izba ta pełną była.

Najmożniejszy mieszczanin krakowski mógł się otoczyć zbytkiem i iść o lepszą z pierwszymi ziemiany. Nie posiadał może tyle, co oni, ziemi i majętności, ale w skrzyniach jego nagromadzone skarby, starczyły by nie jedne pańskie dobra opłacić.

Rozprawiano o sprawach miasta, które urosłemu z jego handlu, w jego łonie Wierzynkowi, na sercu zawsze były… I ono też za tego panowania błogosławionego z nędznego i zniszczonego, mimo morów, głodów i pożarów, wzniosło się i zabudowało wspaniale. Katedra na Wawelu świeciła dachami kruszcowemi, licznych kościołów wieże podnosiły się ku niebu, zamek rozrosnął się, rozszerzył, ozdobił, okrył jakby królewską purpurą. Poznałżeby go dziś Łoktek, który na gruzy popiołem okryte wjechał tu niegdyś, ledwie izbę dla siebie i żony na schronienie znalazłszy?

Nagle, wśród spokojnej rozmowy, Wierzynka ucho uderzył tentent konia, który się u wrót kamienicy jego zatrzymał.

Nie było w tem zaiste nic niezwyczajnego, przecież drgnął, jakiemś przeczuciem tknięty gospodarz, dał znak ręką, zamilkł i pilno ucha nadstawił.

Rajca widząc oczy jego zwrócone na drzwi, które sobą zasłaniał, usunął się od nich zdumiony nieco.

Wkrótce pospieszne kroki, zbliżające się ku nim usłyszano. Wierzynek też wstał i szedł ku nim skwapliwie.

Otworzyły się one i w stroju podróżnym, płaszczem przyodziany, w butach zbłoconych, Kochan Rawa ukazał się na progu. Towarzyszył on panu swojemu w podróży i wracał z niej, widać było na twarzy jego znużenie wielkie i jakby rozgorączkowanie.

Wierzynek rękę doń wyciągnął z uśmiechem, lecz spojrzawszy na zmienione i smutne lice jego, nie zdołał nawet powitać.

Oczy niespokojne wlepił w Kochana.

– Wraca król? – odezwał się wreszcie do wahającego i oglądającego się po izbie gościa.

– Nic więc dotąd nie wiecie?

– Na Boga, cóż wiedzieć mam? mówcie!.. chodziły smutne wieści!..

– Wkrótce to dla nikogo już tajemnicą nie będzie, – zawołał Rawa z westchnieniem ciężkiem. – Nieszczęście się stało! Bóg może nas od większego uchowa…

– Żyw król? – krzyknął łamiąc ręce Wierzynek.

– Żyw Bogu dzięki… lecz, srodze cierpiący…

Kochan, stojący dotąd, rzucił czapkę na stół i padł na blizkie siedzenie; drżał ze znużenia.

– Mówcież, na Boga, co się panu naszemu stało! – zawołał przerażony Wierzynek, – pana naszego, ojca, spotkałoli nieszczęście jakie? zachorzał?.. nie wierzyliśmy pogłoskom…

Rawa spuścił głowę i potrząsł nią.

– W Przedborzu byliśmy, – rzekł, – na samo Narodzenie N. Panny. Królowi się na łowy wcale nie chciało, choć go na nie namawiano. Nieszczęsny dzień, nieszczęsna godzina… Bogdajby był na te łowy nie jechał.

Kapelan mu odradzał dla uroczystości, on sam ociągał się, znaleźli się doradzcy, co go namówili… Jelenia miano gdzieś upatrzonego. Dzień był piękny, konie gotowe, myśliwi niecierpliwi… Król mszy na zamku wysłuchał i siadł na koń.

Wiecie, jak on poluje; kilka czasem miesięcy o łowach nie pomyśli, ani tęskni za niemi, a wybierze się w las, posłyszy psy, zobaczy drugich goniących za zwierzem, nikomu się wyprzedzić nie da… Tak i w lasach przedborskich było.