Tasuta

W oknie

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Przez cały ten dzień jeszcze okno pokoju, który zajmował, stało otwarte. Córka, z pogrzebu powróciwszy, nie ukazała się już, była przy matce. Pracującej przy oknie nie widziałem przez dni kilka, bo musiała zapewne siedzieć przy chorej. Doktór mój znajomy parę razy zachodził tu, co mnie utwierdziło w przekonaniu, że matka chorować musiała. Nie wstępował jednak do mnie, aż zapukałem w szybę raz i dałem mu znak, że go proszę. Spojrzał na zegarek, bo czas miał wymierzony poczciwy staruszek, i szybko wszedł do mnie, nie zrzucając paltota.

– Nie chcecie nawet spocząć? – spytałem.

– Czasu nie mam – odparł, witając się – jesień zawsze roboty nam przysparza, szczególniej pomiędzy ubogimi. Dnia zamało, aby obowiązkom podołać.

– Stary umarł! – dodałem – a jednak zachodzicie tu.

– Teraz kolej na staruszkę – odezwał się doktór, siadając na chwilę. – Ci, których nędza do jednego przykuła łańcucha, najczęściej gdy śmierć porwie towarzysza, przeżyć go nie mogą. Wątpię, ażeby staruszka długo pociągnęła. Nie wstaje już z łóżka. Strach pomyśleć, co się stanie z osieroconem dzieckiem, które też ostatkiem sił goni.. Pogrzeb ojca wyczerpał grosz, zapracować go niepodobieństwo…

– Ale czyż nikt w pomoc nie przyjdzie? – zapytałem.

– Pomoc przychodzi – szepnął lekarz – ale ona upokarza i dobija, a harda dziewczyna uważa ją za pożyczkę tylko, którą wrócić jest obowiązaną.

W kilka dni potem sprawdziła się przepowiednia doktora: staruszka skończyła życie. Pogrzeb był tak cichy i biedny, jak pierwszy…

Wieczorem w jednem oknie się świeciło, czuwała za niem biedna sierota.

Znając zacnego doktora, który nie tylko lekarstwami, ale radą i opieką, służył swej ubogiej klienteli, byłem pewnym, że nie opuści dziewczęcia, którego rodzinę znał; stosunki w mieście liczne dozwalały mu łatwiej, niż komukolwiek, znaleźć środki nie upokarzające zaopiekowania się sierotą. Ale z doktora dobyć coś nie było łatwo, bo się chwalić i mówić o tem, co czynił, nie lubił.

W kilka dni po pogrzebie staruszki, w oknie zjawiła się blada twarzyczka dziewczęcia, pochylona nad robotą. Teraz ją nic po całych dniach nie odrywało od niej. Nie wychodziła prawie z domu, i domyślałem się, że w szynku na dole żywić się czemś musiała.

Zrana, jak tylko dobrze rozwidniało, siadała do krosien, nie wstawała do południa, przerywała pracę na czas bardzo krótki i wracała do niej; siedziała do wieczora, a potem przy zapalonej lampce prawie zawsze do późnej nocy.

Można było dostrzedz niekiedy, jak szybko ocierała łzy z oczów, aby na to czasu nie tracić.

Nieruchomy ten profil ze swym wyrazem smutku skamieniałego robił takie wrażenie przejmujące, iż długo mu się przypatrywać nie było można. Co dni kilka wybiegało dziewczę na miasto z pudełkiem w ręku i, niedługo zabawiwszy, powracało. W stroju, w ruchach – w obliczu nic się nie zmieniło. Zdawała się tylko oswojoną z tym bytem i jakby bezmyślną; duszą była gdzieindziej.

O ilem mógł dostrzedz, do niej nie przychodził nikt przez całą zimę; i aż do wiosny lampka się paliła do późna, dziewczę wstawało ze świtem, a pracowało, gdy gdzieindziej wszyscy już spali.

Wrzawy i hałasy, które często całemu sąsiedztwu bardzo się niemile czuć dawały, bo szynki nocami napełniała gawiedź i włóczęgi – jej zdawały się nawet nie zwracać uwagi.

Z nadchodzącą wiosną, gdy się rok kończył mieszkania, jednego dnia nadszedł właściciel kamienicy.

Okna w mieszkaniu dziewczęcia pootwierano – ruch jakiś widać było, i drugie piętro opróżnione zostało.

Ponieważ nie widać było, aby sprzęty wynoszono, domyślałem się, iż biedna pracownica przeniosła się na poddasze.

Tak było wistocie, puste dotąd nędzne izdebki na strychu ożywiły się tu twarzyczką, która w jednem z okien zasiadła u krosien i nanowo poczęła swą pracę Penelopy nieskończoną.

Jak sobie sama starczyć mogła, usłużyć, wydołać wszystkiemu, czem żyła – zaledwiem się umiał domyślać.

Zdala twarz, oddawna wychudzona i zmizerowana, wydała mi się jeszcze bledszą i smutniejszą, niż kiedy, ale godziny pracy się nie zmieniły.

Niekiedy tylko widać ją było podpartą na ręku i zadumaną – z oczyma wlepionemi w ścianę. Nagle, po takiem zapomnieniu się, chwytała za igłę i z podwojonym pośpiechem i gorliwością do roboty powracała.

W czerwcu, na mieście, spotkałem się z dawno niewidzianym doktorem ubogich, który się tak śpieszył, jak zawsze. Zatrzymałem go.

– Nie bywasz już na mojej ulicy? – zapytałem – nie chcesz nawet przyjść na chwilę spocząć u mnie.

– A! – odparł doktór – właśniem chciał was spytać, co się stało z tą sierotą z naprzeciwka? Mieszka ona tam jeszcze?

– W tym samym domu, ale pod strychem – odpowiedziałem – i tak pracuje, jak dawniej. Mówiliście o rodzinie i o krewnych zamożnych, żeby też kto z nich nie dał jej przytułku!!

– Ofiarowano go – rzekł – ale nie przyjęła. Może miała słuszność – jest biedną, ale swobodną i nie potrzebuje się rumienić za to, że żyje na łasce rodziny.