Tasuta

Król chłopów

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Neorża, wielickich dzierżawców i swoje konie przypomniawszy, dodał z przekleństwem:

– Jeszcze my ich kiedyś, judaszów tych, razem z tym, co ich tak kocha, wyżenimy precz… dopiero lepiej będzie.

Śmiała ta pogróżka, choć może wielu była po myśli, w nikim jednak wtóru nie znalazła, przeszła jakby niedosłyszana.

Niechętni byli wszyscy królowi, przecie bali się i wahali inaczej jak szemraniem myśli objawić.

Maciek Borkowicz, przysłuchujący się z półuśmiechem pogardliwym, potrząsając głową, rzekł, wodząc oczyma do koła:

– E! e! próżny to gwar! miłościwi moi! Nałajać z kąta, to tam każdy potrafi – a do roboty się zabrać, mało kto. Ja, nie chwaląc się, wielkopolan ściągam moich do kupy – radzę, czyńcie wy też samo u siebie. Z gadaniny nie urośnie nic, chyba kwas.

I kołpaka znowu poprawiwszy, z miną butną, Neorży się trochę skłoniwszy, szedł precz na innych nie patrząc.

Gdy się to w wielkiej izbie działo, z której goście powoli rozchodzić się zaczynali i rozjeżdżać, pilnując, aby gromadnie na ulicę się nie wysypywali i każdy w inną rozjeżdżając stronę; dotąd milczący człek, który się tu nie wiedzieć jak wcisnął, i nie odzywając ani mięszając do rozmowy, słuchał tylko nie bardzo nawijając na oczy, wyśliznął się też, opończą osłoniwszy ze dworu Neorży, pieszo pod płotami poczynając iść ku miastu i rynkowi.

Był już za drzwiami, gdy gospodarz, ciągle rozgrzany rozmową, który mało co na kogo zważał i prawie go nie postrzegł wprzódy, dopiero wychodzącego zobaczył lepiej, chcąc dognać, ale już było zapóźno.

Stał koło niego Jaksa, co się o córkę Neorży zawsze jeszcze starał i do niego chodził, choć wiadomo było, że na dworze królewskim służył i z królem trzymał. Nie obawiano się go, bo przyszłego teścia zdradzić nie mógł.

Tego porywczo spytał Neorża.

– Kto to taki?

Wskazał palcem za odchodzącym.

– Ja go nie znam – rzekł Jaksa.

– Któż go przywiódł? z kim tu przybył? – podchwycił niespokojnie Neorża – nie wy?

– Nie ja! – odparł zapytany.

Neorża zaburczał gniewnie…

– Do kata! – zawołał – stał jak mruk, uszy nastawiwszy – i niewiadomo kto on jest. Gotów na zamek z językiem.

Włosy sobie zaczął targać Neorża, usiłując przypomnieć kto nieznajomego przywiódł tu ziemianina, przed którym, sądząc go swoim, z niczem się tajono.

Jaksa go nieco uspokoił tem, że przecie na podsłuchy przysłanym nie był a samby się wnijść nie ważył, ktoś więc za niego ręczył.

– Wy też nie do nas, a do króla i do dworu należycie, to ja wiem, odezwał się gospodarz do Jaksy, ale przecie skarżyć nas nie pójdziecie.

Spojrzał nań, Jaksie na twarz rumieniec wystąpił.

– Jam tu przybył się wam pokłonić, miłościwy panie, a nie języka szukać – rzekł żywiej. – Boli mnie to, co przeciw królowi mówiono, bo ja go miłuję, ale nie moja to rzecz rozgłaszać, co przy mnie, zaufawszy mi, mówiono… otwartym sercem.

Zresztą – dodał przybliżając się do Wojewody – nie jest na zamku tajemnicą, co który z ziemian myśli i co o królu prawi. Wie o tem dobrze Kochan, ulubieniec pański, a o czem on wie dziś, pewnie król jutro będzie wiedział.

Neorża się skrzywił, ręką poruszył, splunął, lecz że Jaksa się żegnał z nim, rozmowy nie przeciągał.

Zmęczony, ziewający z troską poszedł do pościeli. Nie wiodło mu się jak pragnął.

Nieznajomy ów, który się był niepostrzeżony zrazu wcisnął pomiędzy niechętnych królowi, wprost ze dworu wolnym krokiem na zamek się zawrócił.

Był to Przedbór Zadora, z bratem swym Pakosławem zostający na usługach królewskich, prawdę rzekłszy, Kochanowi więcej służący niż panu, który go rzadko widywał.

Obaj bracia zdawna wiernie stali przy ulubieńcu, który się im wypłacał zalecając ich Kaźmirzowi, jako najwierniejsze sługi. Z ubogiej rozrodzonej rodziny pochodzący, Przedbór i Pakosław musieli przy dworze szczęścia szukać, a dorabiali się go, nie bardzo patrząc, co im czynić kazano.

Kochan miał z nich posłów, pośredników, pomocników, a gdziekolwiek nie mógł sam, jednym lub drugim z nich się wyręczał.

Przedbór i Pakosław stworzeni się zdawali do tego rzemiosła dworskiego. Obydwaj milczący, potulni, pokorni, roztropni, ostrożni, niezmordowani, chętni i gotowi gdzie im kazano, w potrzebie odważni i mocnego korda… sami przez się czynili mało, nie ważyli się na nic własnym rozumem, aby za to nie odpowiadać skórą własną, ale co im zlecono spełniali jak najgorliwiej i najzręczniej. Stąpić bez nich nie mógł Kochan, a Kochan ten, choć mało na dworze widoczny, choć żadnego tytułu i dostojeństwa nie mający, był jednym z tych ludzi, z któremi się wszyscy, i najwyżej położeni rachować i oglądać musieli na nich.

Nie jeden raz, gdy króla przygotować do czego, nakłonić, przekonać było potrzeba; Arcybiskup Bogorja, pan z Melsztyna i inni po cichu się doń udawali.

Ale datkiem ani pochlebstwem ująć go nie było można. Samowolny był, dumny, czuł swą siłę. Niekiedy, gdy mu to, co od niego żądano, nie po myśli było; wręcz odpowiadał, iż tego nie uczyni. Potem już próżno go było chcieć nakłaniać.

Między królem a Kochanem, wiemy już jaki był stosunek. Zrośli razem, Kaźmirz znał druha tego, wiedział co mu miał zwierzyć, a co zmilczeć; a gdy nań skinął, pewien był, że nikt lepiej woli jego nie spełni nad Kochana. Przy ludziach on wydawał się sługą pokornym, sam na sam z królem często za pan brat sobie poczynał, a nieraz go strofował.

Bez Kochana Rawy Kaźmirzowi trudno obejść się było, choć czasem hamować go potrzebował. Najlepiej zawiadomionym o wszystkiem co się w kraju, mieście, na zamku działo, a co króla tyczyć się mogło, był ten ulubieniec. Donosił wszakże panu tylko o tem, co uznał potrzebnem, aby uszów jego doszło.

On i Wierzynek, z którym Rawa poufale przestawał, drużbę z nim mając wielką, stanowili tę radę potajemną w sprawach osobistych Kaźmirza, która mu życie ułatwiała, osładzała, a w wielu wypadkach od ciężkich osłoniła razów. Przed niemi nie skryło się nic, oczy mieli otwarte, ucho czujne, a, choć dobrodziejstwy obsypywani hojnie, króla nie przez chciwość ani przez wdzięczność, ale jako człowieka kochali.

Oni też jedni znali go takim, jakim był w istocie.

Z ludzi jak z kwiatów woń wychodząca na świat, niekoniecznie odpowiada temu, co się w nich w istocie znajduje. Pachnie często trucizna, odraża wonią dobroczynne ziele. Tak i sława ludzka nie pełna bywa i niesprawiedliwa, podnosi często to, co na to nie zasługuje, zapomina o tem, co najbardziej pamięci warto.

W Kaźmirzu naówczas widziano to, co każdy chciał upatrzeć; całego nie znali nawet ci, co mu byli najbliżsi; ani Bogorja, ni Suchywilk, ni pan z Melsztyna, ni Trepka, ani Wierzynek, ni Kochan nawet.

Każdy z nich widział odsłoniętą mu część jakąś tego człowieka, króla, pana lub przyjaciela… sądząc, że ona nim całym była.

Króla zaś wielkiego a nieszczęśliwego, brzemiennego myślami a troskami strasznemi, dopiero z czynów przyszłość odgadnąć może.

Zwali go jedni chciwym, drudzy pysznym, samowolnym jedni, swawolnym i rozpasanym drudzy…

W nazwaniu urągliwem króla chłopów tkwiła już niechęć rycerstwa, choć król nie ukrócił mu ani swobód, ni przywilejów, mieli mu za zło, że na równi z niemi dbał nie tylko o mieszczanina, o kmiecia, ale nawet o żyda; a rycerzem będąc, nietylko nim był, ale skrzętnym gospodarzem.

Jak Neorża koni wypędzonych z Wieliczki nie mógł mu darować, tak inni tego, że za krzywdy kmiecia się ujmował, a sprawiedliwość równą chciał mieć dla wszystkich; że miasta dzwigał, a mieszczan rad możnemi widział.

Ten podnoszący się od ziemi stan średni, choć wzrost jego wprędce zatamować miano… już się rycerstwu groźnym wydawał. Król z czasem oprzeć się mógł na nim i stawać przeciw roszczeniom ziemian i panoszów.

Wiedział Kaźmirz, jak go sądzono, lecz miał w obec ludzkich sądów toż samo męztwo, które ojciec jego przeciw nieprzyjaciołom okazywał.

Nie troszczył się o głosy złośliwe, nie obawiał pomsty niczyjej, nie cofnął nigdy przed oporem tłumu i szemraniem… Krzyczano na Wiślickie prawa… przecież król je przewiódł, na swem stawiąc. Obok męztwa miał obyczaj taki, że o tem co czynił, mówił mało albo nic; i to chyba z wybranymi. Gdy myśl się w nim zrodziła a dojrzała, nie pytał, jak ją przyjmą… spełniał, co postanowił.

Milczenie to wstrzemięźliwe czyniło, iż częstokroć ludzie domyśleć się nie umieli, co postanowi, kędy pójdzie, odgadnąć nie mogli… i obawiali się.

Teraz, po owym morze, który znaczna część duchowieństwa, jako karę za królewskie grzechy poczytywała i głosiła… po opiece żydom prześladowanym okazanej, po nadaniu przezwiska króla chłopów, wiedząc, ilu sobie niechętnych miał Kaźmirz, wcale się o przejednanie ich nie troszczył; a gdy Kochan mu wyliczał nieprzyjaciół, uśmiechał się potrząsając głową.

– Za słowa mścić się nie będę – mówił, zbywając się ulubieńca – gdy występek popełni z nich który, dla przykładu i grozy nie przebaczę… Słowo wiatr… ci co mówią wiele, zazwyczaj czynią mało.

Tak, ani Neorży którego tylko nie przypuszczał do siebie, ani innych nie dał prześladować, zbywając ich pogardą.

—–

Nazajutrz po dniu tym, gdy nieprzychylni królowi ziemianie u Neorży się zeszli i co który na sercu miał, głośno się z tego wyspowiadali, dając się nieopatrzanie podsłuchać Przedborowi, który doniósł o nich na zamek; Kochan, ledwie strzymawszy wieczorem przy sobie co mu doniesiono, wszedł do królewskiej sypialni zawczasu rozpowiedzieć mu o schadzce wczorajszej.

Król dnia tego wstał z łoża znękany, i, jak mu się to często trafiało, niemal pod brzemieniem życia upadać się zdawał. Od owej tragedyi na Węgrzech, od niedoszłego smutnego wesela w Pradze, bardziej jeszcze od ożenienia z Adelaidą, przychodziły nań często takie chwile niesmaku i zmęczenia, z których Kochanowi nawet, znającemu go najbliżej, trudno go czemś wyrwać było.

W chwilach tych Kaźmirz milczący był, obojętny na wszystko, głuchy; niczego się nie zdawał pragnąć, i nic go nie obchodziło.

 

Często po dwakroć i trzykroć ulubieniec mu coś powtarzać musiał nim zrozumiał, nim się tem rozbudzić dał i odpowiedział.

W takich to dniach znękania Kochan mu rozrywek szukał, niewiasty raił, aby go do życia przywrócić, wesołe towarzystwo ściągał do stołu, Szupce, trefnisiowi pana, towarzyszów dobierał… a gdy to wszystko nie pomagało, naostatek do ks. Suchywilka się udawał, który królowi myśl jaką wielką poddawszy, najprędzej nią z tej obumarłej wyprowadzał go martwoty.

Tak po pragskiem niedoszłem weselu, uleczył go Suchywilk ze smutków, rzucając pierwszą myśl Wiślickich Statutów; teraz król zamki budował, miasta podnosił, drogi kopać kazał, i tem żył znowu.

Lecz po niejakim czasie, gdy nowa myśl ciało przybierać zaczynała, krótką go obdarzywszy pociechą, nowej już karmi szukać było potrzeba.

Wiecznie rozdartą, niezgojoną raną serca Kaźmirzowego była ta groźba straszna, że nie zostawi męzkiego potomka po sobie, a koronę na obce dłonie zdać będzie musiał, i zejść ostatnim swego rodu.

Nadzieje, które pokładał na ożenieniu z Adelaidą, spełzły były. Królowa, odesłana do Żarnowca, siedziała tam samotna, a Kaźmirz żyć z nią prawie nie począwszy, nieprzezwyciężony wstręt powziął ku niej i widział w niej tylko zawadę, na wieki mu odejmującą wszelkie lepszej przyszłości wróżby.

Na to rozstanie tak prędkie z Adelaidą wiele się różnych przyczyn składało.

Z twarzy nie piękna, na umyśle upośledzona, rada swemu wyniesieniu na królowę, Adelaida znosiła wygnanie prawie obojętnie.

Niemka to była, której się zdało, że polskiemu królowi pustyń i lasów dzikich przyniosła wielką cześć i szczęście z sobą. Pewną się czuła, że ją kochać musi, a pozyskać tej miłości inaczej, jak rubaszną zalotnością, przy brzydocie wstrętliwą, nie umiała.

I teraz jeszcze, gdy już od dawna męża nie widywała, spodziewała się zawsze, pewną była, że do niej powrócić musi. Trefiła rudawe włosy, malowała piegowate więdniejące policzki w nadziei, że Kaźmirz kiedyś się zjawi. Czekała na niego od miesiąca do miesiąca, od roku do roku, a dwór jej baśnie plotąc, utrzymywał ją w tych złudzeniach.

Może Kaźmirz byłby przemógł odrazę do kobiety dla miłości rodu swego, lecz… królowa Elżbieta stała na straży, aby synowi jej obiecana już korona wyrwaną nie była. Ona i jej przyjaciele, w otoczeniu króla znajdujący się, do których najznakomitszych liczono dostojników – starali się co mogli donosić o Adelaidzie i wstręt do niej pielęgnować i powiększać. Królowa Elżbieta rachowała na tę koronę dla syna, drżała na samą myśl utracenia jej. Rycerstwo miało już obietnice wielkich swobód, duchowieństwo wielkich łask, jeśliby Ludwik został polskim królem. A do tego właśnie potrzeba było, ażeby król nie żył z tą żoną ani z żadną inną, aby miał bodaj kochanki i potomstwo pokątne, ale nie korony dziedzica.

Z Węgier, jak mówiono, szły na to do Polski pieniądze, aby króla pilnowano…

Kilka razy ci, co się lękali połączenia z Węgrami, starali się nakłonić Kaźmirza do przezwyciężenia odrazy… Przybywał król z mocnem postanowieniem zbliżenia się do Adelaidy, ale wnet zrażała go pewnością zwycięztwa, pychą, zalotnością niezgrabną, samą swą powierzchownością śmieszną i dziecinnie pyszniącą się jakimś kobiecym urokiem, którego nie miała. Nie była to ani prosta chłopka, dziecko lasów i pól dobroduszne, ani kobieta jak Margareta, na rycerskich dworach w obcowaniu z ludźmi ogładzonego obyczaju wykształcona… ale coś mieszczańsko, dziwacznie nadymającego się sobą, a odrażającego… nicością… Król po każdem takiem spotkaniu ze zwiększoną obrzydliwością od niej uciekał.

Królowa Adelaida słysząc, że niewiast wiele mężowi jej za miłośnice dawano, sądząc go namiętnym, w taki sposób tę namiętność wywoływać się starała, iż pogardę i srom obudzała.

Nie umiała sobie potem inaczej wytłómaczyć wstrętu i ucieczki tylko czarami i podszeptami zauszników królowej Elżbiety, o której zabiegach była uwiadomioną.

Strutego pana swojego wiózł potem Kochan co prędzej do jednego z tych dworów, w których dlań młodością, świeżością, wdziękiem nęcące trzymał niewiasty, i smętnemu panu niemal gwałtem je narzucał.

Król ulegał pokusom… lecz nie na długo, życie to przykrzyło mu się wprędce… Żona, niewiasta, któraby sercu jego odpowiadała, w jego przekonaniu już się nie znajdowała na świecie.

Umarła, może w męczarniach, z Klarą, może we wdowim smutku z Margaretą.

Wkrótce odwiedziny w Żarnowcu zupełnie ustały, Kochan po każdych widząc pana więcej zbolałym, jak mógł od nich odwodził.

Królowej nie działo się nic złego, miała dwór znaczny, cześć należną, pańskie otoczenie, zabawy, jakie chciała. Śpiewaków a bajarzy i błaznów z Niemiec sobie sprowadzała, stroiła się w szaty bogate, duchowieństwo opuszczoną starało się pocieszać. Obiecywano jej ciągle lepsze losy.

Lecz dla nieprzyjaciół króla, ten rozbrat z ukoronowaną małżonką prawą, bronią był skuteczną dla zohydzenia go u ludzi. Posługiwali się nim i powieściami o jednodniowych kochankach królewskich, aby wystawić Kaźmirza jako rozpustnika, wiarołomcę, rozpasanego na wszystko zbytnika.

– Miłościwy panie mój – począł nazajutrz Kochan, spoglądając na znużonego króla – który patrzał, nie widząc nic, wprost przed siebie – miłościwy panie, czasby ludziom złym gęby zamalować.

Kaźmirz rzucił nań okiem roztargnionem i ruszeniem ramion odpowiedział.

– Znowu się u tego Neorży zbierają – dodał Rawa – liczba ich się mnoży, wygadywać im wolno bezkarnie, więc języki na dziadowski bicz rozpuszczają.

– I cóż mówią? – zapytał król obojętnie, zbywając go się.

– A cóż? zawsze jedno! Mnich ten zuchwały Baryczka, nie darmo Amadejów pokrewny… węgier też, choć ojciec z polką się ożenił, Baryczka się odgraża, że gotów z kazalnicy piorunować na króla… Nawet arcybiskupa i biskupa nie szczędzi za to, że oni was nie zmuszają z żoną żyć, a… inne niewiasty porzucić.

Jakby kochanek i księża nie mieli? dodał Rawa.

– Kochanki? miłośnice? powtórzył król z uśmiechem chłodnym – gdzież one są? Na dworze ich nie chowam.

Kochan zamilkł.

– Ani Arcybiskup, ni Biskup, dołożył król, nie dopuszczą temu szaleńcowi rzucić się na mnie.

– Biskup? kto wie? odparł Kochan. Ks. Bodzanta to nie Jangrot spokojny, temu potrzeba koniecznie z kimś koty drzeć, mało mu może będzie mniszek sądeckich, porwie się na króla.

– A inni, jacy tam u Neorży byli? spytał król po chwili.

Neorża człowiek zły – to prawda, lecz głupi jest, obawiać się go nie ma powodu. Nie szanuje go nikt, i nikt nie pójdzie za nim.

– Przecież tacy ludzie się do niego garną, jak Maciek Borkowicz, rzekł Kochan, który tam wczoraj był, ten nie obrany z rozumu, a w wielkiej Polsce dużo swoich ma.

Kaźmirz bystro spojrzał, tknęło go to.

– Borkowicz? powtórzył. Jam go nadaniami i łaskami obsypał, miałżeby niewdzięcznym być? Cóż przeciwko mnie mieć może?

– Nie wiem, odparł Kochan, ale to pewna, że z temi trzyma, co jawnie przeciwko nam są.

Król zdawał się niedowierzać.

– Człek to przebiegły i śmiały, rzekł, może tylko języka szuka.

– A jabym mu nie wierzył, przerwał Kochan, niepomiernie wielkości jest chciwy.

– Któż był więcej? zagadnął król.

– Było ich pono dosyć – krótko zamknął ulubieniec królewski, Pszonka, Janina, Otto ze Szczekarzewic.

Milczeli chwilę, a król dumał.

– Otto im gadkę prawił, jak wasza miłość żydów ratowaliście łońskiego roku, osobliwie ową niedorosłą dzieweczkę, której matkę tak okrutnie posieczono.

Kaźmirzowi twarz się rozjaśniła.

– Co to za śliczna była ta przestraszona! – zawołał – w życiu nie widziałem piękniejszej twarzyczki, ani oczu podobnych! Co z niej będzie, gdy urośnie! Westchnął.

– I zmarnuje się ta piękność przedziwna pomiędzy żydowstwem brudnem – dodał ciszej.

Kochan bacznie się w króla wpatrywał, jakby chciał sobie zapamiętać jego słowa.

Rozmowa się przerwała.

– Miłościwy mój – dorzucił po przestanku Kochan, Neorżę by gdzie na Rusi na zamku posadzić, aby tu kąkolu nie siał, drudzy by zamilkli.

Rozśmiał się król głośno.

– Aby się miał za takiego człowieka, którego ja, pan i król, lękać się muszę? Cześć by mu się wyrządziła za wielka. Głupców nie ma się co obawiać.

Ruszył ramionami wzgardliwie.

Aż wtem do drzwi już pukano.

Kochan wnet pokorniejszą przybrawszy postawę cofnął się ku progowi. Po chodzie i kołataniu on i król poznali nadchodzącego Suchywilka.

Wszedł z powagą, bez zbytniej poufałości, ani nadto się korząc, jak człowiek co królewską i swą godność oszacować umiał, a stanowiska był pewnym.

Kaźmirz go witał uprzejmie.

Wejrzenie, które duchowny na Kochana stojącego w progu rzucił, znakiem było, ażeby się oddalił.

Rawa wyszedł natychmiast – wyszedł, ale za progiem pozostał i ucho do drzwi przyłożył.

O łaski, jakie u króla miał zdawna siostrzeniec Arcybiskupi, nie był faworyt zazdrosnym.

Zastąpić go mógł, walczyć by się z nim nie ośmielił, znał wielką wyższość człowieka, który się szanować kazał, lecz o wszystkiem wiedzieć potrzebował.

Król doradzcy swojemu wskazał siedzenie. Skłonił się posępnego oblicza kapłan – ale nie usiadł. Obie ręce na stole oparłszy przy którym król spoczywał – zadumał się nieco, przygotowywał do rozmowy.

– Przychodzę z przestrogą – rzekł po namyśle. Czy z rozkazu króla dobra Złockie biskupowi krakowskiemu zajechano?

Spojrzał, nastąpiła chwila milczenia, król milczał, gotując odpowiedź rozważną.

– Dobra Złockie? odparł zacinając usta – tak jest. Układałem się ze ś. p. biskupem Jangrotem; godził się na to, bym mu inne w miejsce ich wyznaczył. Złockie mi do moich lasów i majętności są koniecznie potrzebne.

– Umowy nie było spisanej? zapytał Suchywilk.

– Byli świadkowie.

– Ks. Bodzanta o układzie tym nic wiedzieć nie chce, mówił dalej duchowny, – na żadną zamianę przyzwolić.

– Krzywda by mu się nie stała – dodał król. Z wujem waszym nie jednąśmy podobną przeprowadzili zamianę. Kościelnego dobra nie pożądam, duchowieństwa krzywdy nie chcę.

Niedokończywszy, król głowę spuścił.

– Bodzanta rozżalony, zburzony mocno… dodał Suchywilk.

– Przecież da się uchodzić – rzekł król – potrzeba tego.

– Wątpię, żeby z nieco upartym a sierdzistym starcem już się co dało uczynić – odezwał się, głos zniżając, Suchywilk. Być może, iż go podbudzono i oliwy do ognia dolano, ale się pali już jasno i trzeba mu dać wygorzeć.

Złockie dobra bodaj zwrócić, a później zrobić się coś może.

Król wstał, jakby go co ubodło nagle.

– Powagę bym królewską naruszył – rzekł głosem drżącym, ulegając biskupowi. Nie mogę. Nagrodzę go sowicie, nadam więcej niż warta ziemia ta, ale ją dziś puścić nazad sromby był dla mnie.

Suchywilk na stole sparty, stał zadumany, brwi ściągając.

– Zajątrzy się ten spór mocno – odezwał się zwolna, poglądając na króla. Ks. Bodzanta gwałtowny jest, trzeba mu dać czas ostygnąć, nie jątrzyć go więcej oporem. Dobra Złockie wojny z nim nie warte.

– To pewna, żywo odparł król – dobra Złockie, nie, ale cześć moja królewska warta, bym stał przy niej.

Com uczynił, cofnąć nie mogę. Król sobie kłamu zadawać nie powinien.

– Tak, dodał pomilczawszy chwilę. Wrogów mam dosyć, potwarzy na sobie noszę niemało. Wyśmieliby mnie ludzie, że nie wiem co czynię, gdy nazajutrz odrabiać muszę.

Wy – obrócił się do Suchywilka, idźcie do Biskupa, wyłóżcie mu, jak sprawa stoi. Umowęm miał, wynagrodzenie obiecuję. Żałować powolności nie będzie, lecz król się upokorzyć nie da.

Uchodźcie go, proszę…

– Radbym, rzekł uważnie słuchający Suchywilk – ale czy zdołam, nie wiem. On też swą cześć na tem zasadza, aby dobra odzyskał, te, a nie inne. Woła i narzeka, że władza duchowna słabnie i coraz bardziej świeckiej ulegać musi, gdy na równi z nią stać ma prawo.

Król coraz się groźniej marszczył.

– Nie mogę! zawołał – niestety! nie mogę. Biskupem on jest, ale ja, królem. Com uczynił musi być dobrem, choćbym za to w dziesięcioro miał zapłacić.

Zaprawdę, źle się stało, żem zaraz umowy z Jangrotem spisać nie kazał. Zwlekało się to od dnia do dnia, aż śmierć go niespodzianie zaskoczyła. – Niech Bodzanta żąda czego chce, dóbr zajętych nie powrócę.

Z twarzy słuchającego widać było, iż niemal przekonanie królewskie podzielać musiał, a przynajmniej sprawy biskupa bronić wielkiej nie miał ochoty.

Zarzucano mu naówczas powszechnie, iż za mało się czuł duchownym, a spraw stanu swojego zbyt sobie nie ważył i słabo za niemi obstawał.

– Ciężkie to będzie! – westchnął.

– Któż Biskupa podżegł do tego? bo on sam zrazu milczał – zapytał król.

Suchywilk się uśmiechnął.

 

– Być może, iż go namówiono! – odezwał się ciszej.

Spojrzeli sobie w oczy, i porozumieli, iż jedna myśl przyszła obu.

– Ks. Baryczka za biskupem stoi? – rzekł król.

Głowy skinieniem potwierdził to słuchający.

– Z tym się porozumieć i przejednać nie będzie łatwo – dodał Kaźmirz – znam go z dawna. Niechętnym mi jest może; jako Amadejom pokrewny – nie wiem – szuka tylko powodu aby walkę rozpoczął. Duch w nim niespokojny. Walce bym nie rad był, bo duchowny stan szanuję, bo niepożytecznej walki unikam zawsze i wszędzie. Królewska godność kapłaństwem jest także! Nie będą mnie szanować poddani, gdy ja się sam nie poszanuję.

A wy… co mówicie o Baryczce? spytał, oczy wlepiając w Suchywilka, który się zadumał głęboko.

– Kapłan jest nieposzlakowany – odparł po małym namyśle, ale człowiek namiętny, natura niespokojna… jak Salamandra w ogniuby żył…

Do pogan go słać nawracać, na niewiernych z krzyżem… bo mu słowa nie brak gorącego, a odwagę ma nieustraszoną.

Myślał chwilkę jeszcze i dorzucił.

– I rozgłosu może jest żądny, choć sam się nie poczuwa do tego.

Król stał chmurny.

– Uczynię, co mogę, by walki uniknąć – rzekł – radźcie mi?

– Powiedziałbym, że ustąpić potrzeba, gdybyś miłość wasza nie wyrzekł wprzód, że ustępować się nie godzi.

– Nie mogę! – powtórzył Kaźmirz stanowczo i dobitnie. – Kaźmirz oddałby dobra Złockie, król nie może.

Uśmiechnął się. – Radźcie inaczej.

Ksiądz milczał długo.

– Nie będę taił przed wami, miłościwy królu – rzekł – żem z biskupem Bodzantą mówił już o tem. Znalazłem go we wzburzeniu wielkiem i próżnom go uchodzić się starał. Starzec się klątwą odgraża…

– Klątwą? – podchwycił król – nie bardzo zastraszony. – Wiecie najlepiej, jak krzyżacy, jak inni też mało sobie dziś klątwy kościelne ważą. Nadużyto tej broni, aż się wyszczerbiła.

– Przecież nie godzi się jej lekceważyć – z powagą przerwał Suchywilk – kościół innej broni nie miał i nie ma. Używać jej musiał, straszna ona zawsze.

– Ależ… wy sami, wy, duchowni, nie wszyscy jej już posłuszni jesteście – przerwał Kaźmirz – księża przecie msze odprawiają i grzebią…

– Źli księża – przerwał Suchywilk, marszcząc się – źli to księża, miłościwy królu, bo się przeciw władzy swej buntują, a zachwieje się ona – padną i duchowni z nią.

Po małym przestanku, ksiądz dodał.

– Juściż, Bóg da, do ostateczności tej nie dopuścimy…

Król nic nie odpowiedział.

Na twarzy jego zaszła zmiana, jaką często dostrzegali obcujący z nim. Ostygłe oblicze znużonego człowieka nagle się przeistoczyło na poważne, na królewskie.

Poczucie jakiejś dumy obwiodło je aureolą.

– O innem mówmy – rzekł. – Spodziewam się z pomocą waszą przewieść to, ażeby mi od sądów z prawa magdeburskiego nie chodzono z powołaniem i naganą za granicę, do niemieckiego miasta i niemieckich rozumów. Wstyd to dla nas… jakbyśmy własnych sądów nie mieli a sprawiedliwości sami nie mogli znaleść u siebie. Na krakowskim zamku postanowimy sąd najwyższy.

Suchywilk, słuchając tak nagle zwróconej ku czemu innemu mowy, widocznie się zdumiał, i nie ukrył zdumienia. Lecz, zrozumiał to, że król o sprawie z biskupem krakowskim już więcej mówić nie chciał.

Zamilkł więc posłuszny.

Po chwilce, ledwie coś o tem prawie niemieckiem przebąknąwszy, wyszedł Suchywilk do drzwi, przeprowadzony przez króla.

Za progiem drugich podwoi, Kochan dotrwał do końca i wysłuchał rozmowę całą. – Rumienił się, gniewnie wstrząsał, pięści zaciskał, to radował, gdy król stałość okazywał.

– A! – mówił sam do siebie, – Baryczka nam tu grozić myśli i królowi pokój mąci. Nauczę ja klechę rozumu!!

Z tem po cichu odszedł od progu.

W pół godziny potem Kochana już na zamku nie było. Przystroił się jak był zwykł do wyjścia, mieczyk przypasał mały, łańcuch od króla dany na piersi zawiesił, pacholę za sobą wziął, aby mu większy miecz niosło, który był rycerstwa oznaką, i – na miasto się udał.

Kamienica Wierzynka, jedna z tych wielu, których on już naówczas był właścicielem, a nabywał, mieniał i sprzedawał je często, znajdowała się w samym rynku.

W niej całe ówczesne życie miejskie, a przynajmniej część jego najgłówniejsza się skupiała.

Mikołaj był jednym z najczynniejszych ludzi swojego czasu i stanu… Chociaż, zaprawdę, stanu jego już oznaczyć było trudno. Mieszczanin, do ziemian miał się liczyć prawo i szczyt miał, Łagodę, jako inne rycerstwo, do dworskich urzędników wyższych także go wmieścić było można, bo choć tytułów nie nosił, obowiązki pełnił nie jednego, ale kilku.

Podskarbim się nie zowiąc, skarbem króla rozrządzał, miał na oku mennicę, w mieście stał za wójta i za Radę.

Handel też prowadził rozległy a różny na wsze strony… Kupcy w nim głowę swą widzieli.

Ziemianie potrzebowali go dla grosza, duchowieństwo szanowało dla szczodrobliwości. Król naostatek, jakby z niemieckiego Viersinga przerobione na polskiego Wierzynka chciał usprawiedliwić imię, zwierzał mu wszystko, we wszystkiem wierzył, i do wiernych rąk co miał, bez liczby oddawał.

A miał też w nim sługę, który życie, mienie, wszystko był gotów dlań poświęcić.

Niewielkiego wzrostu, lat średnich, lecz krzepki, zręczny i ruchawy Miklasz, choć czoło marszczył często, bo miał myśleć o czem, na ustach uśmiech łagodny nosił ciągle.

Twarz nie piękna, rozumna była i dobra, życiem uspokojona, bo gdyby wielkie jego zawody i troski wszystkie odbijać chciała, a sam człowiek brał je do serca, nie zniósłby ich i padł pod niemi.

Krzątał się Wierzynek nieustannie, wstając o brzasku, pracując część nocy, chodząc a jeżdżąc, to do Wieliczki, to do Olkusza, to do Nowego Sącza, to po za granice z poselstwy królewskiemi i sprawami własnemi. Miał ich więcej niż inni na głowie, a pospolity człek, tylu podołaćby nie mógł, – on pamięcią, rozumem, czasem, na wszystko starczył, choć nie spieszył się nigdy. Król się go radził i w tem, co do niego nie zdawało się należeć, mieszczaństwo nic nie poczynało bez niego, kupcy nie stąpili kroku, nie spytawszy go o radę, lub nie wezwawszy na pomoc. W domu nie dzielił się z nikim robotą, posługiwał tylko obcemi, bo z rodziny synów dwóch dorosłych Bóg obu zabrał, a po nich zostały tylko wnuki, nad któremi czuwać było potrzeba. Żonę tęsknota po dzieciach dobiła, sam był więc jeden… i na wszystko oko mieć musiał Wierzynek.

Sług i czeladzi kręciło się koło niego mnogo, bo mu młodzież swą dla nauki życia chętnie oddawali mieszczanie, ta rozkazy spełniała, które wszystkie wprost od niego szły.

Gdy pana nie stało w domu, a zabawił dłużej, niż zamierzał, zatrzymywało się wszystko, bo go nikt zastąpić nie śmiał i nie mógł. Dworzec możnego mieszczanina, murami i wspaniałością zewnętrzną oczów nie ściągał, rozległy był jednak, ogromny, i choć się co roku rozszerzał szpichrzami, składami, szopami, ledwie ściągającej się zewsząd kupi mógł starczyć. Dzień w dzień wjeżdżały we wrota jego ogromne wozy ładowne, karawany całe, zbrojnemi ludźmi otoczone, bo kosztownego towaru naówczas przez puste gościńce prowadzić inaczej nie było bezpiecznie. Łotrzyków się włóczyło wielu, polujących na zdobycze.

Młodzieży żwawej kręciły się roje w podworcach. Jedni ważyli i liczyli, co wyładowano, zapisywali drudzy, dozorowali inni. W sieniach, po izbach, czekających na posłuchanie zawsze pełno było; w dziedzińcach, póki dnia, nieustanny ruch i targowica. Inni tu tracili głowy, on jednem oka wejrzeniem mierzył, poznawał rzecz każdą, a często, nim go zapytano, odpowiadał. Dość mu było na człowieka wejrzeć, aby wiedzieć z czem przychodził.

Mówił krótko, jak wódz czasu boju, a co rzekł, to się spełnić musiało zaraz, bo zwłoki nie cierpiał, a nieposłuszeństwa nie rozumiał.

Często widywano pana tego, który z królem poufale przestawał, a bogactwem nie jedno książątko przechodził, gdy zniecierpliwiony powolnością lub niezgrabstwem, przypomniawszy sobie dawne czasy, sam chwytał za ciężar, albo rozbijał przywiezioną w skrzynkach kupię, młodzież ucząc, jak się brać do tego, nie tracąc czasu.

On sam, choć się na pozór nie spieszył, choć gorączkowej i nieporządnej pracy nie znosił, chłodno i rozważnie czynnym był ciągle. Rzadko usiadł i spoczął, nie biesiadował nigdy prawie, na rozmowy próżne godzin nie tracił. Śmiał się z niego król, że zmuszony słuchać czczych słów i daremnej paplaniny, tymczasem o czem innem ważniejszem przemyślał.