Tasuta

W oknie

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Ubóstwo nie ma przyjaciół, ludzie się do niego zbliżyć lękają, nie zawsze z obawy, aby mu nie potrzebowali przyjść w pomoc, więcej dlatego, że widok tej walki o byt jest smutnym.

Tu też do nowych lokatorów przez czas długi nikt nie przychodził, zresztą gości, jakich oni przyjmować mogli, trudno było rozróżnić od tych, którzy szynk na dole odwiedzali.

Upłynęło kilka miesięcy, lato nadeszło, a oprócz otwierających się teraz okien, w mieszkaniu żadna zmiana nie zaszła. W lipcu wszakże dziewczę mniej u krosien siedziało, nieustannie od nich odrywane, a po kilku tygodniach już tylko przemykające się pośpiesznie przez izdebki niekiedy się ukazywało.

Raz dostrzegłem znajomego mi dobrze doktora ubogich, który wsunął się do kamienicy naprzeciwko. Czatowałem na niego, gdy powracał, aby się coś dowiedzieć, bo mnie to ciche ubóstwo zajmowało.

Pochwyciłem wychodzącego, aby spoczął u mnie.

– Masz, widzę, praktykę w sąsiednim domu – rzekłem, sadzając go w biblioteczce.

– Dopiero od dziś – odparł smutnie – biedna to praktyka, bo ja tam nic pomódz nie będę mógł, a…

Nie dokończył.

– Domyślam się wielkiego niedostatku – wtrąciłem.

– Nie mylisz się – rzekł doktór, zapalając cygaro i wzdychając. – Potrzeba koniecznie duszę jakąś miłosierną tam posłać – ale z tymi ludźmi trudno będzie, bo duma ich równa się ubóstwu… Nic od nikogo przyjąć nie zechcą. Byli niegdyś zamożni, a z przeszłości pozostało im uczucie godności, które nie dopuści ręki wyciągać. Panna Adela, pracując, zabija się, ojciec dogorywa, matka rękami pokurczonemi od reumatyzmu pończochy wełniane robi – głodem mrą, a przyjąć pomocy nie chcą.

– Znam ich oddawna – dodał doktór – ale mi, wyniósłszy się tu, znikli z oczów. Poczciwi, zacni ludzie: na nieszczęście, które ich dotknęło, wcale nie zasłużyli, znoszą je, nie szemrząc. Widok ten serce rozdziera…

– Nie mająż rodziny? nikogo?

– A! rozrodzoną bardzo i majętną – dodał doktór – ale bez serca. W takich warunkach przyjąć pomoc, w jakich ją ofiarowano, nie dozwalało poczucie godności własnej. Wszystko to smutno się skończy!!

– Mój Boże – przerwałem doktorowi – przecieżby też jakiś środek pomożenia w sposób delikatny mógł się znaleźć.

Lekarz ruszył ramionami i milcząco potrząsnął głową.

– Żal dziewczęcia, które się tak zmarnuje i zamęczy – dodałem.

– Żal – potwierdził doktór zadumany – tem bardziej, że takiego poświęcenia dla rodziców, takiej cichej, spokojnej ofiarności dziecięcia – trudno drugiej znaleźć na świecie.

Niewiele mając czasu, doktór spojrzał na zegarek i pożegnał mnie. Ciekawość, podbudzona teraz żywiej jeszcze, prowadziła mnie często do okna.

Nadeszła jesień, naprzód ta urocza, która czasem wiosnęby przypominała, gdyby liście z drzew nie opadały; potem słotna, zimna i dla starych, a chorych zabójcza.

Okna naprzeciwko stały zamknięte; nic widać nie było przez nie.

Zrana raz, w dzień wichru i pluchy, wbiegł do mnie doktór ubogich, jak powiadał, aby się ogrzać trochę. Siadł u komina i zadumał się smutny. Domyślałem się, że wracał z przeciwka. Na twarzy jego poczciwej malowało się to współczucie bezsilne, które przejmuje serce wobec nieszczęścia bez ratunku.

Nie śmiałem go rozpytywać, a on sam nie śpieszył wygadać się przede mną.

Napoiłem go herbatą. Kilka razy podchodził do okien zobaczyć, czy się nie wyjaśniło, ale prawdziwie jesienna słota bez nadziei szarym, wilgotnym płaszczem pokrywała wszystko. Świat stał mokry, zmarzły – zbiedzony, jak ludzie, drzewa, ogołocone z liści, zdawały się trząść od zimna.

– Byliście naprzeciwko? – spytałem.

– Tak jest – westchnął z cicha. – Staruszek nocy nie dożyje.

– Niema na to ratunku? – spytałem.

– Żadnego; było to przewidziane oddawna – rzekł doktór. – Kto wie, może to lepiej; przestanie się męczyć…

Nie dokończył, zatopiwszy się w myślach.

Gdym po wyjściu doktora poszedł do mojego okna wieczorem, spostrzegłem, że jedno naprzeciw było otwarte. Co to znaczyło, domyśliłem się łatwo…

Stary, którego widziałem niesionego w krześle, nie żył. W nocy kilka świeczek płonęło przy łożu, na którem spoczywały zwłoki, oczekując na trumnę. Okryta wyszarzaną narzutką, dziewczyna biegała ciągle, nie mając czasu płakać. Na niej jednej leżało wszystko, pogrzeb, przygotowania do niego, wydatki, oznajmienie urzędowe o śmierci, formalności… Aż do późna widziałem ją, z pośpiechem, zdyszaną, wymykającą się z domu, powracającą samą lub z kimś potrzebnym… a w nocy na piętrze widać było ruch nieustający.

Nim się rozwidniło, przyniesiono prostą trumnę.

Staruszki nie widać było; musiała bezsilna leżeć zapewne, a córka dzieliła się pomiędzy zmarłym ojcem a rozpaczającą matką.

Litościwi ludzie z dołu pomagali jej potrosze. Pogrzebu aniśmy w ulicy posłyszeli, ani postrzegli; był to pogrzeb nędzarza, na który się nikt nie ciśnie, bo nie ciekawym jest człowiek podobnego obrządu. Z urzędu i obowiązku przybywają ci, co muszą.