Tasuta

Szpieg

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Długo tak jeszcze mówili z Kuźmą, aż się on dobrze przekonał o usposobieniu Preslera i szepnął mu nareszcie:

– Żal mi cię mój bracie, ale może jest jeszcze jeden ratunek. Udawałeś się do moskali, gdybyś sprobował uciec się do towarzyszów swego syna? do naszych? Przecież ich wszystkich razem nie wybrano!

– Tak! odrzekł smutnie Presler, jakże ja tam oczy przed nimi pokażę? oni pomyślą żem przyszedł ich zdradzić, że wydam ich aby ocalić syna. Znają oni mnie i wiedzą kto jestem, stryczek, nie pomoc gotują dla mnie!

– Nie znasz ich, rzekł Kuźma, który się poczciwie po polsku i nieostrożnie po polsku z pełności serca wygadywał – litościwi to ludzie, choć nieraz muszą na śmierć osądzić i porwać się na życie. Jam prosty człowiek i dobrze tych rzeczy nie rozumiem, aleć kiedy wolno moskalom bez sądu, bez prawa, bez obrony zabijać, wieszać i strzelać, czyżby nam nie godziło się bronić? Krzyczą że nasi zabijają po ulicach, niechże policzą ileśmy a ilu oni zabili? Nie obawiaj się, dodał Kuźma, a zresztą cóż masz do stracenia?

Presler któremu ta myśl utkwiła w głowie szepnął późniéj na ucho:

– Zlituj się! jeżeli możesz, ratuj ty mnie!

– Siedź tu i nie ruszaj z miejsca, rzekł stolarz, ja zaraz powrócę.

Jakoż wybiegł natychmiast, a Preslerowi ten czas oczekiwania wydał się niezmiernie długim.

Nakoniec Kuźma powrócił, ale jakoś smutny i twarzą nie wiele dający nadziei.

– A cóż? spytał Presler.

– Chodź waćpan zemną… zobaczymy…

Nic nie mówiąc poszli oba, Kuźma wiódł go małemi uliczkami w głąb Starego miasta, potem grubą chustką oczy mu zawiązał i znowu prowadził jakby naumyślnie kręcąc w prawo i w lewo, aby porucznik nie domyślił się, dokąd idzie. Noc była ciemna, Presler o czem innem myślał, a nadzwyczajne te ostrożności wcale go nie zdziwiły. Po długich zwrotach w ulicach poczuł Presler, że weszli do jakiegoś gmachu, że otwierano kilkoro drzwi, potem zstępować było trzeba w dół po wschodach, a gdy mu oczy odsłonięto, ujrzał się w jakimś lochu bez okien ze ścianami nagiemi w głębi mającym wielkie drzwi żelazne. – W pośrodku był prosty stolik zarzucony papierami, przy nim siedziało trzech młodych ludzi. —

Wszystkich oczy utkwione były w Preslera, który stał drżący jak winowajca przed sądem. Jeden z przytomnych rzucił pióro i przystąpił do niego.

– Nie potrzebujesz nam nic mówić, rzekł pokręcając wąsa – wiemy wszystko, życie twe było niegodziwe, lepiéj było umrzeć z głodu, niż żywić się zdradą. —

Nie dokończył tych słów, gdy żelazne drzwi w głębi lochu otwarły się powoli i wszedł ksiądz w habicie jednego z zakonów Ś. Franciszka.

Postać to była łagodna, choć energiczna, twarz ożywiona czarnemi oczyma, usta, pełnym miłosierdzia uśmiechem, popatrzał na Preslera, coś poszeptał z młodymi ludźmi i zbliżył się do niego, z politowaniem widocznem.

– Widzisz, widzisz, moje dziecko, rzekł kładnąc mu rękę na ramieniu, do czego cię to zapomnienie o Bogu i świętych prawach jego przywiodło! Do zguby własnego dziecka, a kto wie czy nie dwojga twoich dzieci!

– Mój ojcze, odpowiedział Presler płacząc, litujcie się, ratujcie, ale nie dobijajcież mnie przypominając winę moją.

– Żałujesz za grzech, ukarany jesteś, Bóg zapewne przebaczył, i ludzie już tknąć cię nie powinni. – Sędzia sprawiedliwy wziął sam na siebie wyrok i jego wykonanie, pokój z tobą człowiecze.

– Bóg widzi, zawołał Presler, chciałbym złe naprawić, pytajcie mnie, powiem wam co tylko wiem, będę wam służył do zdechu! choćby i mnie powiesić mieli.

– Moje dziecko, rzekł ksiądz, bardzo to pięknie mówisz, ale obrachuj się z sumieniem, czy tego przez samą zemstę nie czynisz? Zemsta nie chrześciańskiem jest uczuciem; my nie mścić się na moskalach, ale bronić się od nich powinniśmy. Prześladują świętą wiarę naszą, chcieliby nas spodlić i zepsuć, aby tem łatwiéj ujarzmić; broniąc tego nieszczęśliwego kraju, bronim zarazem praw Boskich które oni depczą nogami…

Mówił, a Presler płakał, nakoniec po téj nauce moralnéj zaczęto go wypytywać o rozmaite szczegóły o których dokładniejsza wiadomość mogła być przydatną.

Presler dostarczył jeżeli nie nadzwyczajnych objaśnień to wiele imion ludzi, którzy do tajnéj policyi należeli; wiele skazówek z których korzystać było można.

Rozmowa przeciągnęła się długo w noc, ale dla biednego Juljana żadnéj mu nadziei dać nie było można. – Wyrwać go z ich szpon nikt nie mógł; ucieczka z cytadeli była prawie całkowicie niemożliwą, w podróży niezmiernie trudną. Upewniono tylko Preslera że synowi jego o ile możności starać się będą ciężki los osłodzić, że potrzeby jego zostaną zaspokojone, że będzie miał opiekę, a późniéj, kto wie? może jakimkolwiek sposobem obmyślaną ucieczkę. —

Nie starczyło to Preslerowi który chciał syna widzić koniecznie wolnym, ale ksiądz dodał w końcu:

– Pamiętaj, że to dziecię twoje Bóg wyznaczył może aby za grzechy ojcowskie odpokutowało, jest młody, wielu od niego starszych, słabszych, zasłużeńszych. Bóg zadaje ci ranę ciężką, ale z jego ręki przyjąć ją potrzeba, bo też i winy wielkie były. —

Pocieszano go jak kto umiał, ale czemże są słowa w obec takiéj boleści, którą tylko czyn skruszyć może, a czas osłabić?

Presler wyszedł z innym tylko smutkiem, ze zmienionem cierpieniem, przybity brzemieniem, na które mu sił nie stawało.

Po długich znowu przechodach w różnych kierunkach znalazł się, gdy mu oczy rozwiązano, przede drzwiami swego mieszkania.

Wszedł smutny na wschody i do izby, w któréj zastał tylko Kachnę siedzącą na ziemi i łzami zalaną. Rzuciła się ona ku niemu z opowiadaniem, że przed parą godzinami, policya wpadła do domu, że przetrząśniono wszystko, że w łóżku Rózi znaleziono jakieś papiery i ją zabrano do więzienia. —

Dodamy tu, że w tydzień po tem umarł nagle adjutant namiestnika kniaź Szkurin. Przyczyna jego śmierci była tajemniczą, niezbadaną, mówiono o apopleksyi. O losie Rózi ani ojciec ani Kaźmierz nigdy się dowiedzieć nie mogli. W więzieniach nigdzie jéj imienia na spisach nie było – znikła bez wieści. —

—–

Na największą boleść, współczucie ludzkie jest balsamem Samarytanina, jeśli on ran nie leczy, przynajmniéj koi cierpienie, a czas, ów mistrz lekarzy, powoli zaciera blizny.

Biedna matka Juljana podniesiona ręką litościwą kobiety, któréj syn także oddychał więziennem powietrzem, znalazła u niéj dach, litość i troskliwą opiekę nad sobą. Zapadła wprawdzie na zdrowiu, ale choroba ciała nie dała się wzmódz boleści duszy. Gdy po kilku dniach przesilenia podniosła się z łoża i przytomniejsza nieco zaczęła wypytywać o swoich, musiano jéj, wydzielając po trosze, całą nareszcie wypowiedzieć prawdę.

Dowiedziała się biedna że Juljan osądzony był do rot aresztanckich na Syberyą, że o męża losie nikt nie wiedział, a córka znikła bez śladu, porwana przez policyjskich posługaczów. Ciężkie to były ciosy, Preslerowa opłakawszy swe sieroctwo, dolę nieszczęśliwą córki, a nawet męża, choć na niego wina wszystkich tych wypadków spadała, przywiązała się tem mocniéj do syna i postanowiła towarzyszyć mu na wygnanie.

Ta myśl, że z nim będzie, że mu ulży słowem i współczuciem doli bolesnéj, że dźwignie jego kajdany – przywróciła jéj trochę zdrowia. Wiedziała już że za dni kilka Juljan być ma wyprowadzony z innymi więźniami, potrzeba się więc było dźwignąć, trzeba było odzyskać siły, aby rozpocząć ten pochód żałobny, pędzonéj nahajkami kozaków i szyderstwami rozpasanéj tłuszczy.

W całem postępowaniu Moskwy z winnymi i niewinnymi, nie ma najmniejszego śladu, że przed dziewięcią wiekami naród ten chrztem był obmyty. Znamieniem jego zawsze jest jeszcze dzikość pogańska, jakiéj już nigdzie nie znajdziesz na świecie. Nawet te ludy które jeszcze krzyża nie położyły na piersi, samem zetknięciem się z chrześciaństwem złagodniały, – jedna Moskwa, choć niby chrześciańska i choć na pozór pobożna, zachowała w całości stary obyczaj tatarski i zwierzęcą nielitościwość.

Począwszy od sądu aż do kary, wszystko w niéj przejęte jest barbarzyństwem, rzekłbyś że inaczéj nasycić nie mogąc swego pragnienia krwi i mordu, rzuca się chciwie na wszelką pastwę podaną. Żadnéj niech się nie spodziewa litości, kto się w szpony tych sędziów i oprawców dostanie; więzienie, badania, wykonywanie wyroku, wszystko jest pastwieniem się i okrucieństwem, obrachowanem na to, aby ofiara cierpiała jak najwięcéj, aby kat się jej męczarnią nasycał.

Ani płeć, ani wiek, ani słabość, ani cierpienie obronić nie mogą; siła tylko wzbudza w nich poszanowanie, słabość nielitościwe szyderstwo. Gdyby Chrystusa krzyżować mieli powtórnie, znaleźliby środek do jego passij dodać jeszcze jakie nowe męczeństwo…

Cywilizowany jenerał audytoryatu i prosty sołdat, obchodzą się z więźniem jednakowo, sercem dzikiem są to bracia rodzeni. Wszystko co w opisach tych krwawych i smutnych dziejów wydaje się przesadzonem i nieprawdopodobnem tym co Rossyą powierzchownie tylko znają – jest jeszcze bladém i niedostatecznem w obec rzeczywistości, na którą nie ma wyrazów w języku ludzkim, bo nie ma pojęć w umyśle ludzi… Ryk zwierząt mógłby chyba wyrazić to zwierzęce okrucieństwo…

Rano przed świtem, bo Moskwa zwykła szukać ciemności i taić się ze swą sprawiedliwością – wywleczonych nagle z cytadeli winowajców przywieziono na punkt zborny na Pragę.

Dzień się wybrał pochmurny, słotny, szary i mimo lata zimny a wietrzny. Na piasku przemokłym od długiéj słoty, stało kilkudziesięciu ludzi, po większéj części młodzieży, w grubych szynelach sołdackich, z postrzyżonemi głowami, przykutych do żelaznego drążka, i obstawionych silną do koła strażą.

Wyprawa ta, składała się z ludzi wszelkiego stanu i wieku, a moskwa postarała się o to, aby między politycznymi skazanymi znajdował się prosty złodziéj, umyślnie chcąc zbrodnię miłości ojczyzny z najpodlejszem przestępstwem porównać. Odbijała ta postać złowroga zbójcy i łupieżcy z wpadłemi w czaszkę oczyma żbika, od szlachetnych obliczów męczeńskich…

 

Obok zbója szedł przykuty ksiądz staruszek, który przyjmował przysięgę czeladzi rzemieślniczéj, spokojny, łagodny, na przyszłe swe cierpienia patrzący pogodnem okiem kapłana co od dawna życie swe Bogu oddał w jego ręce i sam niem już nie rozporządzał. Ujęty do więzienia, nim go badać zaczęto, starzec zażądał krucyfixu, a dostawszy go poprzysiągł w obec przelękłego służalstwa, że mu żadna męczarnia z ust słowa nie dobędzie… Skazano go za to zuchwalstwo, że się śmiał uciec pod skrzydło Boże, chroniąc od sprawiedliwości cara… Kapłan uśmiechał się, czuł że był na swem miejscu, bo niósł z sobą słowo rezygnacyi, pociechy i nadziei.

Za nim szedł młody chłopak, blady i zmęczony długą niewolą, uśmiechnięty boleśnie – patrzał on na Warszawę i łza kręciła mu się pod zczerniałą od płaczu powieką… tam! tam, zostawiał starą matkę, kalekę ojca, i ją… tę którą ukochał, a któréj niewolno było nawet przyjść go białą chustką zdaleka pożegnać. Wczoraj uścisnął raz ostatni rodziców, a jéj… bojąc się wymienić imienia nawet – bądź zdrowa, cichego przesłać nie śmiał. I patrzał, patrzał ku niéj, w tę stronę gdzie ona może płakała ukryta, i pytał co mu los przeznacza… kiedyż czy nigdy? – Na zawsze! jak żelazny sztylet rozdzierało mu piersi… na zawsze! na zawsze, straszny wyraz, który mieści w sobie treść całą ludzkiego żywota. —

Po nim podstarzały już mężczyzna, ojciec rodziny, wlókł się z kaszlem w piersi oznajmującym że nie zajdzie daleko, ale z milczącą rezygnacyą; za rzędem żołnierzy stała zapłakana jego żona, dwoje dziatek wyciągając do niego rączki drobne, niemowlę podnosiła do góry, aby i ono pożegnało ojca. – On patrzał na nich i myślał ile to mogił otworzy się, aby tyle rozpaczy pochłonąć… nie miał już żadnéj nadziei prócz śmierci… niedostatek, sieroctwo, nędza, upokorzenie, a potem grób i cisza… Nie miał ich siły żegnać, ale patrzał, patrzał, aby ten obraz wybił się i wypiętnował w sercu, i powtórzył z ostatniem jego uderzeniem jeszcze…

Za nim maleńkie chłopię, co jeszcze szkoły nie skończyło, nie zaczęło życia, już rozpoczynało nową szkołę nieszczęścia i pierwszy żywot boleści… Student podnosił czoło dumnie, z pociechą że obok starych, tak młodo już za ojczyznę mógł cierpieć, usta się jego uśmiechały, oko pałało, świstał jakąś piosenkę, a łza nieuznana jak kropla deszczu wysychała mu na gorejącym policzku… Rodzice byli daleko! o losie jego nie wiedzieli może… ale był szczęśliwy że oni posłyszą jak godnie nosił ich imie…

Po nim stał mężczyzna stary, tajemniczego oblicza, żółty, wychudły, z białemi pieszczonemi rękoma, z cérą delikatną, z usty zaciśniętemi; widocznie drugi raz już, może trzeci puszczający się w tę drogę daleką… Na czole jego pomarszczonem wisiała troska żałobna, ale powieki zapomniały łez, tych gości młodości… nie mógł już i nie umiał płakać – był stwardniały i nieczuły, żołnierz go bił usiłując ustawić do porządku, on nie czuł… W tłumie nikogo nie było coby go przyszedł pożegnać… wzięty był pod cudzem nazwiskiem i nikt o jego prawdziwem nie wiedział…

Po za szeregiem żołnierzy widać było twarze tłumu, rodziny, przyjaciół, żon i matek, które przyszły tu szukać synów i braci, ukraść pożegnanie wzbronione, bo moskiewska sprawiedliwość i z rodziną się rozstać nie dopuszcza… potrzeba czatować, zgadywać, pochwycić ostatnie skazanych wejrzenie, trzeba święty, pocałunek ostatni okupywać u żołdaków bez litości, którzy rozpędzali nagromadzonych, wyśmiewając się z tego co świat ma najbardziéj poszanowania godnem – z boleści. —

Każdy z tych przybyłych, oprócz łez przyniósł coś dla skazanych na długą i niewygód podróż, coś coby im ją osłodzić mogło – nie wiedząc że dostarcza łupu dla strażników… Często o kilka set kroków za miastem już te podarki i ofiary rozdzielają między siebie żołnierze, lub wiodący partyą oficer zabiera niby dla schowania, – ale się o nie upomnieć potem niegodzi. —

Na bladych twarzach więźniów znać było wszystko co przetrzymali, głód, lichą strawę używaną za środek do osłabienia w nich ducha, bezsenność, trwogę, rózgi, i wymyślone katusze, naostatek samotność przerywaną łajaniem i groźbami… oczy zgasłe, skóra zwiędła, spieczone usta mówiły więcéj niżby powiedziały słowa.

Jakkolwiek ciężki ich los czekał, jakkolwiek skute mieli ręce, nad sobą nahaj kozacki a obok kolbę karabina – samo oddychanie świeżem powietrzem, widok nieba i szerszych przestrzeni, ruch nieco swobodniejszy, zbliżenie do ludzi jednego losu i przekonań, już tę podróż kalwaryjską czyniły prawie osłodą.

Ale któż opuszcza swój kraj i przyjmuje to sieroctwo na barki bez uczucia strasznego pustkowia, w które wchodzi?

Nawet stary braciszek zakonnik, co się już był zaparł świata, poglądał czy nie zobaczy tych murów klasztornych, w których niegdyś tak błogo i cicho spływały mu lata – cóż dopiero inni, co za sobą pozostawili rodziny, węzłów tysiące i tyle nici serdecznych zerwanych tak gwałtownie?

Od téj sztaby żelaznéj oczy biednych skazanych odwracały się szukając w tłumie znajomych twarzy, a gdy ich nie znalazły, poiły się goryczą przypuszczeń, przeczuć, obawy… Nie jeden pomyślał że o nim już zapomniano, drugiemu śmierć i choroba snuły się po głowie. Ci co ujrzeli znajome twarze szarpali swój łańcuch aby się raz jeszcze ku nim przybliżyć, choć posłyszeć głos ukochany, aby jego dźwięk został w uszach i sercu, i brzmiał w téj długiéj ciszy grobowéj, przypomnieniem dni jaśniejszych. —

Z za szeregów głośne płacze i rzucane pospiesznie słowa leciały ku uszom więźniów spragnionych… dowiadywali się z nich o wielu wypadkach, których cisza cytadeli odgłosu do nich nie dopuściła…

– A brat?

– Uwięziony…

– A mąż twój?

– Zesłany…

– A ojciec wasz…

– Zabity…

– A ona?

– Siedzi zamknięta…

– A przyjaciel nasz…

– Umarł i pochować go nie było wolno we dnie, poprowadziliśmy go nocą na Powązki…

Przy księdzu i starcu stał Juljan, blady, wymęczony, zmieniony nie do poznania, ale z wyrazem męztwa na twarzy, którem wszystko zwyciężył. Widać było że wśród cierpień nie ugiął się i nie poddał, że szedł odważnie naprzeciw swojego losu, czując się apostołem świętéj prawdy, wiedząc że gdyby usta jego słowa za nią wyrzec nie mogły, samym sobą świadczyć będzie o prawdzie téj, za któréj wyznawanie był skazany.

Nie spodziewał się on nikogo tu znaleść i z nikim pożegnać – ale matka jego od trzech dni stała tu codzień na czatach, pilnując syna, czekając na niego.

Postrzegł ją Juljan i uśmiechnął się ażeby jéj dodać męztwa, sądził że przyszła tylko ze słowem błogosławieństwa na drogę, i zdziwił zobaczywszy węzełek na jej plecach, a kij w rękach. Na twarzy zwiędłéj, mimo przebytéj choroby, malowało się chłodne postanowienie, które w sobie czerpie siły do wykonania zadań nawet najcięższych.

Ta myśl, iż matka towarzyszyć mu miała, więcéj sprawiła niepokoju niż pociechy, wolałby był sam cierpieć, niż być przyczyną ciężkich boleści dla niéj, dla matki… Ale ona spostrzegłszy go także, uradowana skinęła na niego tylko i stała spokojna nie usiłując się nawet przybliżyć, gdy inni szlochali rękami przedzierając się przez żołnierzy, aby raz jeszcze dłoń ukochaną uścisnąć – ona czekała opodal, cierpliwa, rachując na długą podróż, która ją z synem połączyć miała.

W pospiesznych pożegnaniach rozdzierających serca, upłynęła błyskawicą chwila ostatnia i wkrótce dał się słyszeć rozkaz do wymarszu, rzucony tym suchym głosem sołdackim, który jednakowo wymawia wyrok potępienia i oswobodzenia… Żołnierze ruszyli się, brzęk broni, płacze i krzyki rozległy, łańcuchy zabrzęczały i sznur skutych wygnańców ruszył w daleki świat obcy, nie jeden do otwartéj mogiły na stepie, zimnym posypanéj śniegiem.

Oficer zapalił cygaro, a sołdactwo naciskających się rozpędzało swem – paszli won! odpychając kolbami… Ksiądz zanucił:

 
„Pod Twoją obronę”…
 

ale kozak przypadłszy, sądząc że to śpiew jakiś zakazany, uderzył go po siwéj głowie nahajką i pieśń cichym się skończyła pacierzem, tylko sina pręga na licu kapłana poświadczyła, że o Bogu w chwili rozstania z ojczyzną pomyślał.

Odwoływanie się do Boga, i skarżyć na cara – jest to zbrodnia niedarowana… Bóg wedle moskalów jest tylko posłusznym wykonawcą woli monarszéj, inaczéj poszedłby dawno w sołdaty. —

Za szeregiem żołnierzy, podpierając się na kiju, powlokła się jedna kobieta…

Była to matka Juljana.

—–

Nie na tem jednak koniec tego czarnego dramatu, nad którym świeci promyk macierzyńskiéj miłości.

W chwili gdy się to działo na Pradze, zdala, nie śmiejąc się zbliżyć, oparty o ścianę, stał człowiek stary w sukniach oszarpanych, z żółtą i pomarszczoną twarzą, na któréj nędza wypiekła swe straszliwe znamię. Przechodzący mijali go z politowaniem, czytając z lica widoczne obłąkanie…

Dopóki więźniowie stali, wzrok jego ostrożnie zdawał się między nimi szukać kogoś, ale ile razy padł na Juljana, ukrywał się przerażony…

Znajomym nawet, nawet żonie i synowi trudno było poznać w nim Preslera, na tak strasznego żebraka, włóczęgę zmieniły go te dni pokuty. Twarz była ruiną, którą poorały łzy i krzywiło jakieś konwulsyjne drganie przybierające zarazem to płaczu wyraz, to dzikiego uśmiechu. Musiał się oprzeć o ścianę, bo na nogach ustać nie mógł, a ręce mu opadały bezwładnie. – Z ust zaciętych widać było sączącą się pianę, jakby w ostatnich wysiłkach konania.

Stał jak nieruchomy dopóki pochód nie wyszedł, aż gdy brzęk kajdan oznajmił, a więźniowie rozpoczęli tę podróż, z któréj żaden może nie miał powrócić, stary obłąkanym wzrokiem rzucił na tę kupkę potępieńców, i jakby na przekór płaczom i jękom, które w téj chwili słyszeć się dały, począł się śmiać dziko. Śmiech ten był tak przerażający, że kupka ciekawych dzieci, które się z za węgła domu przypatrywały téj scenie, pierzchła wylękniona… Obłąkany obejrzał się, rozśmiał jeszcze i zadarłszy głowę do góry, podparłszy się w boki, poszedł poważnym ale chwiejnym krokiem do najbliższego szynku naprzeciw.

Że to był dzień targowy, a ludzie przybywali z okolicy na Pragę i każdy z nich w słotny ranek chciał się czemś pokrzepić, gdy Presler wszedł znalazł szynkarkę zajętą. Oburzyło go to mocno, że mu zaraz nie usłużono.

– Hej! słuchaj, zawołał, ty jakaś, nie widzisz kto przyszedł? dawaj mi tu wódkę, a żywo.

I rozsiadł się za stołem.

Żydówka nie spieszyła go słuchać, bo widząc odartą odzież niepewną była zapłaty.

– A! ty córko Judasza, plemie Herodowe, zawołał powtórnie Presler z gniewem wzrastającym coraz, wódki mówię co prędzéj, garniec wódki! a nie, to ci łeb rozkwaczę…

Oburzyli się na ten krzyk i łajanie przytomni, chciano wezwać policyanta, aby warjata uprzątnął, gdy Presler poszukał w kieszeniach i dobył papierek trzyrublowy, którego widok ułagodził szynkarkę, a innych powstrzymał od stawania w ich obronie.

Z chciwością niewypowiedzianą porwał stary za flaszę, i począł z niéj pić, jakby żłopał wodę spragniony. Straszno było patrzeć na to samobójstwo, oczy wszystkich zwróciły się na nieszczęśliwego człowieka, który dopiwszy do dna flaszkę, gruchnął szkłem o ziemię a sam bełkocząc jakieś przekleństwa, powalił się na ławę.

Chwilę jednak tylko trwała nieprzytomność, powstał natychmiast i z uśmiechem skierował się ku drzwiom; wszyscy się rozstąpili przed nim, on szedł z głową spuszczoną, z oczyma wlepionemi w ziemię, szepcąc sam do siebie.

– No, teraz dobrze! lada dzień zrobią mnie pułkownikiem, a gdy im wydam nieboszczyka ojca, zostanę jenerałem. Co mi to szkodzi? kto mówi że jestem zdrajca? hę? każę go zaraz rozstrzelać! Nikt inaczéj nie dorabia się pieniędzy i rangi. Sprzedałem syna, przepiłem córkę, żonę diabli wzięli, i…

Jestem sobie pan, i o nic nie dbam!

Ostatnie słowa wyśpiewał głosem ochrypłym, wziął się w boki, zakręcił na jednéj nodze, począł niby tańcować, ale się słaniał i padał.

– Co mi tam! wołał, wszystko głupstwo, a wódka grunt! a co ludzie pokomponowali tę niby cnotę, te różne delikatne bałamuctwa, żeby głupców trzymać na sznurku… niewarto szklanki wody! – Tfu! furda!

Po chwili zaś, dodał:

– Gdzie ekwipaż pana jenerała Preslera? gdzie jego ludzie? hę? Każę woźnicy dać sto łóz jak go odszukam, albo go wyślę na Sybir! znaj trutniu jakiś Preslera… Sybir…

Powtórzywszy ten wyraz, obejrzał się i wstrząsnął.

– Kto tu śmie gadać o Sybirze? Kto mi tu wspomniał Sybir? W Syberyi złoto kopią i w sobolach chodzą, ciepléj jest tam jak w tych głupich Włoszech… Nieprawda! kłamstwo co gadali o Sybirze przez nienawiść dla N. Pana i poczciwych moskali…

Mówiąc to coraz ciszéj, głosem przerywanym czkawką, stanął u brzegu Wisły, i począł się w płynącą wodę wpatrywać, czoło mu się zachmurzyło, a choć usta krzywiły się uśmiechem, oczy płakały. Siadł czując się znużonym na szychcie drzewa.

 

– Co teraz robić? mruczał do siebie… mógłbym to ja żyć i porządnie żyć, ha! ale może nie warto, jakoś mi się nawet nie chce! Żony nie ma, mógłbym się jeszcze ożenić z jaką moskiewicą tłustą i bogatą, ale nuż drugi taki diabeł będzie jak pierwsza? Nie, to głupi interes… żyło się, żyło, szarpało… a całe życie… tfu! psu na buty!

Popatrzał znowu na wodę.

– Pali mnie pragnienie, wypiłbym Wisłę, rzekł, ale te łotry zaraz mi proces wytoczą, patryoci, że im ich rzekę skonfiskowałem w żołądku… nie można… gotowi powiesić za to…

Uśmiechnął się znowu.

– Hę, Adasiu kochanie, rzekł, imię swe przypominając sobie – gdybyśmy my się utopili?

W téj chwili fenomenem właściwym wielu obłąkanym, Presler poczuł jakby się rozdwoił, Adaś oddzielił się od niego i czynił mu wyrzuty. – Presler się gniewał i bronił. Obaj przeciwnicy zamknięci w jednéj powłoce rozpoczęli bój zażarty, – porucznik mówił za jednego i drugiego, kłócił się z sobą i łajał.

Nareszcie zmąciło się w głowie, Adaś ośmielił mu się zarzucać że zdradził Juljana, i jak Bóg w Biblii pytał go:

– Coś uczynił z synem twoim? gdzie syn twój?

Presler ruszał ramionami, odpowiadając że nie wie, ale powtarzające się zapytanie zburzyło go wreszcie i porwał się sam na siebie, szarpiąc odzież, drapiąc i raniąc sobie piersi…

Szamocąc się tak w największéj złości, postanowił rzucić do Wisły uprzykrzonego Adama, i padł w nią z nim razem…

Woda w tem miejscu była głęboka, wir go pochwycił, pochłonęły fale; dziki tylko śmiech szyderski, ostatnie tętno życia, rozległ się długo po nad brzegiem.

Warszawa 1863