Tasuta

Z dziennika starego dziada

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Po chwilce niewiodącej się rozmowy, powiada na ostatku:

– Prawdą a Bogiem, tobie bo już bez miasteczka, do któregoś nawykł, bardzoby było przykro! Tybyś na wsi nie wyżył, bo nałóg ma swe prawa. Trudno na starość obyczaj zmieniać.

Potem począł na ludzi wyrzekać i na swoje interesa, że mu idą nieszczególnie, że córkę starszą wydał za trutnia, że go syn niezmiernie kosztuje. I tak rozstaliśmy się.

8 grudnia. Awantura! Słowo daję. Gdym dzisiaj rano przyszedł do Rożniaka, choć mi nic nie wspominał o wyjeździe wczoraj, już go w hotelu nie zastałem. Wyniósł się czy wyjechał, portyer mi coś przez zęby niewyraźnie cedził, jakby zakłopotany, a w końcu gdym się dopominał o to, co się z nim stało, zawołał niegrzecznie:

– Dosyć, że niema! Co darmo gębę studzić, kiedy powiadam, że niema, to niema.

I tyłem się do mnie obrócił. Ci ludzie w ciągłych kłopotach nawykają do takiego kwaśnego humoru, nigdym wesołego w hotelu portyera nie widział.

Musiał odebrać wiadomość z domu Rożniak, i to go do nagłego odjazdu napędziło. Byle się co złego mu nie stało.

10 grudnia. Zabawna znowu historya. Gdym szedł przejść się po Dynasach, spotykam człowieka z piłą pod pachą, a ten popatrzywszy na mnie, wręcz proponuje mi, że kompan od piły mu zasłabł, czybym ja się nie zgodził z nim razem drzewo trzeć!

Z początku mnie to wzruszyło jakoś dziwnie, aż krew mi do głowy palnęła, alem się w jednej chwili opamiętał. A cóż w tem złego? co w tem złego? Naprzód, że biednemu człowiekowi dopomogę w ten sposób do zarobku, powtóre, nie od tego jestem, ażebym i sam coś uczciwie zarobił. Więc od słowa do słowa, w gawędę. Człek jakiś snać i stateczny i roztropny, bardzo mi się podobał. Z powodu, że piła jest jego własnością, połowy zarobku mi dać nie mógł, co sprawiedliwa, trochę więcej nad część trzecią. Ale ba, pomyślałem, trzeba i tego popróbować. Zgoda, chodźmy. W taki czas chłodny satysfakcya jest drzewo trzeć, tak to wyśmienicie krew rozgrzewa. Niema jak ruch, zwłaszcza dla nas podstarzałych. Zrazu szło mi nieosobliwie, potem, jakem się ułożył, piłowałem, słowo daję, jakbym w życiu nic innego nie robił. Zabawiło mnie to. Siedliśmy coś przekąsić, wdałem się z moim nowym kolegą, panem Filipem Chromym w gawędę i z przyjemnością go słuchałem opowiadającego dzieje swe. Szkoda, że człeczysko z tego swojego stanowiska zbyt czarno patrzy na świat i z piłą się pogodzić nie może. Ale co za harda dusza! mosanie! Jakoś i on mnie i ja mu snać do serca przypadłem, bo mi w końcu powiedział:

– Bierz go licho tego Pankiewicza, który raz wraz choruje, bo się zalewa, jak jegomość chcesz, ja robotę mam zawsze, będziemy z sobą drzewo piłowali.

Czemu nie? Jestem przekonany, że mi z tem będzie zdrowo! Co mam robić? próżnować? bąki zbijać, a siłę, która jest, marnować? Prawda, że mi wieczorem ręce bolały i kto wie, czy pod pachami nie nabrzękło, ale to przejdzie… Gagatkiem żadnym nie byłem, siłę mam jeszcze! A do piły, panie poruczniku! Słowo daję, śmiać mi się chce… Żeby tylko moja szlachta się o tem nie dowiedziała, boby mnie ukamienowali.

Zarobiłem parę złotych, które mnie więcej uszczęśliwiły, niż dawniej tysiąc. Niema to jak ubóstwo, aby dodać smaku do wszystkiego…

24 grudnia Co tam ten biedny stary Filip Chromy zrobi beze mnie? Pankiewiczowi dał abszyt, a ja tymczasem dłużej z nim drzewa na żaden sposób trzeć nie mogę. Siły mnie zupełnie opuściły. Musiałem się wczoraj położyć i ot, jeszcze na samą wigilię Bożego Narodzenia majstrowej mojej chorobą uczynić przykrość. Boć to rzecz nieprzyjemna chorego mieć pod bokiem, ale anistęknę, ani drgnę, ani pisnę, ani się ruszę! Sza! choć okrutnych bólów doznaję.

Niewielka sztuka… (tu zmazano)…

Zimno w izbie, palce kostnieją, pisać niepodobna, a obok dzieci huczą! daj im Boże na zdrowie. Jakie to wesołe!… Coś mi jest bardzo, bardzo niedobrze: żebym mógł choć zasnąć!

25 grudnia. Na mszy świętej, na pasterce być nie mogłem, przykro mi to bardzo, ale nogi mam obrzękłe, obuwia ani wciągnąć, w głowie się jakoś kręci, w ustach zasycha, no, i oczy się kleją, może choć zasnę.

Miałożby to już być oswobodzenie?

Niech Bóg czyni ze mną, co Jego wola i łaska; żyło się też dosyć! Stań się wola Twoja i niech za wszystko Imię Twe będzie błogosławionem.

—–

Na ostatniej stronicy zeszytu, po ogromnym żydzie, który wygląda, jakby na nim z rąk pióro wypadło, obcą ręką dopisane:

Dn. 25 Decembris 18. Wezwany przez majstrową Łukaszową Niedźwiedzką do chorego człeka, mieszkającego u niej w komornem, wyspowiadałem go jeszcze przytomnego i dałem mu wijatyk i oleje święte.

Umarł wielce przykładnie, jak się z tych raptularzy okazuje, stary żołnierz i szlachcic dobrej familii, człek niegdyś zamożny. Ponieważ fanty, pozostałe po nim, na zapłacenie pogrzebunie starczyły, z miłosierdzia go pochowano. Pokój duszy jego.

Ks. T. M. S. T. Doktor”.

Raptularz mi ten majstrowa oddała, bo się nikomu na nic nie zdał. Osobliwe zrządzenie boże, iż musiałem później na rekwizycyę mecenasa M. wydać metrykę zgonu, bo się okazało, że mu niejaka pani Paulina M. wdowa, cały majątek testamentem przekazała, ale nim odszukano porucznika, poszedł już do chwały bożej, i nic dziś nie potrzebuje.