Tasuta

Upiór

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Brat, powróciwszy, z początku mi nic nie powiedział, aby nie martwić, później dopiero, gdym zupełnie wyzdrowiał, złożył rachunki.

Nie pojechałem nawet na Podlasie już i unikałem wszelkiego wspomnienia o mojej przygodzie. Po starościnie został mi, jako jedyna pamiątka, krzyżyk złoty z błogosławieństwem, który chciała, abym nosił na szyi. Modliłem się co dzień za jej duszę.

Prawie dwa lata upływało już od śmierci jej, gdy na nową dzierżawę, którą wziąłem niedawno, przyjechał do mnie Zbąski, ten sam, z którym do Zabłocia pierwszy raz przybyłem. Widok jego takie we mnie wzbudził wspomnienia, że mi odwiedziny prawie przykre były. Zaraz na wstępie, w progu, zawołał.

– Wiesz, z czem przybywam! Po długich targach nareszcie mi się udało dostać średnią Moskorzewską, żenię się! Drużbą mi być musisz!

Zacząłem się wymawiać, on gniewać, koniec końców zmógł mnie, przyrzekłem jechać na ślub i wesele.

Przychodziło mi na myśl, a nuż tam gdzie się spotkam z Sawickimi, albo z Baranowiczami, ale mil kilka dzieliło ich od Moskorzewskich i wiedziałem, że ci mało z kim żyli.

Moskorzewski, jak był zwykł zawsze występować ogromnie, tak i na to drugie wesele wysilił się nadzwyczajnie. Zapraszał, kogo tylko mógł, przygotowania były niesłychane, zawczasu już o tem mówiono.

Rzecz to pewna, że, gdy skąpy chce się popisać, i rozrzutnego zakasuje. Będzie potem zbierał łupinki i gryzł się w sercu, ale, znaj pana po cholewach, musi być!

W wigilię ślubu przyjechawszy, zastaliśmy już ludzi gromady i występ pański, nazajutrz obiecywano drugie tyle. Jakoż poczęło się zjeżdżać sąsiedztwo wszelkiego kalibru od rana i płynęło jedną strugą do wieczora.

Czas był jesienny, ale dnie piękne i pogodne. Młodzież stała w ganku, bo już w pokojach i ciasno było straszliwie i gorąco. Byłem i ja w tłumie tym, gdy czterokonny powóz zajechał i koło mnie ktoś zawołał:

– A! to Sawiccy!

Jakby mnie ukropem oblał, a potem zimną wodą. Nie byłem nigdy tchórzem, w tej jednak chwili, wyznaję, jakiś nieopisany strach mnie ogarnął, tak, że, gdybym był mógł, uciekłbym z placu. Zwróciłem oczy ku wchodowi i w tej chwili zobaczyłem panią Sawicką z mężem, a za nią tuż idącą Lorcię, tak piękną, jak była, choć bledszą i smutniejszą, niż ją znałem w Zabłociu. Ona też musiała mnie spostrzedz, bo stanęła jakoś pomieszana, pobladła bardziej jeszcze, zacięła usta i dopiero, ochłonąwszy nieco, poczęła się przeciskać za matką. Widząc, że idzie sama, rzuciłem się ku niej, zapomniawszy na wszelkie postanowienia, nie zważając, że na nas patrzą, przypadłem i podałem jej rękę. Słowaśmy nawet nie powiedzieli do siebie, bo i mnie słów brakło i ona się na powitanie zebrać nie mogła. Sawicka, która zobaczyła, gdym szedł, odwróciła się, skinąwszy mi głową i grożąc nieco.

Niedobrze pamiętam, co się dalej ze mną działo, wiem, żem, posadziwszy pannę, przywitawszy rodziców, został przy nich, nie mogąc ruszyć. Otaczało nas zbyt wiele osób, abyśmy coś więcej nad parę słów obojętnych przemówić mogli.

– Mój Boże! – zawołała do mnie w głos – co się to z panem stało? Tyle czasu, żebyś też zajrzał, żebyś się dowiedział, żebyś dał znać o sobie! Słowo daję, nie mogę panu tego darować.

– Pani moja – rzekłem – wejdź w położenie moje, nim mnie potępisz! Mnie to pewnie przykrzejszem było, niż państwu, ale tak być musiało.

Ruszyła ramionami.

Prędzej, niż chciałem, jako drużba pana młodego, musiałem pójść pełnić moje obowiązki, lecz skorom się zdołał uwolnić, wróciłem do Lorci. Szczęściem dla mnie, po obiedzie, gdy się goście rozbawili, wrzawa stała się większa, każdy sobie znalazł swoich i zajął się nimi, mogłem i ja swobodnie się zbliżyć do panny.

– Czy pan już na zawsze się nas wyrzekłeś? – zapytała mnie.

– Jak się pani możesz o to pytać mnie? – odpowiedziałem – i czyż nie usprawiedliwiasz mnie, że inaczej nie mogłem postąpić!

– Ależ przecie dlatego, że babunia pana tak bardzo kochała – odezwała się – to nie może być powodem, abyś nas pan nienawidził za to.

– To słowo okrutne! – odpowiedziałem.

Spojrzała na mnie z wyrazem nie gniewu, ale żalu.

– Po weselu jadę do Zabłocia – odezwałem się, zbierając na odwagę – zdaje mi się, że już odpokutowałem za moje grzechy i wszystko zapomniane zostało. Nikt mnie teraz nie posądzi o nic więcej, prócz że państwa szanuję i kocham.

Ruszyła ramionami.

– Nikt pana nie mógł o nic posądzać – dodała – a ja posądzałam tylko, żeśmy mu tak dokuczyli, że nas nie chcesz widzieć na oczy.

– I zwątpiłaś pani o mnie? – spytałem smutnie.

– Nie – odpowiedziała mi i podniosła oczy. – Nie zwątpiłam – rzekła – alem się gniewała.

– Mogę więc do Zabłocia przyjechać? – spytałem schylając się.

Uśmiechem tylko odpowiedziała.

Przy tańcach rozmówiliśmy się szczerzej i otwarciej. Tegoż wieczora przysunąłem się do matki; dostałem od niej burę, bośmy z sobą nadto byli dobrze, by potrzebowała się ceremoniować. Widziała już i odgadła moją rozmowę z córką.

Tak wśród tego wesela i ja się oświadczyłem, a we trzy dni pojechaliśmy ze Zbąskim uroczyście po dawnemu pannę zaswatać.

Zostało mnie na całe życie miłe tej przygody wspomnienie, bo koniec końców ona o moim losie przyszłym rozstrzygnęła, jednakże, gdy sobie wszystkie przejścia moje w tej dziwnej roli na pamięć przywodzę, momenta ciężkie, które w niej przebywałem, uczucia, jakich doświadczałem, utrapienia, kwasy, powiadam państwu, nikomu i nigdy nie życzę, jak ja, być w cudzej skórze, choćby ona była jak najmiększą i najgładszą.

Tyras, śpiący przy ogniu, podniósł głowę, miał on instynkt przedziwny przeczuwania wieczerzy, jakoż kroki w sieni słyszeć się dały, otworzyły się drzwi, i stary Paweł uroczystym głosem zwiastował:

– Dano do stołu!

Szliśmy na kolacyę, a pan Seweryn przy niej, jakby wspomnieniami owiany staremi, przesiedział milczący i chmurny.