Tasuta

Król chłopów

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Gdy się to wszystko spełniało, Wiaduch ze swemi, ledwie się dostawszy na zamek cudem jakiemś, innego sobie miejsca i swoim nie znalazł, jak przy murze, wysoko, na blankach. A choć i tam ciasnota była wielka i niewygoda, miał tę pociechę, iż król, do koła rzucając oczyma jasnemi, postrzegł go i uśmiechnął mu się.

Poszły zaraz innych oczy za temi, i dostrzeżono kmieciów, o których zresztą Neorża już wiedział, rozpowiadał, a gniewał się, że tu przybyć śmieli…

Tak się wszystko odbyło dnia tego łatwo, dla tego, że kilka poprzednich, poświęcił król naradom z Comesami i rycerstwem, i rzecz była już postanowiona.

Zastawiono potem stoły i ludzie po troszę rozpływać się zaczęli, a Wiaduch nie bardzo wiedział co poczynać z sobą, gdy ze dworu królewskiego jeden, który z Kaźmirzem bywał na Prądniku i znał starego, zbliżyli się doń.

– Mam przykazanie od pana, abym was ugościł. Jest dla was stół osobny na podsieniu, chodźcie.

Kmiecie się wahali, obawiali się obudzić zazdrość, lecz posłuchać musieli. Prowadził ich tedy ów Gosław Krojc, dworzanin do zamku na ubocze. Lecz zdala już postrzegli, gdy im na miejsce dla nich wyznaczone wskazywał, że je jacyś ziemianie samowolnie zajęli.

Chcieli kmiecie odejść, niepozwolił Gosław. Obok stołu zajętego bezprawnie, kazał na dwóch beczkach stare drzwi położyć, misy i dzbany podawać.

Dopieroż owi panoszowie obok, gdy zobaczyli przy sobie kmieciów, krzyczeć i wywoływać zaczęli na niepomierne zuchwalstwo…

Nie zważano na to, ale, gdy przy tym stole poczęta sprawa kmieca, poszła zaraz po innych…

Ziemianie cierpieć ich przy sobie nie chcieli. Zaniosło się na burzę groźną…

Wiaduch skinął na swoich że nie pora ją wywoływać było, więc zakosztowawszy ledwie chleba królewskiego i usta w kubkach umoczywszy, wyszli powoli boczną furtą, którą im Gosław ukazał.

Odejście ich nie zażegnało wielkiego poruszenia w rycerstwie. Widziało kmieci wprzódy wielu, była już mowa o tem, że przybyli, pewnie ze skargami do króla, i oburzenie coraz się zwiększało.

Odgrażali się ziemianie, iż tym których dosięgną i o których się dowiedzą, nie darują.

Chodziła wprawdzie wieść, iż się stawili na żądanie samego króla, lecz wierzyć w to nie chciano…

Wrócili z Wiaduchem wszyscy niezaczepiani do Brzezia…

Tu narada była, co poczynać. Obowiązek stawienia się spełniony został, nie mieli już co robić, znaczniejsza część do domów się wyrywała. Inni chcieli jeszcze kupą do pana iść, dziękować mu. Zdania były podzielone, Wiaduch radził spocząć jeszcze i czekać.

– A no! czekać – odparł stary – którego zwano Stroka, doczekamy jeszcze tego, że nas rycerstwo pokrwawi… Nie ma tu już co poczynać, a i kupy się trzymać nie koniecznie, niechaj każdy swoim rozumem i drogą do domu powraca.

Nad ranem przybył komornik od króla, gdy ledwie wstawali, i kazał im na zamek. Dnia tego cokolwiek się było przerzedziło i po drodze, choć spotykali jadących, którzy się z nich wyśmiewali i zaczepiali, przystęp do grodu był wolny…

Kazano im stać w przedsieni. Król z kilku panami wyszedł do nich z uśmiechem na ustach. Głową skinął Wiaduchowi.

– Chciałem – rzekł na głos – abyście i wy tu byli, gdzie w imię Boże, nowy zakon, albo raczej stare zakony ojców spisane… ogłoszone zostały… Wszystkim one, i wam też służą ku obronie i bezpieczeństwu…

Idźcież w pokoju do domów, do pracy i powiedzcie ludowi wszystkiemu, iż go odtąd nie sędzia będzie karał i sądził… ale jeden zakon dla wszystkich.

Pokłonili się kmiecie, a król, spoglądając na nich, bardzo dobrotliwie uśmiechnął, mówiąc do tych, co go otaczali:

– Ci są, którzy karmią nas, należy im opieka i bezpieczeństwo. Idźcie w pokoju.

Przytomny kapelan królewski pobłogosławił ich po łacinie i odeszli nareszcie wielce uradowani, że się to przecie skończyło.

Nie było już sposobu dłużej ich tu zatrzymać. Kto żyw, konia wyprowadzał, wóz zaprzęgał, aby prędzej z Wiślicy… Nie mówili tego, ale pogróżki i szyderstwa ziemian trwożyły ich niepomału.

Wiaduch, choć był rad mieć kogo za towarzysza podróży, nim się miał czas z kim umówić, sam jeden pozostał. Nie zafrasowało go to wielce, bo miał parobka Węża z wozem i dobrego konia pod siebie. Strachu nie czuł. Wypoczął więc dobrze, i z południa dopiero w drogę wyruszył.

Na gościńcach teraz nie tak było ludno, bo wielu jeszcze pozostało w Wiślicy. Jechał więc Leksa zamyślony, w duchu sobie wszystko to przypominając co go spotkało, co widział i słyszał.

Pomimo obietnic i nadziei wielkich na to prawo nowe, on, stary i doświadczony, zachował swe przekonanie, iż z prawem tak będzie jak i bez prawa, że się nie zmieni nic. Nie wątpił, iż król dobry chciał jak najlepiej, lecz w moc królewską nie wierzył.

– Ziemianie uczynią co zechcą, i – będzie po staremu! – mówił w duchu.

Dnia tego nie wiele ujechawszy, a gospodę i szopę znalazłszy zawczasu Wiaduch zanocował.

Tymczasem na Prądniku stara Garuśnica i syn około gospodarstwa chodząc dnie i godziny liczyli wyglądając Wiaducha.

Baba obrachowywała raz i drugi; wiedziała że w niedzielę w Wiślicy musiał być, że tam nad dzień, dwa nie zabawi, i że do domu potem, dla zbliżających się świąt pośpieszy.

Tymczasem Wiaducha nie było. Wszystkie rachuby zawiodły… Z sąsiedztwa powrócił jeden z kmieci oznajmując, że Leksa lada chwilę powinien już być. Popowracali inni, o Wiaduchu słychu nie było…

Jednej nocy, nie mogąca zasnąć Garuśnica posłyszała skrzypiący wóz, jakby się u wrót zatrzymał… Wyszła narzuciwszy okrycie…

W mroku widać było w istocie konie i wóz pod bramą. Na zawołanie jej, głosem słabym odpowiedział ktoś, jakby Wąż… Podbiegła do wrót. On to był, ale milczący, przerażony i sam jeden. Koń Wiaducha do wozu był uwiązany.

Z parobka nic się dowiedzieć nie było można w początku, tak płakał. Wskazał wreszcie na wysłany i pokryty wóz, na którym trup Wiaducha z głową porąbaną leżał.

W drodze na gościńcu spotkał się z kmieciem Neorża, który podchmielony był, więc zły i bez pamięci. Ząb miał już do kmiecia, złość do króla. Lżyć go począł, ludziom kazał zatrzymać i zarąbał.

Mścił się za swoje szkapy, z Wieliczki wygnane.

– Za głowę zapłacę! – krzyczał, miecz chowając skrwawiony – kością mi w gardle stał chłopisko.

Tom II

Księga trzecia. Baryczka

Zimowego dnia 1348 roku, wieczorem, mimo srogiego mrozu i zamieci, która śniegiem miotła, we dworze Neorży wielka izba pełną była i ciągle ktoś jeszcze nowy, otulony opończą, odziany kożuchem, zakapturzony, przybywał.

Z różnych stron miasta ubocznemi drożynami ściągali się tu ludzie, zdając unikać, by ich nie postrzeżono. Przesuwali się rozglądając, wypatrując, omijając spotkanych, wsuwając w podwórze nieznacznie, wchodząc do dworca nie wprzódy, aż się ze służbą w sieniach rozmówili i przez drzwi pół otwarte zajrzeli do wnętrza.

Okna w wielkiej izbie pozasuwane były szczelnie i dla chłodu i dla tego może, aby przez nie światło nie zdradzało zgromadzonych.

Było ich już tu kilkudziesięciu, stojących, kupą w pośrodku i półgłosem wiodących żywą rozmowę, która niekiedy w gwar niezrozumiały się zmieniała.

Gospodarz na przyjęcie tych gości nie wysilił się bardzo; stało piwo i kubki, jakie wówczas w lada kramie kupowano, kilka dzbanków glinianych na pół opróżnionych, resztki chleba i misy, na których oprócz kości okrojonych nic nie było.

Neorża w kożuchu prostym, który ciągle z ramion się zsuwał, a on go nieustannie naciągał na nie, z twarzą czerwoną i nabrzmiałą, z oczyma zaognionemi, rękami sobie dopomagał, bo mu wymowy brakło.

Otaczający goście poważniej wyglądali i rozumniej im z oczów patrzyło. Nie bardzo też wielką zdawali się przywiązywać wagę do tego, z czem się Neorża odzywał, więcej między sobą się naradzając, niż zwracając ku niemu.

Dla izby ustronnej snać bardziej niż dla pana jej tu przybyli.

Właśnie może to lekceważenie sprawiało, iż wojewoda natrętnie, uporczywie do rozmowy mięszać się starał, drugim ją przerywał, za ręce chwytał mniej uważnych i po ramionach ich klepał.

Pomiędzy zgromadzonemi wyżółkła, chuda, pełna surowości namiętnej, odznaczała się twarz znanego nam już księdza Marcina Baryczki. Z brwiami ściągniętemi groźnie, z czołem pofałdowanem, jak z kazalnicy przemawiał kapłan, ognistym językiem, natchniony, przejęty, rozgorączkowany.

Słuchano go z ciekawością i poszanowaniem, choć z wyrazów twarzy słuchaczów widać było, że nie wszyscy się zgadzali na to, co mówił, jawnie mu przeczyć nie śmiejąc.

Bełkotanie Neorży przechodziło niesłuchane wśród gwaru i podnoszących się tu i owdzie głosów.

Gospodarz niewiele też miał do powiedzenia, powtarzał tylko pieśń starą, wszystkim już dobrze znaną, urazy swej do króla i chęci pomszczenia się za nią.

– Pomsta to Boża! palec to Boży! – wołał głośno ks. Baryczka. – Miara zgorszenia i nieprawości przepełnioną została, znużyła się cierpliwość Bogu, miłosierdzie ustępuje pomście i sprawiedliwości. Bóg, który dzieci karze za rodziców grzechy… jak w piśmie stoi, królestwo to nasze dotyka plagami okrutnemi za złość i winy tego, który mu panuje!

Nie chcę być sędzią drugich, bom sam grzesznym człowiekiem, ale niejeden król winien, który wodze wszystkiej swej namiętności puszcza, winni drudzy, bo ich karygodne milczenie wspólnictwem nazwać można…

Komuż przystało skarcić, do opamiętania skłaniać, na dobrą drogę go prowadzić, jeśli nie duchownej starszyznie, ojcom kościoła, którzy przy tronie stoją?

Kto będzie się śmiał odezwać, jeżeli oni zmilczą?

To mówiąc pierś uderzył pięścią ściśniętą ks. Baryczka.

– Winien, tak, winien Arcybiskup nasz Bogorja, pobłażliwy do zbytku; winien siostrzan jego, kapłan, co duchownych swych obowiązków dla świeckich spraw zapomina, ks. Suchywilk… jurysta więcej niż kapłan, dworak raczej niż ksiądz… a wreszcie mój najdroższy ojciec, ks. Biskup Bodzanta, który obowiązek czuje, a za długo się ociąga z surowem spełnieniem jego. Lecz tego ja skłonię, na kolanach uproszę, poprowadzę przed króla, a nie… to sam w imieniu jego stanę.

 

Tak, dodał, unosząc się i oczyma ognistemi wodząc po przytomnych – tak, stanę ja, choćby mnie miał spotkać los Stanisława biskupa, błogosławionej pamięci.

Takiego jak on, mężnego bojownika pańskiego potrzeba nam, a ja, choć rzemyka obówia świętego męczennika rozwiązać nie jestem godnym – ja, pójdę w jego ślady.

Stojący obok ks. wikariusza Otto ze Szczekarzewic Toporczyk (Neorży powinowaty i tegoż co on szczytu) z zakąszoną wargą i przymrużonem okiem jednem, począł się uśmiechać nieco szydersko.

Ks. Baryczka dostrzegł ten uśmiech, zmarszczył się groźno, i pytające ku niemu z gniewem zwrócił oblicze.

– Ojcze mój – z przekąsem odezwał się Otto ze Szczekarzewic – nie te to czasy, w których królowie rozgniewani męczenników czynili z was, a sobie gotowali klątwy i wygnanie… Wiecie co we Wrocławiu król czeski powiedział naszemu biskupowi, gdy mu za zajęcie dóbr klątwą zagrażał? Rozśmiał się obojętnie i rzekł:

– Widzę, że ci się męczeństwa zachciało, alem ja do tego nieskory. Dóbr ci nie oddam i życia nie odbiorę, a o klątwę rozprawim się w Rzymie.

Wszystkich oczy zwróciły się na ks. Baryczkę.

Oblicze jego marszczyło się i mieniło, drżał od wewnętrznego poruszenia. Zwrócił się z pewnem lekceważeniem do Ottona i zawołał, mierząc go wzrokiem dumnie:

– Nie każdemu Bóg wieniec i palmę męczeńską dać raczy, ale każdy winien święty spełnić obowiązek. Alboż myślicie, że i to męczeństwem nie jest, gdy kapłana, sługę bożego, sponiewierają pogardą?

To rzekłszy, odstąpił nieco ks. Baryczka z koła, otarł twarz, na którą pot wystąpił, i zamilkł.

Drudzy milcząco patrzyli po sobie.

Piotr Pszonka z Babina, niewielkiego wzrostu, człek z twarzą rozognioną i niespokojnem wejrzeniem, pierwszy się po nim odezwał.

– Sprawa księży, a nasza, nie jedna. Co nam tam do tego, jakie król życie prowadzi? Każdy za swoje odpowiada, z Bogiem się o nie rachować będzie. Gorsza to, że dla nas on nie takim jest, jakimbyśmy go mieć chcieli.

Na rycerstwie i na szczytach naszych stoi to królestwo, a nas, ojczyców jego, co raz spychają na dno. Prawo nam nowe narzucił, chce, aby wszystkim dobrze było, mieszczanom, kmieciom, chłopom, żydom nawet; tylko nam swobody dawne obrzyna i niewolą grozi.

Albo my to niepomni jesteśmy dawnych czasów, gdy z duchowieństwem królów i książąt sadzaliśmy i wysadzali? W cóż się to nasza siła i moc obróciła?

Daliśmy ją sobie po kawałku odbierać, przez własną winę, pójdziemy za to w niewolę.

Nieopodal od Pszonki stał, patrząc na mówiącego, mężczyzna w sile wieku, ująwszy się w boki, oblicza zuchwałego, razem i przebiegłość chytrą znamionującego.

Barczysty był, gruby, i jak dąb rozrosły. Z obejścia się z nim otaczających, z wejrzeń, jakiemi go mierzyli, wszyscy niemal ciekawie mu się przypatrując; widać było, iż znaczenie miał tu niemałe; i inni radzi byli jego też głos posłyszeć w tej sprawie.

Gęsty włos ciemny z odbłyskami miedzianemi zwijał mu się dokoła twarzy nie pięknej, ale moc wielką, upór i zarozumienie wyrażającej. Brodę krótką, a szeroką, rudą miał prawie, policzki wystające, usta mięsiste, z pod których białe rzędy zębów przeglądały; oczy niespokojne, błyszczące. Strój na nim, wdziany niedbale, bogaty był i pański. Spodem suknia lamowana i spinana guzy świecącemi, na wierzchu dostatnia z kun szuba, okryta drogą tkaniną, miecz, który spierając się w bok ręką, przyciśnięty trzymał, kuty był, sadzony kamieniami, spięcie pasa świeciło podobnież, dostatek zdradzając.

Choć Neorża gospodarzem był, a ks. Baryczka dostojeństwem duchownem przed innyemi świeckiemi przodował, on tu zdawał się najpierwszym być, on prawo mieć jakieś do kierowania drugimi. Oglądano się nań ciekawie i trwożnie.

Ten jednak więcej słuchał, niż mówił, badać chciał raczej, niż się sam spowiadać.

Gdy Pszonka dokończył, usta mu drgać poczęły.

Ścigano go tak oczyma, domagając się, by przemówił wreszcie, iż dłużéj już milczeniem ich zbywać nie mógł.

– Wszystko to prawda, co mówicie – odezwał się rubasznie i jak od niechcenia – ale jeszcze to niespełna, co potrzeba. Tego nie dość! Ziemianie upadają na siłach, tak, boć i ich ziemie, z których się królestwo składa, przepadają w niem a toną. Żadna już się, jak dawniej, do tego przyznać nawet nie chce, że odrębną była, że swych własnych książąt miała.

Prawo jedno, pieniądz jeden, król jeden – a nasze swobody wielkopolskie, kujawskie, krakowskie, mazowieckie, wiele ich było, zmełli nam w pańskich żarnach na jedną mąkę, i będą nam teraz z niej dawali taką miarkę, jaką zechcą.

Każda ziemia naprzód o sobie pamiętać powinna, każde rycerstwo z sobą się silno w kupę związać. Gdy pułki takie staną, wojsko z niego urośnie, a dziś co jest? tłum niesforny i zbieranina!

Większa część słuchaczów, jakby rozumną tę radę znalazła bardzo, poczęła żywe dawać przyzwolenia znaki.

– Rozumnie mówi! – szemrali jedni. – W sedno trafił! – dodawali drudzy. – Ten głowę ma! Jego słuchać!

– Ja moich Wielkopolan – ciągnął dalej mówca, uśmiechając się, rad sobie – około siebie ściskam, wiążę ich i gromadzę; królowi się kłaniam, ani mu wypowiadam wojny, ni posłuchu odmawiam. Milczę pokorny, ale w domu chcę panem być i będę, a gdy zastęp nasz silny urośnie, nie weźmie nas nikt gołą ręką, nie damy się nikomu.

– Prawdę mówi Maciek Borkowicz – głową potrząsając, ozwał się Janina z Rogowa – o! święte to słowa… Ta nas jedność zgubiła…

Ziemianie się po różnych stronach rozpierzchli, swojego nie trzymając kąta. Dawniej krakowscy ojczyce potęgą byli w domu, teraz ich po wszech ziemiach pełno, a starej gromady nie ma. Wielkopolanie do nas nadciągają, o naszą sprawę się nie troszcząc, my też osiedlamy się, gdzie który chce obcemi się potem czując.

Stanie na tem, że będzie jedno królestwo, ale i ziemiany, rycerstwo, panowie przepadną dawne prawa ich, a tylko moc królewska urośnie.

Słuchał tego, lekko poruszając ramionami, ksiądz Baryczka, słuchał, niecierpliwiąc się, aż przerwał nagle wielkim głosem:

– Wy rozumem chcecie wszystko złe zwojować! Rozumem, a bez Boga! Hej! hej! do lepszego nie tędy droga. Związując się w pułki i zastępy, nie uczynicie nic, nie podołacie niczemu, boście grzesznicy, rozpustnicy, a zbytniki, jako i ten, przeciw któremu wstajecie…

Naprzód żywota poprawcie, kajajcie się, a Bóg za was uczyni to, czemu wy rozumem nie podołacie. Król w grzechu, ale i wy nie lepsi! Bić się naprzód w piersi i pokutować…

Do tego przyszło, że w państwie chrześciańskiem Sakrament przenajświętszy bezbożni ludzie z kościoła chwycili i w błoto cisnęli!! Nie byłoż za co całego państwa karać i smagać? Co po tem, że świątynię w owem miejscu budują, a życia nie poprawili.

Widzieliście, jak zaraz po świętokradztwie tem przyszła w tropy kara boża, nasłał Pan mór czarny, śmierć wymiotła tysiące, wyludniło się miasto! Jak Sodomę i Gomorę zniszczy Bóg to gniazdo wszeteczne, jeśli się nie poprawicie.

Nikt odpowiadać nie śmiał na ten groźny wykrzyk kapłana.

Przypomnienie niedawno przebytego moru, który po sobie straszne pozostawił ślady, bo ludność miasta w części się była rozpierzchła, a w części padła jego ofiarą, i całe osady a miasteczka po nim opustoszały, zbyt jeszcze było żywe, przerażało wszystkich.

Neorża nawet spuścił głowę i trwożliwie powiódł dokoła oczyma.

– Na wielkie zło – dokończył ks. Baryczka – ostrych też potrzeba leków… pokuty, włosiennicy, skruchy, poprawy; w nich zbawienie, a nie w waszych związkach i naradach!!

Bóg zsyła i mory i króle!

Maciek Borkowicz zacisnął usta… skrzywił się, pokręcił głową, i na kilka kroków w tył odstąpiwszy, kołpak poprawił, szubę ściągnął, jakby się już odchodzić zabierał, nie mając tu co poczynać więcej.

Lecz i ks. Baryczka, wypowiedziawszy co na sercu miał, nie spotykając ani przeciwieństwa, ani oznaki, by mu prawdę przyznano, gospodarza ukłonem żegnał, i zadumany ku drzwiom szedł szybkim krokiem. Maciek Borkowicz, zobaczywszy to, wstrzymał się z ustąpieniem, do koła powrócił.

Inni także, jakby im ksiądz ten ciężył i przeszkadzał, po odejściu jego spojrzeli na się raźniej i odetchnęli swobodniej.

– Święty to człowiek – zabełkotał Neorża – a no, z niego nam nie wiele korzyści, chyba tyle, że królowi dokuczy… ten zaś i do klątwy gotów, nikogo się nie zlęknie.

– Niechaj go tylko wyklnie – przerwał Otto Toporczyk, śmiejąc się i pomrugując. – Stoi przecie w tem prawie, które sam król postanowił, że od wyklętego pana chłopom wolno precz iść wszystkim, i nam się go pozbyć będzie łatwiej własnem prawem jego.

Rozśmieli się niektórzy, potwierdzali chętnie wszyscy. Lubelscy ziemianie, Pszonka, Otto i Janina coś pomiędzy sobą szeptać zaczęli.

Maciek Borkowicz poufale rękę położywszy na ramieniu gospodarza, po cichu mu kładł w ucho jakąś radę. Inni rozpraszali się powoli.

Wtem Pszonka znowu głośno mówić począł, a ci, co się byli już rozpierzchli, powoli ciekawie ku niemu się ściągali.

– Ksiądz po księżemu prawi, ale też słuszność ma – mówił Pszonka, rozglądając się dokoła i zbierając słuchaczów oczyma. – Albo to nie wstyd i hańba, że królowa siedzi wdową na Żarnowcu, a jemu coraz nowych niewiast sługi szukają… Mało im swoich, ściągają po wszystkich ziemiach węgierki, czeszki i niemki… Jak począł od poganki litewki, tak teraz coraz mu innego owocu trzeba… Co nadkąsi, to rzuci, a czeladź dojada!!

Zobaczycie, gdy się przebierze, jeszcze na żydówce gotów skończyć! Tego brakło, a i to będzie… bodajbym sromoty tej nie był prorokiem!

W śmiech obrócono wykrzyknik Pszonki.

– A, niechajby sobie smakował w czem chciał – odparł Janina – co nam do tego, to ks. Baryczki i spowiedników sprawa… Nam, byle rycerstwo i jego prawa szanował, choćby… wiedźmę wziął… nic do tego.

Toż gorzej, że nas ode dworu i od łask odpychają. Kilku ulubieńców swoich ma, ot takiego Kochana, co się nawet wojewodom nie kłania, a oni jemu nizko, takiego Dobka Bończę, który do góry głowę zadziera, jakby od innych był lepszy; zresztą kto przy nim? mieszczanin, półniemca, Wierzynek, żyd Lewko… kat ich zna!

– Lada chłop! lada rab! wykrzyknął, bełkocząc po swojemu Neorża, ja o tem najlepiej wiem. Byłże u mnie Leksa, co go Wiaduchem przezywali, prosty człek, gbur, co myślicie? Król do niego jeżdżał w odwiedziny, w chacie się zasiadywał, najmilej się z nim zabawiał, rozprawiał jak ze człekiem, rady mu dawał, skarg miłościwie słuchał. Tego juchę, gdy śmiał potem do Wiślicy jechać, jakby tam dla nich prawo pisano, za co mu król jeszcze pono dziękował, powracającego na drodze, gdy mi zuchwale odpowiadał, schwyciłem i zarąbał… Niechaj drudzy znają, aby mi kmieć łba do góry nie podnosił. Wara im stawać na równi z nami.

– A co o żydach powiadaliście, wtrącił żywo Otto ze Szczekarzewic, to też prawda, że on ich broni i strzeże lepiej, niż chrześcian… choć pana Boga naszego zamordowali. Pytajcie, dla czego? He! he! przez nich i przez mieszczan wielkie skarby mu płyną, a na złoto bardzo chciwy jest. Skarbiec już na Rusi dosyć napełnił, wieźli go wozami do Krakowa, że się pod nim osie łamały; tron ze szczerego złota sadzony kamieniami, jak pięści ogromnemi, dwie koronie z berłami, krzyż ogromny, a naczynia srebrnego i złotego, rogów kutych na seciny… Mało tego, z Gniezna kościelne srebra pooddawał mu druh Bogorja… Zdaje się dosyć ma, by krzyżaków, i węgrów, i czechów opłacać, a pychę swą stroić – a no, nie? Więcej i więcej coraz pragnie… Popatrzcie na dwór, jaki on był za Łokcia, który w prostej opończy chadzał, a co za zbytki u niego. Ino szkarłaty i perły na nich… złoto kapie z parobków stajennych, z Cesarzem chce iść o lepszą wspaniałością. A nam co po tem?

Na to mu jego Wierzynek, którego on już rycerzem uczynił i szczytu mu dozwolił, na to Lewko z innemi żydy pieniędzy dostarczają… Każdą grudkę soli teraz liczą i ważą, ze wszystkiego korzyści ciągną, a gdzie dawniej ziemianie korzystali, teraz on sam i skarb…

Dla tego on żydów lubi, bo oni mu pieniądze kowają, no – i taka natura w nim przekorna, że co najpodlejszy gmin, na który nikt nie spojrzy, jemu smakuje najlepiej. Przyjdzie doń dwu na skargę albo z prośbą, popatrzy, zawsze który najnędzniejszy, tego wybierze i do niego się zwróci. A z pokłonem rycerz starego rodu zjawi się, zmierzy go od stóp do głów oczami, rzadko słowo powie. Żebrak na drodze, chłop u radła, żyd w nędznej chałupie, to dla niego przysmaki. Nie pominie żadnego, stanie, zaczepi, będzie z nim rozmawiał i okaże mu oblicze najłaskawsze.

O tych żydach powiem wam, na com ja sam własnymi oczyma patrzał.

Wszyscy około mówiącego Ottona ze Szczekarzewic skupili się ciekawie, Neorża śmiał się uradowany, bo na jego młyn woda płynęła, powtarzał ciągle:

 

– A co? a co?

To, o co obwiniano króla, szczególniej mu smakowało.

– Chłopów król, a nie nasz! – mruczał – chłopów król.

Tymczasem Otto dalej opowiadać zaczął:

– Łońskiego roku, gdy Pan Bóg nas tym strasznym morem pokarał, który wiatry zkądś przyniosły, a drudzy prawią, że z kupcami do nas i kupią przywędrował, ludzie padali jak muchy. Trwoga była okrutna, tak, że niektórzy ze strachu samego marli, choć czarnych wrzodów, i krost, i dymienicy nie mieli. Kto żyw, z Krakowa życie unosił, bo tu powietrze, jak ks. Baryczka powiada, za przenajświętszy Sakrament sponiewierany mściło się bezlitośnie.

Zakonnicy tylko i księża, gdzie którzy pozostawali, aby umierającym ostatnią oddać posługę. Nie nastarczyć było grabarzy i trumien… Walały się trupy pod płotami, co je potem lada gdzie do dołów rzucano, aby zarazy pozbyć.

Król, który w Krakowie podówczas nie był, gdy się to poczynało, jakby sobie z mocy Bożej urągowisko czynił i wyzywał ją, choć go ten z Melsztyna i inni prosili, po rękach całowali, aby się kędy w lasy schronił, nie, wprost na Wawel powrócił!

Było to właśnie w porę, gdy ludzie dowodnie doszli, iż pomorek był bodaj sprawą żydów, albo za żydowskie grzechy, które u siebie cierpiemy, zesłany. Postanowiono niewiernych wybić i wytopić, aby Boga przebłagać.

Niektóre żydowstwo ostrzeżone, pouchodziło, inni u chrześcijan szukali drogo okupionego schronienia, po lochach i jamach się zakopywali.

Mnie się naówczas ani śniło do Krakowa, w paszczę tej potworze leźć, jakby onemu smokowi Krakusowemu pod Wawelem, aż dowiaduję się, że tam stary mój pan rodzic zaniemógł, a woła mnie do siebie, abym go wyzwolił, albo pogrzebał…

Musiałem więc, wziąwszy błogosławieństwo kapłańskie, a od bab różnych ziół siła i zaklęć, spieszyć do pana rodzica. Miałem postanowienie takie, tylko z wozem krytym pod domostwo po niego podjechać, starego zabrać, i ani wody kropli do ust nie biorąc, ani chleba kawałka, natychmiast nazad do Szczekarzewic z powrotem. Alem na złą trafił godzinę. Właśnie się było pospólstwo na żydów zniosło i zbiegło, a sprawiedliwość i pomstę nad niewiernemi domierzać zaczęło. Trafiłem, jakbym pośród rozpalonego ogniska padł.

Rynek, targowice, ulice, kąty, wszystko pełne było czerni i tłumów. Jeszczem jako żyw, ludzi tylu tak oszalałych nie widział, niby bestje dzikie i zwierz leśny, bez pamięci, bez litości mordujących, krwią pijanych.

Com się ja wówczas napatrzył, nie zapomnę do śmierci. Z pod murów zamkowych, od Okola, kędy tylko o żydach wiedziano, wywlekali ich, albo pół żywych, lub już pobitych, siekierami łby ucinając, postronkami dławiąc… Napróżno się o chrzest prosili z trwogi, mordowano starych, młodych, niewiasty, dzieci rzezano na sztuki, aby nasienie tego plemienia nie zostało.

W niektórych miejscach po ulicach trupy już stosami pod ścianami, w kałużach, w rowach, zalegały obnażone, zsiniałe, w sztuki porąbane. Indziej, gdy już sił do mordowania tego plugawstwa nie stawało, gnali je i wlekli do rzeki, topiąc z kamieniami u szyi.

W mieście wycie, płacz, jęki, a szalony wrzask dzwony głuszył. Jam się tem pospieszniej do ojca przebijał, często mieczem sobie drogę torować zmuszony, a mało mnie gwałtem też do tej roboty nie zaprzężono, bo lud wściekły na nikogo nie zważał.

Jużem się był nieopodal od zamku dostał, aż widzę, jakbym dziś jeszcze na to patrzał, naprzeciwko mnie, z murowanego dworca, którego wrota wyłupame na ziemi leżały, oprawcy wywlekali właśnie całą żydowską stadninę, która się w lochu ukrywała. Był jeden stary, z brodą siwą, z szat odarty, wychudły, nagi, z głową ogoloną, któremu sznur na szyję już i pętlicę zadzierzgnięto, było dwu młodszych na poły omdlałych, którzy ręce łamali, klękali i opierali się, że ich wlec musiano, i żydowica stara w poszarpanych sukniach, której ze strachu mowę odjęło. Ta jeszcze córkę czy wnuczkę, dziewczę może dziesięcioletnie, obejmowała pokaleczonemi rękami tak silnie, że trzech ludzi wyrwać jej nie mogło…

Kupa ludzi tłocząc się, gnała ich. Jeden już zabity, padł twarzą na ziemię i tam został, z drugich krew się lała, ranami byli okryci… Żydowica też porąbana, posieczona, jakby nie czuła nic, dziecko sobą okrywając, ratować próżno chciała od śmierci.

Dziecko to, choć żydówka niewierna, takiej było cudnej piękności, żem ja oczów od niej nie mógł oderwać, a wypieszczone i wątłe, jakby pańska córka. Włosy jej czarne, rozpuszczone, do kolan niemal spływały, a co z pod podartej koszuli ciała było widać, jakby z kości słoniowej wyrzeźbił, tak śliczne… Oczy, gdyby dwa węgle czarne, patrzały przerażone na tych, co ją pochwycić chcieli… Rączkami białemi trzymała się pokrwawionej matki. Choć żydów, i mnie się chwilę żal zrobiło…

Jużby jej wnet był który cios zadał, bo się coraz większa kupa zwaliła, a starą siekli i cięli, która słaniając się, jeszcze sobą okrywała dziecię, jak wilczyca, gdy jej szczenięta biorą, aż od zamku król wypadł, jako piorun, ze swojemi kilkunastu dworzany, i wprost na tę gromadę z mieczami podniesionemi.

Stanąłem mało, patrząc a dziwując się, myśląc, że i Kaźmirz też przyłoży rękę do dzieła, by niewiernych wytępić, a no, stało się, czegom nie spodziewał…

Wszyscy królewscy i on sam, nie na żydów wpadli, ale na ten motłoch, co ich mordował. Sam widziałem, jak kilku ciął i okrwawił, rozpędzając precz. Z konia zsiadł i wprost do matki z dziecięciem pobiegł, okrywając ją sobą… i gromiąc napastujących. Won… precz!! Żydowica się rękami zbroczonemi za szaty jego chwyciła, a ową dziewczyninę król objął i płaszczem otulił. Żydowie starsi popadali mu pod nogi, za kolana go chwytając.

Kochan i Dobek, przy nim stojący, poczęli krzyczeć:

– Precz zbóje – precz!

A miecze mieli obnażone, i tłum, choć był rozjadły, pierzchnął, szanując wolę pańską.

Zaraz i drudzy żydowie, którzy pobliżu byli, korzystając z tego, że oczy wszystkich na Kaźmirza były zwrócone, i że na nich nie baczono, poczęli się cisnąć, zbiegać z wrzaskiem i jękiem ku niemu.

Skinął, aby rozpędzano gmin, i sam na to patrzałem, jak starą żydowicę, z której posoka się lała, wziąwszy za rękę, a dziecko wciąż płaszczem otulając i starym żydowinom iść za sobą rozkazując, nazad na zamek pociągnął pieszo, dworowi zalecając, aby motłoch rozegnano, a niewiernym żadnej krzywdy czynić nie dano… Tak się to morderstwo podówczas skończyło, i żydów połowa albo i więcej uszła. Niektórzy na zamku, inni po miastach dalszych, nocami zbiegając, poprzebierani, ukryć się potrafili.

Mówili potem, że ową starą żydowicę, własnemu lekarzowi kazał obwiązywać, smarować i leczyć, a przez dni kilka spokoju nie miał, aż matkę z córką na królewskim wozie, pod strażą, do Opoczna odwieziono…

Gdybym sam nie patrzał na to, nie uwierzyłbym temu, że król się tą krwią niewierną nie wahał zbroczyć, że tych nieczystych judaszów dotykał, bronił i ratował…

– O dziewczynie tej i matce jej słyszałem i ja, zaszeplenił Neorża, było o tem mowy dosyć… Powiadał Goworek, który ją widział, że tak pięknego wyrostka jak ten, w życiu nie widział. Choć to jeszcze pół dziecka było, ale królowi piękność kazała zapomnieć o żydowstwie… Wszyscy się dziwowali, uśmiechali, a niektórzy nie mogli pojąć, jak Bóg niewiernej takiej mógł dać postać i ciało, coby jej królewna mogła zazdrościć…

Goworek, co na zamku mieszkał, rozpowiadał, że dziewczyna była nad swe lata rozumna, a śmiała i dumna… Dworacy i sam król napatrzeć się jej i nasłuchać nie mogli, gdy opowiadała, jak ich mordowano…

– Co po piękności i rozumie, przerwał Pszonka, kiedy to naród jest niewierny, do którego król ani się powinien był zbliżać, ani z nim przestawać. Szatan na pokusę nieraz daje swoim dzieciom takie oblicza anielskie… Lepiejby się było stało, gdyby to plugawstwo wybito w pień.

Janina, słuchający jak inni, dodał:

– To bo żydzi pono z tego rodu, który u króla żupy trzyma i pieniądze mu kuje. Bez nichby się nie obszedł… dla tego ich ratował.