Tasuta

Król chłopów

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Lekki rumieniec wystąpił na twarz podróżnemu…

– Tamtego – mówił, zbliżając się doń Leksa – myśmy i ratowali nieraz, gdy się opuszczony od rycerstwa po kraju błąkał… ot tam wedle jaskiń i wąwozów! Kmiecie za niego broń brali i krew przelewali… pamiętamy to!!

– I syn jego wam to pewnie będzie pamiętał – odparł, spierając się na ręku, zadumany gość.

Popił piwem trochę, wlepił oczy w Wiaducha, który prawił ciągle.

– W tym starym jakby ojca i brata myśmy czuli. Żył tak jako my, dla rycerstwa był surowy, dla nas dobry… pan Bóg mu to wynagrodził, boć się korony dobił…

Podróżny z ławy wstał, poruszony dziwnie i przejęty… Obejrzał się, wieczór nadchodził.

– Bóg zapłać gospodarzu, Bóg zapłać gosposiu i wam – dodał skinąwszy Bognie.

To mówiąc powoli do kalety sięgnął i zabrzęczały w niej grosze.

Wiaduch się namarszczył.

– Krzywdy mi nie czyńcie – rzekł spokojnie – za gościnę nikt nie bierze zapłaty..

– Dla czego? – zapytał podróżny.

– Po starym obyczaju nie godzi się to – przerwał Leksa – chata nie gospoda… Krzywdy nie czyńcie. Kmieć jestem i choć Neorża kłamie, żem jego, byłem i będę wolny…

Począł się uśmiechać, chcąc obrócić to w żart. Gość stał wielce zakłopotany, myślał.

Naostatek z ręki, z palca ściągnął pierścień i skinął na Bognę, która zamiast zbliżyć się, skryła w kąt przestraszona.

– Chciałem choć dziecku waszemu pamiątkę zostawić – odezwał się – niechaj by miała na zrękowiny, gdy za mąż iść będzie…

To mówiąc i nie chcąc dziewczęcia zmuszać, pierścień swiecący dużem okiem na stole położył, pokłonił się i szedł na próg, a Wiaduch za nim.

Ciarach pobiegł po konia, który choć nakuliwał nieco, ale napojony i wypoczęty trochę, był daleko raźniejszy. Podróżny dziękował znowu wszystkim do koła, siadł raźno na wierzchowca i za bramę się wydostawszy, dosyć spieszno pojechał, a zarośla go wprędce im zasłoniły.

Gdy Wiaduch do izby powrócił, zastał wszystkich zapatrzonych nad pierścieniem Bogny… Był on z czystego złota, a na przedzie miał jakby sznurem poopasywany kamień czerwony, w którem pod słońce woda się przelewać zdawała.

Nie mogli mu się nadziwić, ani nacieszyć nim, tylko Wiaduch stał mocno zadumany. Napróżno starał się odgadnąć, kto był ten gość, co o sobie nic powiedzieć nie chciał, a przed którym on się tak szczerze wygadywał…

Do duchownego, choć oni naówczas różnie się ubierali, nie był podobnym, na mieszczucha był za wielkim panem, a do rycerstwa się nie przyznawał. Trudno było zaiste odgadnąć. Przytym nie musiał być ubogi, bo podarek, choćby nie złoty był (rozpoznać nie umieli kruszcu) zawsze się drogim im wydawał.

Sama Garuśnica, nie chcąc go Bognie powierzyć, gdy się wszyscy przypatrzyli pierścieniowi, zawinęła go w czystą szmatkę i poszła zachować do skrzyni.

Na dworze ściemniać się zaczynało.

Ciarach jeszcze około szop i dobytku chodził z Wężem; a Bogna wiaderko świeżej wody niosła do chaty – gdy na drodze zaczęło tętnieć i krzyki, głosy i hukania się ozwały…

Nocą się rzadko trafiało, aby tędy kto przejeżdżał, dla bezpieczeństwa pobiegł Ciarach wrota wielkie drągiem założyć, gdy już około nich stanęli jacyś jezdni, których w ciemności ni twarzy ni odzieży nie było można rozeznać. Ciarach tylko dopatrzył się, że zbrojni byli, a rozmawiali między sobą hałaśliwie, głośno, niespokojnie, jak gdyby się kłócili…

Jeden z nich klął i nawoływał.

– Sam tu?

Ciarach się odezwał.

– A czego chcecie?

– Jechał kto tą drogą?

– Mało kto tą drogą jeździ – odparł chłopak

– A no – dziś, teraz, niedawno! Nie widzieliśta kogo?

Zbliżył się Wiaduch, i zwyczajem wieśniaczym na pytanie odpowiedział drugiem:

– A kogóż wam potrzeba?

Rozśmiali się słuchający.

– Ciekaw, bestyja, chłop.

– Pan tędy jechał jaki…

– Był jeden.

– Na jakim koniu?

Ciarach maść im i piękność opisał, i wnet się podniosły krzyki.

– To on! on!

– Jechał tędy, godzina temu albo więcej gdy ruszył dalej; konia miał zranionego w nogę i tu spoczywał, a posilił się, bo i my mu dali na co stało…

– Zdrówże był? nic mu?

– Jako wy wszyscy – rzekł Wiaduch – zdrów jak ryba i dosyć wesoły był… Ino mi nie chciał mówić kto on… a zlitowalibyście się nademną, gdybyście mi jego nazwisko dali…

Wesołe głosy tłumne nie dawały usłyszeć nic.

– Jedźmy, gońmy! poczęto wołać ochoczo.

– E! Szczęśliwy ty chłopie, odezwał się jeden z za płota… nie wiesz kogoś w chacie przyjmował, gdy ci pany wszystkie zazdrościć będą!!

– Kogóż! przerwał Wiaduch…

– Królaś miał, król u ciebie był! krzyknął jeden i nie czekając dłużej, jak prędko przypadli, tak prędzej jeszcze dalej pobiegli.

Wiaduch i Ciarach stali w osłupieniu. Kmieć się zamyślił głęboko, ręce zacisnął, czoło namarszczył…

– To się też odemnie nasłuchał! powiedział sobie w duchu.

Tymczasem Ciarach i Bogna biegli do matki wołając, parobek się za głowę trzymał – powstała wrzawa i trwoga…

– Król! król!

– Aby się tylko czego nie rozsierdził na mnie – powiedział sobie Wiaduch – bo ze mnie ciągnął, com na duszy miał.

A no – wola Boża – co ma być, to będzie.

Poszedł smutny nazad do chaty. Ale tu gdy rozważać zaczęli jak patrzał, co mówił, jak się do Bogny uśmiechał – jak jej pierścień podarował – wszelka trwoga ustąpić musiała i sam kmieć uznał, że król gniewnym być nie mógł.

Rozważał teraz i on, i wszyscy, jak on do innych ludzi i rycerstwa był podobny, a po niczem w nim królewskości jego odgadnąć nie było można.

Chociaż niespodziane te odwiedziny wielkie nawet na Leksie uczyniły wrażenie, jednakże nazajutrz wstał do dnia swoim zwyczajem i na pole wyszedł…

Ciarach też i Wąż, rozprawiając o wczorajszem przez cały dzień, ani się spostrzegli, jak wieczora doczekali. Ani dnia tego ani następnych nie przyszło nic takiego, coby mogło lub gniew króla, albo jego łaskę im oznajmić.

Powoli więc zacierało się wspomnienie, a w miesiąc potem Wiaduch żartując sobie, opowiadał jak króla poufale, siedząc przy nim na ławie, przyjmował.

Już był uspokojony zupełnie, gdy jednego południa zawrzało przed wrotami aż strach. Wiaduch był na polu, Garuśnica z córką, choć nie bardzo trwożliwa, zaparła się w pustej chacie, i myślała czy się nie wdrapać na wyżki, drabinę wciągając za sobą, bo rycerstwo jakieś zuchwałe, strasznie klęło i dokazywało, o Wiaducha się upominając.

Baba wyjrzawszy ostrożnie z po za zasuwy, poznała Neorżę.

Sam on był, opasły człek, któremu z konia zleść i na konia się wdrapać było trudno, czerwona, okrągła twarz paskudna, oczy małe czarne… Siedział na szkapie spasłej jak sam i wściekał się…

Wiaducha wołano na gwałt.

Był niedaleko na swoim łanie i posłyszawszy hałas, powoli, z rękami w kieszeniach ukazał się w dziedzińcu. Zobaczywszy i poznawszy Neorżę, zdjął czapkę i pokłonił się, ale go łajanie i gniew wcale nie poruszyło.

Przystąpił blisko.

Neorża rękę, w której bat trzymał, do góry podniósł.

– Tuś mi! – krzyknął, ha! zbóju! – Będziesz ty na mnie królowi skarżył? – dam ja ci! – Skórę zedrę z ciebie.

– Ja? – zapytał Wiaduch ze zwykłą swą spokojnością szyderską i niecierpliwiącą gorzej niż zuchwalstwo. Ja?

– A któż?

– Nie wiem, jam na was nie skarżył – rzekł Leksa zwolna. Mówiłem ci z miłością jego, i był u mnie gościem, ale o waszą miłość nie pytał, a jam nie wiedział, kto on jest…

Neorża patrzał nań i pięści ściskał w kułaki.

– Osyp dałeś? – grzywneś zapłacił? – krzyknął.

– Nie winienem nic – rzekł Wiaduch – patrząc w ziemię.

– Było ci dotąd dobrze na mojej ziemi – zawołał pan – bo ziemia ta moja jest i jak pies łże, kto mówi inaczej – siedziałeś spokojny – teraz dopiero poznasz, jakim ja być umiem!

Boś skarżył na mnie.

Wiaduch popatrzał nań.

– Król na was skarżył przedemną, – odparł obojętnie – nie ja przed nim…

Pan nie odpowiadał nic.

– Czyńcie sobie co chcecie – dodał Leksa – wola wasza.

Neorża miał widać wielką ochotę inaczej się z kmieciem rozprawić – lecz coś go wstrzymywało. Podniósł rękę do góry, pogroził.

– Poznasz ty mnie! – zawołał – poznasz…

I batem z całych sił skropiwszy konia, pobiegł dalej, a dwór i ludzie za nim się puścili.

Wiaduch nałożył czapkę na uszy, ręce powkładał w kieszenie, obejrzał się ku studni, a że na zrębie wiadro stało, poszedł się napić z niego, otarł usta i tak obojętny, jak przyszedł, do swojego pługa powrócił.

Ciarach myślał, że mu co powie.

– Wiu hot! – odezwał się na konie i – orać począł…

W chacie cicho było, ale w dni trzy urzędnik Neorży stóg siana z łąki Wiaducha w biały dzień zabrał do siebie. Na zapytanie odparł, że takie było przykazanie, że trzy miarki żyta miał zaraz przywieść Leksa i pół grzywny zapłacić.

– Za co?

Włodarz powtórzył krótko, że takie było przykazanie.

Nazajutrz dwóch urzędników włodarskich wzięli gwałtem wóz i konie, niewiadomo dokąd i na jak długo. Ciarach, żeby mu chudoby nie zniszczono, siadł tam też i pojechał.

Zaczynało się prześladowanie.

Wiaduch cierpiał, lecz nie syknął, Garuśnica po całych dniach klęła.

– Milczałabyś babo – rzekł do niej – nie pomoże to nic. Poczekamy mało, a jak się wilczysko nie nasyci rychło – no – to pociągniemy w świat. Ziemi jest dosyć… Jam ci nie niewolnik, a człek z pradziadów swobodny…

Garuśnicy starą chatę opuścić, było jak życie stracić – płakała…

Wóz z końmi spędzonemi ledwie powrócił, aż włodarz byczka z obory wziął. Takie było przykazanie. – Na polu, w trzodzie owiec, psy jego szkodę zrządziły umyślną, kilka owiec było pokaleczonych. Gdy Wiaduch zagadywał go o to, odpowiadał mu: – Przykazanie mam!

Czekaj – nie koniec! będzie więcej.

Jeden z czeladzi włodarskiej przyszedł potem wieczór, niby z wielkiej przyjaźni podszepnąć, żeby Wiaduch z podarkiem do Neorży pojechał przebłagać, ukorzyć się i o przebaczenie prosić.

 

Kmieć nic na to nie odpowiedział, zmarszczył się i wkrótce go zbył w ostatku.

– Idź, zkąd cię wysłali.

Baby rozpaczały, nie lepiej może było i Wiaduchowi – ale on, im go co mocniej bolało, szczelniej usta zaciskał.

Wtem jednego dnia, gdy na południe do chaty przyszedł, słyszy wołanie w dziedzińcu i śmiech wesoły…

Nim się do progu dostał – ujrzał zbliżającego się do chaty króla, który parę psów z sobą wiodąc, konia zostawiwszy u wrót, wchodził już wołając.

– Zdrów bywaj – gospodarzu!

Wiaduch, jak panu należało, do nóg przypadł.

– Wstawajże, stary – odezwał się król – bądź ze mną tak, jakeś był pierwszą razą. Na Zamku ja królem jestem, a tu – jam prosty myśliwy…

I siadł na ławie. Psy mu na kolanach głowy ogromne pokładły.

Wiaduch stał milczący.

– Mówcie mi – cóż tam u was? – baby zdrowe? – żyto wschodzi?

Kmieć się zupełnie opamiętał i ochłonął z pierwszego niepokoju.

– Miłościwy królu – rzekł, wyście dobrzy dla ludzi, ale co za wami chodzić, licha warto…

Neorża mnie prześladuje za to, jakobym skarżył przed wami nań. Dalej nie strzymam!

Głos mu zadrżał.

Król oburzył się.

– Niepoczciwy człek – zawołał, mówcie co wam uczynił?

Wiaduch począł skargi rozwodzić, ale jak zawsze – chłodno, z pomiarkowaniem, z szyderstwem.

– Do sądu go pozwij – rzekł król.

– W sądzie siedzi albo brat, albo swat – do sądu bez datku nie dostąpię – nie stać mnie nań.

Królowi zapłonęła twarz.

– Spokojny bądź – odezwał się powstając z ławy, ja go zawezwę jutro na sąd przed się… U mnie on nie wygra sprawy.

Wiaduch podbiegł do Kaźmirza ze złożonemi rękami.

– Królu – panie – krzyknął, a nie czyńcież tego! Neorża mnie potem zje przez zemstę, a ja zawsze do was na skargę chodzić nie będę mógł… Trudno. Wy macie całe królestwo, o którem musicie pamiętać, nie mnie jednego. Nie zawsze czas, nie zawsze wy tutaj… Pojedziecie na Ruś… na Węgry, Bóg wie dokąd w odwiedziny jakie do królów, na łowy. Was nie będzie, a Neorżę ja na karku zawsze będę miał.

– Cóż ja ci uczynić mogę? – zapytał smętnie król na pół przekonany.

Kmieć westchnął, myślał czas jakiś, niby nie śmiejąc powiedzieć, co mu się do ust cisnęło.

– Mów! – dodał król żywo…

– Nic wy dla mnie uczynić nie możecie – z cicha odparł Wiaduch, a nietylko dla mnie, jak i dla nas wszystkich kmieci, ile nas jest. Panów ziemian jeden król nie upilnuje, ani strzyma… Wy widzieć i wiedzieć nie możecie, co się z nami dzieje. Spytacie, powiedzą wam, że spełnili rozkaz, a nas będą dusili, jak duszą…

E! – dodał, ja z Neorżą moim powoli sobie radę dam.. jam nie wieczny, ani on…

Posmutniał król.

– Wierz mi – gospodarzu – rzekł, iżbym los wasz poprawić chciał, ale, masz ty słuszność – król bezsilny przeciw nim…

Ha! – dodał szydersko, na to już chyba tę jedną macie radę. Krzesiwo u pasa, na polu się krzemień znajdzie, w lesie huba rośnie…

Kmieć się uśmiechnął smutnie.

– Tać! – rzekł, nie jeden się tego sposobu chwycił, gdy innego nie było, ale to już chyba ostatni.

Zażądał król mleka.

Zasłali mu ręcznik czysty, przynieśli chleb świeży, na ławie siadł. Dwór miał rozkaz, aby na pana za wrotami czekał.

Gospodarstwo oboje pyszni tem, że pana przyjmowali, krzątali się, aby ugościć… Garuśnica nawet psom mleka postawiła na misie u pieca…

Król tymczasem rozpytywał starego o gospodarstwo, o życie, o zarobek, o ciężary…

Ośmielający się coraz bardziej stary Leksa, tak w końcu poufale i swobodnie odpowiadał, jakby z prostym człowiekiem rozmawiał. Daleko mniej strasznym mu był król od Neorży.

Znowu tedy nazwisko to się nawinęło na usta kmieciowi.

– A toś się powinien pocieszyć, mój stary – rzekł król do niego, bo nie ciebie jednego odziera Neorża, próbował i mnie.

– Miłościwy panie! a jakżeby się on ważył! zawołał kmieć.

– Jak? tak jako na ciebie – rozśmiał się Kaźmirz. Masz wiedzieć, że w Wieliczce przy soli konie moje żupnicy utrzymywać mają powinność… Dobrze się tam szkapom dzieje… Neorży się też zachciało swoich tam parę dać, aby mu je żywiono darmo… Trukla i Lewko, gdy je przyprowadzono, nie śmieli odpędzić… jadły więc moje obroki i spasły się…

Wiaduch głową pokręcał.

– Alem dobrze skarcił tego śmiałka – dodał Kaźmirz, i zakazałem, aby mi się na oczy nie pokazywał…

– Ot, czego mu się zachciało! rozśmiał się gospodarz…

– Widzicie więc – dokończył Kaźmirz, żem ja od was nie lepszy – i mnie drą. A nie jeden Neorża, ale i drugich wielu…

Trudno mi wszystko widzieć i być wszędzie…

Tak się dalej przeciągnęła rozmowa, bo król o stan kmieci rozpytywał pilno. Gdy naostatek zabierał się do odjazdu, Wiaduch za połę sukni go ujął i całując ją szepnął.

– Miłościwy panie – dobrzy dla nas być chcecie, uczyńcież to dla mnie, a między Neorżę a mnie nie wkładajcie palca… bo się mścić będzie. Ja sobie z nim poradzę.

– Krzesiwem? spytał Kaźmirz.

– To już na ostatnie danie zostawić muszę – odparł wieśniak… I głową potrząsnął.

Przeprowadził króla aż do wrót.

Tym razem Bogna wcale się nie pokazała, choć Kochan, który z królem był, a o piękności jej słyszał od pana, podglądał, czy nie zobaczy dziewczęcia. Matka z jakąś trwogą przeczucia, skryła ją w komorze, tak, że tylko przez szpary drzwi, mogła się przypatrywać królowi…

Jechali nazad ku Krakowu, Kaźmirz przodem, tuż za nim Kochan, który odwiedzin tych inaczej sobie nie umiał wytłómaczyć, chyba tem, że mu dziewczę ładne w oko wpadło…

Zagadnął więc o to, że Bogny im nie pokazano.

Król się obejrzał nań szydersko.

– Dobrze uczynili – rzekł, bo nie na to ją chowali, aby się zmarnowała. Żalby jej było…

Ziemianka a mieszczka… nie wiele sobie waży niewieścią poczciwość, ale u kmiecia to rzecz święta, i tykać się nie godzi, co u niego skarbem jedynym.

Kochan się śmiać zaczął po cichu.

– Miłościwy Panie – odezwał się, ziemianie was nie darmo królem chłopów przezywają…

Myślał, że Kaźmirz to weźmie do serca, lecz uśmiech tylko wywołał na usta pańskie.

– Myślisz – Kochan – że ja bym się powstydził królem im być, gdybym mógł? – rzekł. Toć niedola moja, żem ja tu król malowany – wiele pragnę, a mogę mało!!

Westchnął, jechali dalej milczący.

—–

Neorża ów, który w Sandomirskiej ziemi posiadłości miał i w Krakowskiem, należał do Toporczyków, to jest do najmożniejszego i jednego z najstarszych rodów w Krakowskiem, który się już i po innych ziemiach rozrodził, a wszędzie możnym był.

Dwór też miał w Krakowie, w którym często przesiadywał.

Królowi w początkach przypodobać się starał, marząc o wielkich dostojeństwach i łaskach, a chociaż Kaźmirz, obdarzony instynktem dobrym do ludzi, pochlebcy zabiegliwego nie lubił, zimno go przyjmował, odpychany, narzucał mu się gwałtem.

Nie rychło dopiero postrzegł, że Kaźmirza ani zmusi, ni podejdzie, i choć Województwo mu dawniej przyobiecano, aby się go zbyć, łask się już więcej nie spodziewał.

Przed ludźmi Neorża nie wydawał się z tym zawodem, mówił wiele o swej przyszłości, lecz do króla ząb miał i nie lubił go.

Nie było im wszystkim zbytnikom w ład, że Kaźmirz porządek chciał zaprowadzić wszędzie, wglądał we wszystko, z chłopami rozmawiał o tem, co im ciążyło, żydów do siebie puszczać kazał ze skargami, żupom i dochodom z nich marnować się nie dawał…

I Neorża i inni na to szemrali mocno, nie takiego króla miećby byli chcieli.

Gdy się wydało przez Lewka, który Wieliczkę trzymał, o owych koniach, narzuconych mu przez Neorżę, a król przepędzić je kazawszy, srodze się pogniewał i winowajcy na Zamek do siebie nie kazał puszczać, wpadł w gniew wielki Neorża…

Takich jak ów niechętnych z różnych powodów, Kaźmirzowi było wielu… Sarkało po cichu duchowieństwo, bo Arcybiskup Bogorja zbyt, według niego, był królowi powolny, ziemianie się skarżyli, że w sądach im nie dawano przewodzić, i pilno strzeżono wymiaru sprawiedliwości.

Nie lubiono i księdza Jana Suchywilka, który był nieustanną radą przy królu, bo ani duchowni, ani rycerstwo z tego surowego prawnika nie byli radzi.

Z dniem każdym mnożyły się skargi i żale na króla.

Wiedział o nich, czy nie, Kaźmirz? donoszono mu, czy tajono? nie było można poznać, bo po sobie nie okazywał, aby dbał wiele o ludzkie mowy i niechęci. Nie wstrzymało go nigdy nic na drodze, którą sobie wyznaczył.

Do niechętnych królowi liczył się i młody ksiądz Marcin Baryczka, z rodziny, która niegdyś z Węgier przesiedliła się była na Ruś, zrodzony z Grzymalanki, a za granicą wychowany, i z wymowy, surowości obyczajów, nieustraszonego charakteru słynący.

Naówczas jeszcze ks. Baryczka wikarjuszem był tylko, i przy biskupie krakowskim na dworze jego zostawał.

Mało znaczył młody Wikarjusz, lecz mu już naówczas ludzie przepowiadali w kościele dostojeństwa wielkie.

Gdy inni kapłani zawsze po troszę ludźmi się okazywali, o beneficjach, o godnościach, o podnoszeniu się myśleli i stan duchowny dla nich był drogą do ziemskiego celu; u księdza Marcina nic nie ważyło, oprócz co jego powołanie mu nakazywało. W ogień, w wodę, gdzie wołała powinność, zawsze był gotów, i to tak chłodno a cicho, jakby najprostszą rzecz spełniał.

Wszyscy go szanowali, ale mało kto się nie obawiał. Czasem i biskupowi bywał niedogodny, bo ustępstw żadnych nie rozumiał. W sprawie bożej gotów był iść przebojem, nie zważając na nic.

Sama jego powierzchowność budziła trwogę. Żółty, wychudły, asceta na modlitwach i karceniu ciała, przedwcześnie zestarzały, wzrok miał ostry, przenikający, głos suchy i niemiły, ruchy gwałtowne. Cnota w nim przechodziła w namiętność, nabożeństwo w passję. Na kazalnicy niemal szalony zapał go ożywiał.

Przez Grzymalankę, matkę swą, spokrewnionym był z Neorżą, którego wujem zwał, i widywał go dosyć często.

Dwór Neorży drewniany i niepokaźny stał na Okolu. Siedział w nim odźwierny jeden, baba i dworzanin stary, gdy pana nie było. Kilka izb składały mieszkanie opuszczone, zaniedbane, które przecież jedną izbę większą miało, aby było gdzie ludzi przyjmować.

Chciwy i skąpy Neorża, nie często ich u siebie miewał, i nie bardzo się doń kwapili, bo nie po pańsku przyjmował, choćby go było na to stało. Jadł sam i pił dużo, często, żarłocznie, lecz bez wyboru… Najprostsze potrawy, kwaśne piwo, wszystko mu było dobre… Gdy nikogo w domu nie miał, co dla czeladzi gotowano jadał, nie przebierając, byle mu największą misę zastawiono.

W kilka dni po bytności króla u Wiaducha, gdy konie mu wypędzone z Wieliczki parobek przyprowadził, a dowiedział się, że król gniewny nietylko je wygnać kazał, ale się na niego odgrażał, i na oczy go do siebie nie kazał puszczać, Neorża wpadł w złość okrutną…

Nie było jej na kim spędzić, a nawet i przed kim się z nią wylać, bo sam się został. Ludzie dowiedziawszy się o głośnej niełasce królewskiej, stronili od niego, jak to zwykle bywa.

Nie znalazł się nikt przez cały dzień aż do wieczora, gdy podsędzia Sandomirski Jaśko, grochem zwany, przywlókł się już o mroku.

Jaśko Groch także do malkontentów należał. Jako prawnik, był to samouk, który mało co nauki przy szkole u P. Marji w Krakowie liznąwszy, naprzód skryptorem był przy sądzie, potem wdrożywszy się w prawo, wyszedł, gdy innego nie było, na Podsędzię.

Im mniej umiał, tem się dumniej z tą odrobiną nosił i cenił do zbytku…

Chytry, chciwy jak Neorża, biedny przytem, słynął z tego Jaśko Groch, że najlepiej w sądzie z win, groszy i różnych opłat korzystać umiał. Ludzie się nań skarżyli, nie zważał na to.

On też na cały świat stękał, a szczególniej na to, iż tak małym był dotąd, gdy się czuł najwyższych miejsc godnym.

Neorża zobaczywszy w progu długiego tego i jak kij wyprostowanego Grocha, natychmiast wybuchnął.

– Wiesz! wiesz! – począł wołać niewyraźnie i bełkocząc, bo język miał tłusty. – Wiesz ty! czegośmy to doczekali? Króla chłopów! a tak! Dla nich on jak ojciec rodzony, dla nas, ziemian starych, kat, tyran…

– Patrzajże, dodał, mnie, ziemianinowi staremu, Toporowi, mizernych parę koni nie wolno było żydowi łotrowi na wypas dać w Wieliczce! Kazał natychmiast szkapy… precz!.. Hę? co mówisz na to?

Czekał na odpowiedź, lecz Groch tylko gębą wywracał.

– Do mojego kmiecia, tego obwiesia Wiaducha, jeździ król w goście… a mnie na zamek nie puszczają? Rozumiesz ty to?

Groch się zebrał na krótką odpowiedź.

– Tak u nas wszystko…

– Co on to sobie myśli, ten król? – zawrzał Neorża – że z nami, rycerstwem i ziemiany, jak z niewolnikami będzie postępował…

Przechadzając się po izbie, sapał mocno Neorża… Groch tymczasem rozglądał się po pustce. Nie był on tak chciwym jadła i napoju jak gospodarz domu, ale – rad jednak bywał przyjęciu, bo go od zapłaty za strawę i napitek uwalniało.

 

Neorżę też gniew wewnątrz palił… klasnął i odartemu parobczakowi piwa kazał utoczyć. Przyniesiono cynowy dzban i kubki gliniane. Siedli do cienkusza. Neorża sapał, Groch stękał.

Tamtemu ciągle jedno na usta wracało – konie wypędzone z Wieliczki…

Podsędzia dzielił jego oburzenie.

Po drugim kubku cicho począł:

– Pewnie, że się wam krzywda stała… Wasze konie króla by nie objadły, ale to jeszcze nic… Gorsze się zwiastują rzeczy. Kamień na kamieniu nie zostanie.

– Hę? – spytał Neorża zdumiony – gdzie?

– Jak te ziemie długie i szerokie, oni tu wszystko poprzerabiają…

– Kto?

– A no, Suchywilk i król – odparł cicho Groch, który i skarżyć się chciał, i podsłuchanym się być obawiał.

Neorża zdumiał się mocno.

– Co? co? gadaj! wyjąknął pochylając się ku niemu.

– Nic nie wiecie?

Gospodarz ramionami ruszył i kubek wychylił.

– Suchywilk gdzieś za górami nauczył się takich rzeczy, które na naszej ziemi nigdy nie rosły. Chce nam tu sadzić winnice, kiedy u nas proste drzewa marzną. Prawo! prawo, słyszę, dali wszędy spisywać… i co były różne obyczaje w ziemiach różnych od wiek wieków, chcą wszędzie jedne zaprowadzić, jak z igły nowe…

Neorży od słuchania oczy rosły, nie dobrze rozumiał.

– Co? co? – bąkał po cichu.

– Teraz my, sędziowie – ciągnął w piersi się palcem uderzając Groch – my, widzimy, słuchamy, ważymy i sądzimy według sumienia… otóż nie! to się im nie podoba… każą nam sądzić wedle jednego prawa pisanego!

Rozśmiał się szydersko.

– Ale to nie może być! – zawołał Neorża oburzony…

– A król tego chce, bo mu Suchywilk nagadał, że tak jest gdzieindziej na świecie…

Smiał się gorzko Podsędzia.

– Hej! hej! – dodał – pilnujcie się panowie ziemianie! pilnujcie! Co dziś na nas sędziów przyszło, jutro na was. Stary obyczaj wszystek rzucą pod nogi i podepczą, a po swojemu wystroją to królestwo na węgierski czy na czeski sposób…

Neorża zamilkł z grozy i oburzenia.

– Mało, że nas, sędziów, zgniecie i niewolnikami prawa zrobi – mówił Groch. – Słychać ze wszechstron… tylko wywracanie i przerabianie…

Jakie zdrowe były nasze dwory drewniane… hę! król wszystko murować każe… a w murze mieszkać, to śmierć! Chce nas wygubić.

Sól nam pan Bóg dał dla wszystkich. Dawniej człeczyna jej za co miał, za to sobie dostał w Wieliczce, teraz… ho! nastały rachunki, żydzi karbują każdą miarkę i wpisują do regestru…

– A moje szkapy precz z Wieliczki! – wyjęknął zbolały Neorża. – Ot co… ot co!!

Ziemianinom i rycerstwu – począł bełkotać – król krzyw… oni mu nie w smak… dla chłopów i dla żydów serce ma tylko…

Lewko ten z Wieliczki, co moje konie bestja zdradził, i monetę trzyma, i sól trzyma, i co powie to święte… Mojego kmiecia, zbója chytrego, król po ramieniu klepie… a my… co my?! co my?

– Skończenie świata! – rzekł Groch – patrząc na dno kubka, w którym już nic nie było.

Wtem w progu zjawił się ks. Marcin Baryczka, który pono chwilę tu już stał, nim go postrzeżono…

Groch, który dla duchownych był z niezmiernem poszanowaniem i pokorą, poszedł go w rękę pocałować. Neorża wstał. Zrobiono miejsce. Siadł ks. Baryczka z twarzą chmurną i posępną.

– Słyszę, że się na króla JMci uskarżacie – rzekł, potrząsając głową.

Neorża się rozkładając, ręce obrzękłe zwrócił ku niemu, z boleściwym twarzy wyrazem.

– Słyszeliście co się stało z moijemi końmi w Wieliczce? hę? O pomstę do Boga to woła.

Zdumiał się ks. Baryczka.

– Miałem parę szkap na wypasie u Lewka – dodał gospodarz – król precz je kazał wygnać.

– A jakież prawo miałeś je tam trzymać? – zapytał Baryczka.

– Prawo? – z oburzeniem krzyknął Neorża – takie prawo, że jak wiek wieków tam ludzie tacy jak ja… wypasali i po dwa, i po cztery… Żydaby licho przez to nie wzięło ani króla też.

Ks. Baryczka głową pokręcił.

– Mało tego – podchwycił gospodarz – Posłuchajcie co Groch prawi. Włosy powstają na głowie.

Ksiądz się zwrócił ku podsędziemu.

– Strach! – rzekł Groch – prawo słyszę nowe piszą.

Uśmiechnął się Baryczka.

Groch począł narzekać długo i z coraz większym zapałem, lecz na duchownym wrażenia nie uczynił. Słuchał go obojętny.

– To jeszcze nie jest najgorszem z tego, co czyni król – odezwał się surowo…

Oba słuchacze zamilkli. Ksiądz smutne przybrał oblicze.

– Potomka mieć chciał, nie było w tem nic złego, żenił się z tą Czeszką, która mu umarła… Palec był Boży! Zaraz po niej król Jan i syn jego wyswatali mu Adelajdę Heską… Długoż z nią żył? a co się teraz dzieje?

Groch głową trząsł.

– Ta niemkini, która mu i dwu tysięcy kop posagu nie przyniosła, a w dodatku szpetna…

– Żenił się z nią przecie – przerwał ksiądz…

– Widziałem ja ją – mruknął Neorża – a choć króla nie lubię, ale go nie winię. Brzydka bo baba, a po naszemu słowa nie umie i mówią, że na umyśle słaba.

– Przecie żona! – dodał Baryczka.

– Za tą się nie macie co tak ujmować – rzekł Groch – krzywda się jej nie dzieje. Królowi wstręt czyniła, posadzili ją na zamku w Żarnowcu, i żyje sobie jak królowa, tyle tylko, że męża nie widzi…

Ale… szpetna bardzo!..

Groch głową kręcił.

– Nie mógł z nią żyć – rzekł Baryczka – choć po bożemu należało się to, bo człowiek nie do rozkoszy się rodził… oddalił ją… niechby i tak było… ale na cóż sobie innych szuka… i zgorszenie ludziom daje?

Słowa te, które dobitnie i surowo wyrzekł ks. Baryczka, nie znalazły jakoś oddźwięku i potwierdzenia w słuchaczach, tak samo, jak utyskiwania na nowe prawa u niego.

Neorża i Groch spuścili oczy. Nie byli i oni bez grzechu, a w owych czasach, gdy ludzkie namiętności wybuchały gwałtowniej, mało kto czystem życiem się mógł pochlubić.

Srogi więc sąd ks. Baryczki przyjęto milczeniem.

– Wina króla – mówił dalej duchowny, iż się daje do złego ciągnąć… ulega chuciom, ale nie mniejsza tych z kapłanów naszych, co z nim obcują, z nim żyją, patrzą na to, a nie strofują go i nie karcą.

Wie pewnie o zbytkach tych Pasterz nasz Gnieźnieński, bo przy królu często bywa, wie ks. Suchywilk, co ze dworca pańskiego nie wychodzi, wiedzą kapelanowie… a milczą.

Milczeli słuchacze uparcie.

Groch znajdował, że spisywanie praw nowych było grzechem daleko większym, a Neorży się zdawało, że wypędzenie koni jego z Wieliczki, było straszniejszą jeszcze zbrodnią.

– Gdybym ja na dworze był – dodał Baryczka, gdybym ucho jego miał – nie zniósłbym tych miłośnic, o których wszyscy wiedzą, palcami je wytykają.

– W Krakowie bo ich nie ma – szepnął Groch, ręką na różne strony pokazując. – Siedzą pono po królewskich dworach – w Opocznie, w Czehowie, w Krzeczowie…

– Pełno ich wszędy – burząc się ciągle, mówił Baryczka – znajdą się i w naszem mieście…

Mało tego! – krzyknął wreszcie – ludzie prawią o żydówkach!

Groch i Neorża dopiero tę okropność posłyszawszy, załamali ręce z przerażenia.

– Nie może to być – wtrącił Groch…

Neorża milczał… Rozmowa o królu przerwała się, bo pod oknami dworu przesunęła się jakaś postać, a nikt podsłuchanym być nie życzył.

Jeden mężny ks. Baryczka, to co mówił, gotów był powtórzyć zawsze i wszędzie.

Gospodarz podniósł się, oczekując na przybywającego, co się przed chwilą przemknął.

Drzwi otwarły się z wolna, i na progu ukazał się, znany dobrze Neorży, jeden z Jaksów miechowskich.

Była to, jak wiadomo, jedna z najzamożniejszych rodzin przed wiekiem, część jej dotąd majętności zachowała, druga, która wiele bardzo świadczyła zakonom, zubożała była, i właśnie jakoś pod te czasy ten sam Mikuła, który stał w progu, z majętności niegdyś zapisanych opactwu Jędrzejowskiemu, z których sobie dziadowie jego serca bydlęce wymówili na znak posiadania, odprzedał je opatowi za grzywien trzydzieści…

Neorża córkę miał jedną, mówiono, że Mikuła starać się był rad o nią. Ale… Jaksa do dworu króla należał, krzywo nań patrzano. Gdy wszedł, zamilkli.

Choć zubożenie znać było na młodym Gryfie, ale i ród szlachetny z twarzy poznał każdy. Postawę i rysy miał piękne, rycerskie, może dla mężczyzny zanadto słodyczy i wdzięku.

Coś pańskiego wiało od niego, choć odziany był skromnie bardzo…

Neorża go zimno przywitał, odgadywał już, że Jaksa, na dworze króla przebywający, niesie mu pewnie jaką niełaski jego przestrogę. Wolał z nim o tem nie mówić…

Zagadano o rzeczach obojętnych, o nabożeństwach po kościołach, o miejskich posłuchach.

– Jam się przybył pożegnać z wami – ozwał się Jaksa, bo lękam się, ażali nie wyjeżdżacie.

Tak mi się zdało!

Gospodarz ostro nań spojrzał.

– Pewnie, że ja tu robić co nie mam – rzekł, ale też i spieszyć ztąd nie chcę, aby się nie zdało komu, że uciekam od zagniewanego oblicza pańskiego!!