Tasuta

Szpieg

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Spojrzawszy na plecy Kuźma zatrzymał go i wskazując Preslera, żywo rzekł mu na ucho:

– Widzisz? ten w kapeluszu z wąsami, kółko na plecach, nazywają go porucznikiem, to szpieg, to szpieg moskiewski!

Na te słowa Juljan którego Kuźma trzymał za rękę krzyknął jakimś rozpaczliwym głosem, zakrył sobie oczy i jak piorunem rażony wybiegł nieprzytomny na ulicę. —

Co się działo w sercu młodego chłopca opisać niepodobna, przerażenie, boleść, szał, były tak wielkie że jak obłąkany leciał uciekając od tego miejsca w którem go ten cios dotknął. Przechodnie mogli go wziąć za zbiega z domu warjatów, lub ściganego złodzieja. Nie wiedział dokąd, ani jak szedł, potykał się, padał, podnosił, i jęcząc boleśnie zdyszany, rozgorączkowany, przebiegłszy ogromną przestrzeń bez wytchnienia znalazł się w podwórzu domu na Dziekance. Leciał przez wschody, nie otworzył ale wybił prawie drzwi sobą i upadł uznojony u nóg przestraszonéj matki.

Kobieta tak się wylękła o niego czując że coś ukochanemu dziecku zagraża iż wprzód niżeli go się spytała, zaryczała okropnym jękiem. Juljan leżał pół żywy, a krew nosem i ustami mu płynęła.

Był w takim stanie że się z niego słowa dopytać nie było podobna. Matka uklękła nad nim rozpłakana, sama nie wiedząc co począc, domyślając się na przemian, to jakiegoś przypadku, kalectwa, to czegoś nadzwyczajnego co myśl jéj zgadywać nie śmiała. Daleką była od prawdy, dorozumiewała się że był ściganym może razem z innymi akademikami, krew płynąca z ust zdawała się mówić o jakiemś uderzeniu i gwałcie. Obie z Rózią oblewały go wodą a matka budziła najczulszemi wyrazami, Juljan jednak nie przemówił jeszcze, jęczał tylko a otworzywszy oczy za każdą razą, jakby przerażony tem co widział zamykał je spiesznie. Po chwili oczekiwania i najczulszych starań nadaremnych, Rózia z własnego domysłu, pobiegła do sąsiedniego domu po doktora. Był to młody od roku dopiero zamieszkały w Warszawie Izraelita, znany jako jeden z najgorliwszych pracowników około przejednania dotąd wydzielonego ze społeczeństwa plemienia, które miało prawo i obowiązek uważać się za obywateli Polski. Doktór Mayer szczęściem był w domu, znał on Juljana z bliska, bo w jednéj z klinik specyalnych zastępował czasem wykładającego. Rózia oznajmiła mu, jak było, że Juljan powrócił zdyszany, bezprzytomny bardzo zmęczony, padł, rzuciła mu się krew ustami i nosem i słowa z niego dobyć nie było można. Mayer domyślił się zaraz że w tem coś być musiało tajemniczego i pospieszył na pomoc. Znalazł jeszcze młodego człowieka rozciągnionego na podłodze a matkę nad nim lamentującą w rozpaczy. Wiedział już o wszystkiem, nie pytając więc chciał zbadać stan Juljana aby z niego jakiś uczynić wniosek. Ale podniecony puls, rozrzażone czoło, krew która mu się do piersi rzuciła znamionowały tylko wielkie znużenie i doznane wstrząśnienie. Usłyszawszy głos doktora Juljan jakby na nowo przerażony nim, wzdrygnął się, porwał, usiadł, i otworzywszy oczy usiłował zebrać przytomność. Obawa aby ktoś obcy nie doszedł strasznéj tajemnicy, dodała mu siły. Na zapytanie Mayera postanowił skłamać i powiedział mu że gonili go kozacy, że się o mało w ich ręce nie dostał i ten bieg pospieszny połączony z przestrachem był przyczyną choroby.

Ale to na prędce wymyślone kłamstwo nie miało najmniejszego charakteru prawdopodobieństwa; ani lekarz ani matka nie uwierzyli mu, oboje tylko dowiedzieli się, że Juljan znać przyczyny wypadku powiedzieć nie mógł. Lepszy znawca serca ludzkiego i cierpień człowieka, Mayer, zrozumiał i to jeszcze że przyczyna trwogi i niepokoju nie była usunięta. Szanując wszakże tajemnicę Juljana, przekonawszy się że krwi puszczenie nie było koniecznie potrzebnem, przepisał spoczynek, jakiś napój chłodzący i odszedł. Gdy sam na sam zostali z matką, bo Rózia do apteki wybiegła, sprobowała ona wydrzeć choć słowo z zamkniętéj piersi syna, ale naprzód łzy tylko wydobyła, mówić jeszcze nie mógł, obawiał się tak zabić matkę jak sam był zabity; nie wiedział że ona od lat wielu żyła tą trucizną. Napróżno starała się najczulszemi pieszczoty uzyskać wyznanie, zapomniawszy się nieco, wyrwało mu się tylko z piersi kilka razy powtórzone – Ojciec! Ojciec! —

Ten wyraz krwią oblał czoło kobiety, już się prawie domyśliła wszystkiego. Tłumaczyła się jéj rozpacz syna.

– Mów, nic nie taj przedemną, rzekła do niego. Lżéj ci będzie gdy się wyskarżysz, tu idzie o ojca, może ci co na niego powiedziano? on ma tylu nieprzyjaciół! Zaklinam cię, mów mi.

Ale Juljan zdobyć się nie mógł na siłę wyspowiadania nawet przed matką.

Ciężkich kilka godzin zbiegły tak w jękach, we łzach i oczekiwaniu; nareszcie Juljan nieco uspokojony, nic nie chcąc wyznać przed matką, poszedł na górę z myślą oczekiwania na powrót ojca. Stancya porucznika przedzielona tylko była od jego izdebki cienką ścianą, tak że mógł go wracającego posłyszyć.

Gdy się to dzieje na Dziekance, w bawaryj przy ulicy Granicznéj żywa także przygotowywała się scena. Trzeba znać było gorące usposobienie czeladzi rzemieślniczéj Warszawskiéj, aby pojąć z jaką trudnością przychodziło ją powstrzymać w objawach patryotyzmu.

Chociaż i Kuźma i kilku przebranych akademików ostrzegali większą część przychodzących o szpiegach, którzy już byli poznaczeni i o mającem nastąpić najściu policyj, gwarne i głośne rozmowy i wykrzyki zdradzały niecierpliwość tego ludu, który się zrywał do czynu. Wytrawniejsi ludzie więcéj pracujący myślą, szafujący zapał na słowa, łacniéj wytrzymują odwłokę, lud cały pod panowaniem uczucia od niego wprost przechodzić musi do czynu. Rzemieślnicy nie politykując, nie rachując, nie troszcząc się o jutro, chcieli walki dla saméj walki, choćby nawet bez zwycięztwa. Szło im o te chwile, w któréj by długie pomścili upokorzenia, a potém? Choćby śmierć! —

Tak wielkiego poświęcenia bez jakiéjkolwiek nadziei skutku nie godziło się przyjąć, ale niepodobna go téż było powstrzymać, bo zapał rósł z dniem każdym; a gdy ci poczciwi synowie kraju domagali się śmierci, wyrzucając tchórzostwo tym co się jéj obawiali, byłże środek ukazania im niebezpieczeństw i bezużyteczności ofiary?

Wśród najgorętszych domagań się organizacyi, broni, dowódzców, przebiegła te kupki gwarżące wieść o znajdujących się szpiegach i zaczęły narady o sposobie uwinienia się z niemi nimby nadeszła policya.

W jednéj chwili zorganizowano ten wymiar doraźnéj sprawiedliwości. Kilku młodszych rozstawiono na czatach, aby zawczasu znać dali o nadchodzącéj sile zbrojnéj, zręczniejszych zaś wysadzono na to aby poznaczonych kółkami rozdzielić, otoczyć i w kłótnią wprowadzić.

Gdy porucznik popijał spokojnie bawara, zbliżył się doń straszny drab, który usiadł przy tym samym stoliczku i począł z nim rozmowę. Z razu była ona nic nieznacząca, ale nieznajomy zaczął sobie pozwalać takich żartów, że Presler który w sobie szanował podporę tronu począł się już zżymać.

– Kochanie moje, mówił ów wysoki mężczyzna do porucznika, ja czuję, że ty musiałeś gdzieś służyć w wojsku.

– Może się waćpan nie mylisz, rzekł Presler, ale prosiłbym mnie nie tykać.

– Dla czego kochanie moje?

– Bo się tak blisko nie znamy.

– To jest że ty mnie nie znasz i to z twojéj strony bardzo jest wielkim grzechem, powinieneś znać wszystkich takich jak ja.

– Dla czego?

– A macnij no się po kieszeni, masz tam pewnie karteczkę?

– Co za karteczkę?

– Już ja ci tego nie powiem, bo wiem że się domyślisz. Ale słuchaj no, dziś ci to płazem nie pójdzie, żeś tu wlazł. Wybieraj więc, czy wolisz dwadzieścia kijów, czy żebym ci smołą na czole napisał coś za jeden. —

Porucznik zerwał się z krzesła i chciał ku drzwiom, ale uczuł że go z tyłu trzymano, wziął się do kija, ale rąk nie miał, dobył ile miał siły, wołając na pomoc, ale w tejże chwili ta sama operacya odbywała się z kilką jego towarzyszami i podwładnymi. Każdy myślał o sobie. Presler znalazł się w rękach kilku silnych czeladników którzy go straszliwie okładać poczęli. Z rozpaczą prawie, sądząc że już dlań ostatnia wybiła godzina, zasłaniał się rękami, kijem, padał, toczył po ziemi, usiłując o ile mu pamięć dozwalała zbliżyć ku drzwiom. Nie rychło jednak, mocno pobity schronił się do ciemnéj sieni, i nie śmiejąc wypaść na ulicę zatoczył wschodkami do lochu dokąd go już ktoś był uprzedził. Przesiedział tam w milczeniu nie śmiejąc tchu puścić dopóki się zupełnie nie uciszyło.

Po zbiciu szpiegów, wszystka czeladź rzemieślnicza rozpierzchła się tak szybko, że gdy nadbiegła siła zbrojna, którą wcześniéj zawezwał niemiec gospodarz, nikogo już nie było, oprócz dwóch najmocniéj potłuczonych w izbie, a Presler z nieznajomym towarzyszem w szyi lochu. Najzabawniejszem ze wszystkiego było to, że ajenci policyjni żadnego z winnych po nazwisku wymienić nie mogli, bo ich nie znali. Niemiec nawet gospodarz któryby był chętnie wskazał burzycieli pokoju zaprzysięgał, że żaden z dzisiejszych gości, nie należał do tych co zwykle tu uczęszczali. Byli to widocznie robotnicy z innych dzielnic miasta umyślnie na tę wyprawę przeznaczeni.

Gdy Presler dobrze się rozpatrzywszy wylazł nareszcie ze swojéj kryjówki i wszedł do opustoszałéj bawaryi, aby tam poszukać zgubionego kapelusza i czemkolwiek się pokrzepić, zastał już na pobojowisku samą policyą, rannych i gospodarza w szlafmycy narzekającego na te niespokojne Polaki. —

Presler podobniejszy był do widma niż do żywego człowieka, blady, potłuczony, przestraszony i gniewny. I on także nie umiał ani jednego wskazać nazwiska. Była to więc wyraźna policyi porażka. Zbici i cali pocieszali się wódką, któréj obficie dostarczył niemiec strwożony o los swego zakładu, naradzając się nad raportem, jaki złożyć mieli aby swe niepowodzenie utaić. Porucznik pożyczywszy czapki, bo kapelusz jego rozdarty na wpół, podobny był do zdechłego niedoperza, ruszył powoli do domu, wzdychając ciężko nad potłuczonemi kośćmi. Tą razą nawet obficie pochłonięta wódka na głowie jego żadnego nie uczyniła wrażenia.

 

Jakkolwiek w nieszczęśliwym swym stanie różne go spotykały koleje, po raz jednak pierwszy Presler był tak widocznie poszlakowanym i ukaranym boleśnie. Głęboko więc rozmyślał nad coraz czarniéj jakoś wyglądającą przyszłością, ale odebrane razy obudziły też w nim gniew i zajadłość. Pragnął się pomścić na sprawcach tego zamachu, którzy śmieli tak wysokiego urzędnika poturbować.

– Ja im dam, ja ich nauczę! pomrukiwał przez całą drogę, ja im tego nie daruję, odkryję, wyszukam, i będą dyndać, jakem Presler, jakem Presler, będą dyndać panicze. —

Ponotował był sobie kilka fizyonomii wyrazistszych, a szczególniéj tego wysokiego draba którego za pierwszą przyczynę całéj burdy uważał.

– Już chyba żyw nie będę, albo on się pod ziemię schowa, żebym go w Warszawie nie znalazł, a potem, jak tego szelmę powieszą, zkwituję już z rzemiosła. Byle tylko Julek wyszedł na doktora, niech ich djabli wezmą, służyć nie będę, zostanę uczciwym człowiekiem; bo to takie rzeczy niebezpieczne, że człek i życia niepewien nigdy.

W tych myślach, nieco wcześniéj niż zwykle i daleko pokorniejszy niż zwyczajnie, wszedł po cichu do izby. Żona poznała go po chodzie i żywo pobiegła ku niemu.

– Mów, zawołała, coś zrobił Julkowi, mów zbrodniarzu! Tyś gotów własnemu dziecku kamień uwiązać u szyi.

Rzuciła się nań z taką gwałtownością chwytając go za gardło, że porucznik i tak już osłabły zachwiał się i cofnął.

– Mów, coś zrobił Julkowi!

– Ale ja Julka w oczy nie widziałem, kobieto oszalałaś! Cóż się mu stało?

Ale z za łez i rozpaczy nieszczęśliwéj matki trudno się czego było dowiedzieć. Porucznik powtórzył przerażony:

– Gdzież Julek? co Julkowi?

Rózia która nadbiegła, z wielomownością dziecięcia, z którego jeszcze nie była zupełnie wyrosła, poczęła paplać żywo:

– Tatuniu! Julek wrócił jak szalony do domu, krew mu gębą i nosem ciekła, musiałam chodzić po pana Mayera, co mu zapisał jakieś lekarstwo. Dopiero niedawno troszkę się uspokoił i poszedł do swojéj stancyi.

Porucznik który tak kochał tego syna, że dlań byłby wszystko poświęcił, pobladł i struchlał. Własne cierpienie już mu zupełnie wyszło z pamięci, obawa o syna przemogła je i zwyciężyła.

– Julek, zawołał, Julek chory! Ale cóż ja temu winien?

– Tyś wszystkiemu winien! krzyknęła matka, cierpim przez ciebie i za ciebie. Julek nic mi powiedzieć nie chciał, ale kilka razy wyrwało mu się mimowolnie jakby narzekanie na ciebie. W tym jest twoja sprawa, niegodziwy człowiecze, mów, mów, coś ty mu uczynił?

Porucznik dotknięty boleśnie, nie mógł pojąć co się działo, nie rozumiał téj napaści, ale obawa o syna, nie dozwoliła mu dłużéj trwać w téj niepewności; nie słuchając żony która za nim biegła wyrzekając, poleciał na górę wprost do syna izdebki, otworzył drzwi i przypadł nagle do łóżka na którem Juljan leżał blady. Matka dążyła za nim. Syn jak tylko postrzegł ojca, zerwał się o swéj sile, widać było że miał nieco gorączki, podstąpił ku wchodzącej matce i rzekł do niéj łagodnie:

– Proszę cię zostaw nas samych.

Zawahawszy się chwilę i wyrazisto spojrzawszy na męża, posłuszna matka ustąpiła, ale niespokojna bo nie uszedł jéj wejrzenia pistolet leżący na łóżku Juljana.

W głowie porucznika wrzało i przewracało się, jakaś dziwna obawa chwytała go za serce w obec własnego dziecięcia.

Juljan nie będąc spokojnym, był jednak uspokojonym nieco i panem siebie. Gdy matka wyszła, zamknął za nią drzwi na klucz.

– Zbyt dobrze wychowaliście mnie, mój ojcze, rzekł powoli, ażebym nie wiedział, co się odemnie rodzicom należy. Wiem i to, że ani dziecię za rodziców, ani rodzice za dzieci przed sprawiedliwym sądem Boga i ludzi odpowiadać nie mogą, ale samo prawo Boże tak związało rodzinę że cokolwiek dotknie jednego z jéj członków chlubą lub sromotą odbija się na wszystkich. Ojcze, powiedz mi mamli sobie odebrać życie z rozpaczy? jestli to prawda, co mnie dziś o mało nie zabiło…?

Juljanowi zabrakło odwagi, porucznik się wszystkiego domyślił, a miłość dla dziecka natchnęła go jakąś nieograniczoną bezczelnością.

– Co? co ma być prawdą? mów!

Juljan zawahał się jeszcze.

– Mów mi zaraz. —

– Ty służysz rządowi?

– Ja rządowi? ja? któż ci to powiedział? ja? stary wojskowy! com za ojczyznę krew przelewał! uderzył się w piersi.

– Zkądże ta potwarz? kto śmiał ją rzucić, mów, ażebym mu język wydarł z gęby. Kto to ci powiedział?? kto! kto? kto?

Porucznik z taką to mówił gorącością, tak pragnął syna oszukać i tak zrozpaczonemu dziecku wydał się oburzonym że Juljan pobladłszy strasznie ze złożonemi rękami padł przed nim na kolana, a potem twarzą na ziemię ściskając go za nogi.

– Ojcze, zawołał rozczulony, przebacz! daruj! zapomnij! Szło mi o ciebie, o nas wszystkich. W téj chwili gdy się budzi ojczyzna, usłyszeć obwinienie takie, jest wyrokiem śmierci. Przyznam ci się nie mógłbym był wytrzymać ohydy naszego imienia. Patrz! oto broń nabita, chciałem sobie życie odebrać.

Porucznik ledwie się trzymał na nogach ale niebezpieczeństwo syna dodawało mu sił do heroicznego kłamstwa.

– O! ludzie, zawołał, kogoż ten złośliwy język nie dotknie! I mnie? mnie? com walczył za kraj, co prześladowany nędzę znoszę śmieli posądzić.

Tu zatrzymał się i nagle spytał:

– Gdzież? kto ci to powiedział?

– A! nie wiem! nie znam go, ten zbrodzień wskazał mi ciebie ręką i po dwakroć powtórzył – To szpieg…

Porucznik straszliwie się oburzył, chodził po izbie wyrzekając, klnąc, przysięgając przed synem że to była najohydniejsza potwarz.

Poczciwy Juljan myślał tylko jakby ojca ukołysać i uspokoić. Chodził za nim, całował go po rękach, przepraszał. – Presler pierwszy raz w życiu grał tak dobrze komedyą że go o nią posądzić nie było można, syn zaklinał się że gdyby drugi raz spotkał człowieka (którego szczęściem twarzy nie widział) życie mu odbierze.

Tak się skończyła ta scena między ojcem a dziecięciem, ale Presler poruszony nią choć się obawiał żony zszedł do niéj jeszcze. Przed nią kłamać nie było można, ona wiedziała wszystko.

– Słuchaj, rzekł rzucając na nią ognistemi oczyma, wiesz ty co czy nie?

– Mówiłam ci że nic nie wiem.

– Juljanowi jakiś szatan powiedział żem ja szpieg, Juljan chciał sobie w łeb strzelić! – Uspokoiłem go, przysiągłem, patrzajże mi kobieto, żeby się nic nie dowiedział! Ja ci życie wydrę.

Żona odepchnęła go ze wzgardą.

– Milcz! rzekła, ty nie masz prawa żadnemu z nas grozić, nikomu robić wymówek; tyś tak spodlony, że ani ojcem w domu ani mężem nie godzien jesteś nazwać się; tyś sprzedany sługa moskiewski! A jeśli kiedy na nas spadnie pomsta Boża to za ciebie. Nie groź, idź, milcz i pij swoją sromotę.

To mówiąc odstąpiła od niego i powoli poszła do izdebki syna. Księżyc był zszedł na niebie, Juljan otworzył okno i uspokojony, prawie szczęśliwy patrzał na wypogodzone sklepienia napawając się wiosennem powietrzem. To spojrzenie na świat Boży było dlań modlitwą. Chwilami tylko wspomnienie wypadków, myśl że ktoś był na świecie co śmiał ten straszny zarzut ojcu jego uczynić zachmurzała jego czoło, poczuł matkę blisko siebie i uśmiechnął się do niéj aby ją uspokoić.

– Idźcie spać, rzekł, mnie już dobrze, mnie już nic, bądźcie spokojni! jam szczęśliwy! —

—–

W pierwszych dniach po opisanych wypadkach porucznik chodził podwójnie, moralnie i fizycznie przybity, zapał jego znacznie był ochłodł, nie brał się tak gorąco jak wprzody do swojego rzemiosła, spełniał je z niechęcią, można było sądzić że chce porzucić. Ale kogo raz w swe szpony porwie ta siła szatańska, tego z nich nie wypuszcza tak łatwo. Zawołany musiał być posłusznym, przypomniały się też odebrane razy i zemsta odżywiła, a pamięć doznanego przestrachu z Juljanem, powoli zacierała. Pił tylko znowu więcéj niż dawniéj i powracał do domu milczący, chmurny, nieprzytomny, żona popychała go na łóżko ze wzgardą, i najczęściéj spał nawet nie zdejmując odzieży. Dopiero nad ranem przebudziwszy się ukradkiem ją z siebie zciągał.

Ale po pewnym przeciągu czasu, wróciło wszystko do dawnych kolei. Porucznik był starym Preslerem, a otrzymana jakaś gratyfikacya obudziła w nim trochę przytartą gorliwość.

Zapomniał był zupełnie o pułkowniku z którym się spotkał u Lipkaua, i o szpiegowaniu go, gdy w parę tygodni zetknął się z nim na ulicy.

– Cóżeś to mi tak zniknął? rzekł do niego pułkownik. Zwykła wymówka przyszła na usta Preslerowi, powiedział że był chory przez dni kilka.

– Coś mi też i biednie wyglądasz, dodał stary wojak, gdybyś kiedy przyszedł do mnie jakbyśmy się szerzéj rozgadali, możebym ci się ja na co przydał, a ty mnie…

Presler skłonił się i postanowił z zaproszenia korzystać.

Słówko o pułkowniku.

Był to żołnierz z 31 roku jeden z tych rzadkich ludzi których trzydzieści lat cierpień i rozmyślań nie ostudziły w sprawie krajowéj. Nie potrzebujemy nalegać na olbrzymią różnicę dwóch rewolucyj przedzielonych od siebie więcéj niż ćwiercią wieku; gdyby pierwsza z nich miała ducha drugiéj, albo druga te materyalne zasoby jakie pierwszéj służyły, Polska byłaby już swobodną. Gdy z dzisiejszego naszego stanowiska spojrzym na rewolucyą 31 roku i porównamy ją do dzisiejszéj, uderza nas niesłychany postęp, zpotęgowanie ducha, jedność jakiéj naówczas nie było, poświęcenie daleko ogólniejsze i daléj idące. Ale też sam początek pierwszéj rewolucyi 31 roku i jéj charakter, był całkiem odmienny. Tam na czele stały osobistości, jednostki, tu bezimienny ogół, tam naród wlókł się naśladowniczym torem powtarzając cudze dzieje, tu urobiła się instynktowo forma właściwa działaniu, nasza własna, do okoliczności stósowna; tam na czele stało wojsko i szlachta, tu stan średni, mieszczanie, rzemieślnicy, młodzież, żydzi. W 31 roku kobiety z okien tylko rzucały bukiety, dziś pełny ich Sybir i cytadela. Różnice są niesłychanie wielkie: Chłopicki, Skrzynecki, Radziwiłł, Krukowieccy i t. d., tu Ćwiek, Wawr, Kruk, Bosak, Fricze, imiona nieznane a bohatérstwa olbrzymie. Tam robili ludzie, tu współdziała cały ogół, tam były stronnictwa, tu jest jeden naród, bez różnicy stanu, wyznania, płci i wieku. Gdybyśmy pisali historyą a nie proste opowiadanie powszednich wypadków téj chwili, należałoby wskazując tę różnicę ukazać zarazem że bez krwawéj a nieszczęśliwéj próby 1831 roku, rok 63 byłby niepodobieństwem. Z tych błędów pierwszéj rewolucyi skorzystaliśmy wielce, lata cierpienia dały dojrzałość, skorzystaliśmy także i z cudzych doświadczeń a nadewszystko, powiedzmy szczerą prawdę, nie wstydźmy się wyznać, że w rękach ludzi rozsądnych, poważnych, wytrawnych, wszystkie te cuda które się dziś dzieją byłyby niepodobieństwem. – Potrzeba było ślepéj wiary, szału niedoświadczenia i młodości aby się tak rzucić na stokroć potężniejszego wroga, i zadać mu klęski tak ciężkie. Materyalnie przygnieceni, moralnie odnosim olbrzymie zwycięztwa, zrywamy maskę, pokazujemy światu bezsilność téj potęgi, przed którą drżała niedawno Europa. Wszystkośmy to winni jedności, zgodzie wewnętrznéj, i posłuszeństwu które, oby do końca wytrwać mogło!!

Pułkownik Zagrzebski, którego pospolicie młodzież lubiąca spieszczać i przemieniać nazwiska, zwała starym Zagrzebą, był to waleczny żołnierz z 31 roku który i nic nie zapomniał i wiele się nauczył. Choć posiwiał i złamany był na ciele, w duchu pozostał młodym; ciągłe obcowanie z młodzieżą którą kochał utrzymywało go w téj czerstwości która jest darem wybranych. Lat trzydzieści spędził to w wiosce swéj którą miał pod Płockiem, to w Warszawie, to, gdy było można, za granicą. Upadek pierwszéj rewolucyi przygniótł go, ale nie odebrał mu nadziei, powtarzał po cichu piosenkę z 31 roku:

 
Bo co się dziś nie powiodło
Może się jutro powiedzie…
 

Najmniejszy ruch w Europie, każda iskierka nadziei, rozpłomieniała go natychmiast, przylatywał do Warszawy, niespokojny dowiadując się co się tam dzieje i zastawał najczęściéj ludzi poziewających i zdumionych że się jemu coś na wsi śmiesznego przyśniło!!

Dopiero w 1861 przyjechawszy do Warszawy uradował się niezmiernie, postrzegłszy że się na coś poważniejszego zanosi. Przystąpił tedy całem sercem i duszą do rozpoczynającego się ruchu. Wdowiec bezdzietny, przybrał sobie za synów wszystkich gorliwszych pracowników oswobodzenia, był ich mentorem, doradzcą, często kasyerem i najserdeczniejszym towarzyszem. Kochano też Zagrzebę jak ojca.

Przy niezmiernym zapale pułkownik nie grzeszył zbytnią ostrożnością, był trochę fatalistą, powtarzał często: co ma wisieć nie utonie, a co ma żyć tego robaki nie zjedzą. W sprawie krajowéj postępował sobie prawie zuchwale, ale mu się bardzo szczęśliwie udawało. Gdy drudzy najzabawniejszemi otaczali się ostrożnościami, on ledwie niezbędne zachowywał. Chociaż w chwili, o któréj mowa, wybuch zdawał się jeszcze daleki, młodzież jednakże gorzała chęcią przysposobienia się do niego, wyrywano sobie i przepisywano książeczki o mustrze piechoty, jazdy, kosynierów, o wojnie partyzanckiéj, jeszcześmy jednego karabina nie mieli gdy drewnianemi strzelbami młódź się po pustych kątach robić bronią uczyła. Naturalnie do tych mustr pokątnych, do tych potajemnych prelekcyj, Zagrzeba był używany jako nauczyciel i pomocnik, ale stary, liczbie swych uczniów coraz rosnącéj i ich natarczywości wystarczyć nie mógł. Szukał sobie pomocników i przy pierwszém spotkaniu z Preslerem umyślił go zbadać i użyć do wyręczenia siebie. Wprawdzie nie bardzo za nim przemawiało to, że był z wojska wypędzony, lecz pułkownik nie dobrze sobie przypominał przyczynę téj kary, zdawało mu się że to było jakieś małe przestępstwo, które zbyt surowo ukarano. O ludzi było ciężko, brał więc pierwszego jakiego pod ręką znalazł.

 

Presler jeszcze się nie domyślał do czego mógł być użytym, ale jakiemś przeczuciem grał przed pułkownikiem rolę wielkiego patryoty. Poczciwy stary nie posądzał nigdy i nikogo o kłamanie tego uczucia, zdawało mu się że niepodobieństwem jest aby można podobne świętokradztwo popełnić. Nie zwierzając się więc jeszcze całkowicie Preslerowi, dał mu tylko do zrozumienia że go do czegoś użyć może w sprawie ogólnéj. – W pierwszéj chwili gdy się o tem dowiedział porucznik strwożył się i ucieszył razem. Dotąd miał tylko posłannictwo wyszpiegowywania drobnych rzeczy wcale podrzędnéj wagi, tu mu się trafiała gratka, która wprawdzie wiele przynieść mogła, ale zarazem na rozgłos i niebezpieczeństwo go narażała. Jakkolwiek zepsuty Presler wahał się mocno, odstręczała go szkarada postępku, obawa o syna który się o nim mógł dowiedzieć, ale z drugiéj strony gdyby się tajemnica zachowała, mógł wiele zyskać. Pułkownik tą razą ostrożniejszy niż kiedykolwiek, nie mając się od kogo o człowieku dowiedzieć postanowił sam go zgłębiać, kazał mu codzień do siebie przychodzić i powoli się z nim zapoznawał. Presler nie był mu sympatyczny, odkrył w nim zaraz pijaka, ale miał jakąś słabość do biboszów, i utrzymywał zawsze że skłonność do trunku dowodzi poczciwości, bo kto ma się z czem ukrywać, ten się zawsze upić lęka.

W tym czasie narad i projektów organizacyi gdy mimo już dość ostrych przedsięwziętych przez moskwę środków, wszystko się skupiało i porządkowało, późno w noc jednego dnia pułkownik rozstawszy się z Preslerem wyszedł na miasto. Chociaż mu wcale nie mówił o celu swojéj wycieczki, szpieg się łatwo domyślił że szedł na jakąś schadzkę i nie będąc jeszcze pewnym czy z tego skorzysta, przez właściwą rzemiosłu ciekawość, powlókł się za starym zdaleka. Wkrótce nabył zupełnéj pewności że się nie mylił, bo pułkownik krętemi uliczkami poszedł do jednéj z wielkich fabryk przerobionéj ze starego kościoła i klasztoru. Gmach ten położony dosyć odlegle, ożywiony tylko we dnie, miał pozór zupełnéj pustki. Wszystkie bramy były pozamykane, w żadném oknie się nie świeciło, nie było najmniejszego objawu życia do koła. Zdala stojący Presler posłyszał tylko pukanie i policzył ile razy i jak we drzwi uderzono.

– Oho! rzekł w duchu, tu coś jest!!

Ale wnijść za pułkownikiem daléj nie było podobna. Presler przytuliwszy się do parkanu naprzeciw, i obwarowawszy od oczów ludzkich, pozostał na straży. Widział jak kilka jeszcze osób do téj saméj furty w ten sam sposób stukało, potem po kilkogodzinnem oczekiwaniu, dopilnował jak się wszyscy w milczeniu rozeszli, i nie wiedząc jeszcze jaki z téj wiadomości wyciągnie użytek, poniósł się z nią do domu. —

My pójdziemy za pułkownikiem.

Przeszedłszy puste podwórze klasztorne które już dziś straciło charakter jaki dawniéj miało, Zagrzeba sklepionemi drzwiczkami dostał się do dolnéj sali która dawniéj była refektarzem klasztoru. Architektura, spiczaste sklepienia, wązkie okna, framugi przypominały jeszcze dawne jéj przeznaczenie. Dziś był to skład rozmaitych materyałów żelaznych w fabryce potrzebnych. Dziwnie one odbijały w tem miejscu niegdyś dla cichych uczt zakonnych przeznaczoném. Wielka część refektarza nie była zajętą, w swobodniejsze dnie i wieczory mieszczono tu szkółkę rzemieślniczą, były więc ławy, stół i parę skromnych lamp przy ścianach. Gdy pułkownik wszedł, już się tu kilka osób znajdowało. Byli to widocznie ludzie wszyscy średniego stanu, ale różnych zajęć i powołania. Po rysach twarzy poznać było można kilku izraelitów po raz pierwszy dzielących prace i niebezpieczeństwa swych braci. Przynosili oni z sobą do wspólnéj skarbony właściwą im przebiegłość i wytrwałość; wprawę w tajemniczo ciche działania któremi wśród prześladowań utrzymywali się przez wieki; przykład wielkiéj spójności, a naostatek i materyalne zasoby które nie były do pogardzenia. Szlachta którą ciężko wyleczyć z dawnych przesądów, widząc korzyści tego przymierza, przyjmując je, nie mogła jednak do ostatka oswoić się z tą myślą, że przyjdzie może w poświęceniu i gorliwości, niejednemu żydowi ustąpić. Nie można zaprzeczyć, że późno zawarta zgoda była z obu stron szczerą i serdeczną, ale ażeby stała się rzeczywistą, potrzeba było jeszcze czasu i pracy. Zdaje się że przyszłość dokona tego dzieła tak uroczyście rozpoczętego w dniu drugim marca.

Ojciec Serafin, którego nieco znamy z pierwszéj powieści, kręcił się tu ocierając z jednéj strony o starego izraelitę w atłasowym żupanie, z drugiéj o pastora protestanckiego w czarnym obcisłym surducie. Litewski Tatar przybyły umyślnie z pod Trok, bratersko się witał z drugim księdzem, a wieśniak z pod Łowicza zażywał tabakę którą mu gościnnie podawał jakiś galicyjski hrabia. Była to istna arka Noego, w któréj po parze każdego stworzenia się znajdowało; arka z któréj po potopie krwi, wyjdzie może kiedyś nowy świat polski, a przeszłość nasza stanie się szacowną przedpotopową pamiątką…

Ani ów zapał trochę nazbyt wystawny i krzyczący, gdy po konstytucyi 3. Maja Małachowscy i Potoccy sześciokonnemi karetami, z hajdukami i liberyą, jechali się zapisywać w księgi mieszczaństwa Warszawskiego, ani braterskie obietnice 31. roku, nie dorównają nigdy znaczeniem i powagą skromnym, cichym faktom 61. roku. Z wyjątkiem kilku chwil głośniejszego zapału, wszystko się tu odbywało w ciszy i tajemnicy, które były rękojmią szczerości. Nie mogło się nic czynić na pokaz, bo się nic nie pokazywało. Jedną może z największych ofiar, do jakich człowiek jest zdolny, były nieustanne poświęcenia miłości własnéj: starzy szli pod rozkazy młodzieży, ludzie w narodzie zasłużeni ustępowali z pokorą przed nieznajomymi, którzy ich przewyższali zapałem. Nie dla tego że to jest naszém, ale dla świętéj prawdy po stokroć uznac należy że nigdy dzieje nie przedstawiły podobnego obrazu. Mając choć cząstkę jego malować czujemy najmocniéj jak to co nam się wydaje bezsilnem i niedostatecznem, wnukom może naszym (jeźli żyć będą nasze wnuki) zda się przesadzoną apologią. Znajdzie się aż nadto ludzi co kiedyś, późniéj, odmalują ciemne części tego obrazu, nam się on wydaje tak jasnym i złocistym, purpurą krwi i lazurami nadziei ubarwionym jak owe cudowne wizerunki, które natchniona ręka błogosławionego Anioła z Fiesole kreśliła w chwilach zachwycenia. – Jak w jednych tak w drugich nie ma prawie cieniów, są same światłości. – Z trudnością moglibyśmy opisać tę scenę pod sklepieniami starego refektarza, zarzuconego żelastwem przemysłu, gdzie z jednéj strony patrzała na zgromadzonych przeszłość tych murów, z drugiéj teraźniejszość uosobiona w narzędziach pracy, scenę braterskiego porozumienia ludzi, których jeden cel gromadził w to miejsce.

Różne były rady, lecz zgodzono się łatwo na potrzeby organizacyi, któréj główne zarysy przyjęto. Rozprawy te nie wchodzą w zakres naszéj powieści, powiemy tylko że pułkownik, który po raz pierwszy gmach ten oglądał, a dawno już szukał jakiejś sali, w któréjby mógł bezpiecznie niecierpliwą młodzież mustrować, skorzystał z tego wieczora i wyrobił sobie pozwolenie i klucz od refektarza. Ponieważ nie było broni a czekać na nią nie chciano, kije i strzelby drewniane miały tymczasowo zastąpić karabiny i bagnety. – Miejsce było ustronne, ze wszech miar bezpieczne, nikt się w fabryce pustéj nie mógł schadzek nocnych domyślić. Zagrzeba odszedł uszczęśliwiony. —