Tasuta

20 000 mil podmorskiej żeglugi

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Cieśnina Torresa

W nocy z 27 na 28 grudnia „Nautilus” opuścił brzegi Vanikoro z niezmierną szybkością w kierunku południowo-zachodnim i w ciągu trzech dni przebył odległość siedmiuset pięćdziesięciu mil francuskich, oddzielającą gromadę La Perouse od północno-wschodniego cypla Papuazji.

Pierwszego stycznia 1868 r. Conseil z samego rana przyszedł do mnie na platformę.

– Panie – rzekł poczciwy chłopiec – czy pan pozwoli życzyć sobie dobrego roku?

– I owszem, Conseil! Zupełnie tak samo, jak niegdyś w mym gabinecie w Ogrodzie Botanicznym. Przyjmuję twoje powinszowanie i dziękuję ci. Wytłumacz mi tylko, co w obecnych okolicznościach rozumiesz przez „dobry rok”. Czy rok mający położyć koniec naszej niewoli, czy też rok dalszego trwania tej dziwnej podróży?

– Dalibóg – odrzekł Conseil – nie wiem, co panu powiedzieć. To pewna, że widujemy ciekawe rzeczy i że od dwóch miesięcy nie mieliśmy czasu się nudzić. Ostatnia osobliwość jest zawsze najgodniejsza podziwu i jeżeli ten postępowy stosunek dłużej potrwa, to nie wiem doprawdy, na czym się to skończy! Zdaniem moim, nie znajdziemy nigdy podobnej sposobności.

– Nigdy, Conseil.

– Prócz tego pan Nemo, który zupełnie usprawiedliwia swoje łacińskie nazwisko, nie więcej nam zawadza, niż gdyby go wcale nie było.

– To prawda, Conseil.

– Myślę tedy, z przeproszeniem pańskim, że dobrym rokiem byłby rok, który by nam pozwolił wszystko zobaczyć.

– Wszystko zobaczyć, Conseil? Może by to było trochę za długo. Ale co też Ned Land o tym myśli?

– Ned Land myśli wręcz przeciwnie niż ja – odpowiedział Conseil. – Jest to umysł pozytywny i żołądek wymagający. Patrzeć na ryby i jeść ciągle same ryby to za mało dla niego. Brak wina, chleba, mięsa nie do smaku godnemu Saksonowi nawykłemu do befsztyków, którego whisky i jałowcówka, w miarę użyte, wcale nie straszą.

– Co do mnie, Conseil, to mi wcale nie robi przykrości i zupełnie godzę się z tutejszą kuchnią.

– I ja tak samo – odpowiedział Conseil – toteż równie rad bym tu zostać, jak jegomość Ned Land pragnąłby drapnąć. Zatem jeżeli zaczęty rok będzie zły dla mnie, to będzie dobry dla niego i na odwrót. Wreszcie życzę panu tego, co może mu sprawić przyjemność i koniec.

– Dziękuję ci, Conseil. Poproszę cię tylko, żebyś rzecz o kolędzie130 odłożył na później, a tymczasem przyjął serdeczny uścisk ręki. Na teraz nie mam nic więcej.

– Pan nigdy jeszcze nie był tak hojny jak dzisiaj – rzekł poczciwy chłopiec i odszedł.

Drugiego stycznia zrobiliśmy już jedenaście tysięcy trzysta czterdzieści mil, czyli pięć tysięcy dwieście pięćdziesiąt mil od punktu wejścia na Morze Japońskie. Przed ostrogą „Nautilusa” roztaczały się niebezpieczne obszary Morza Koralowego na północno-wschodnim brzegu Australii. Płynęliśmy w kilkumilowym oddaleniu wzdłuż groźnej ławicy, o którą 10 czerwca 1770 r. o mało nie rozbiły się okręty kapitana Cooka. Statek, na którym znajdował się sam Cook, uderzył o skałę i nie zatonął jedynie tylko wskutek szczęśliwej okoliczności, że kawał korala oderwany siłą uderzenia pozostał w przedziurawionym pudle okrętu.

Byłbym chętnie zwiedził tę rafę długości trzystu sześćdziesięciu mil, o którą morze, ustawicznie w tym miejscu wzburzone, uderza wciąż z ogromną siłą i łoskotem podobnym do huku piorunów. Ale pochyłe płaszczyzny „Nautilusa” pociągały nas w tej chwili w niezmierną głębinę i nie mogłem dojrzeć owych wyniosłych ścian koralowych. Musiałem tedy poprzestać na kilku okazach ryb, złowionych w nasze sieci. Zauważyłem między innymi gatunek skarpiów wielkości tuńczyka, z błękitnawym bokiem pręgowanym w ukośne pasy, które znikały wraz z życiem zwierzęcia. Ryby te towarzyszyły nam gromadnie i dostarczyły na stół niezmiernie delikatnego mięsa. Ujęto też znaczną ilość leszczaków długości pół decymetra, mających smak doradii – ostrolotek, prawdziwych podmorskich jaskółek kreślących w czasie ciemnej nocy, na przemian w powietrzu i w wodzie, fosforyczne światełka. Z mięczaków i zwierzokrzewów znalazłem w oczkach sieci rozmaite gatunki korkowatych: morskie jeże131, młotki, ostrogi, kompasiki, teleskopy i skrzydłopławki. Florę przedstawiały piękne, pływające wodorosty, blaszecznice i morszczyzny na wskroś przesycone klejowatym płynem sączącym się porami – oraz prześliczną nemastoma geliniaroïde132, która umieszczona została w muzeum pomiędzy osobliwościami.

W dwa dni po przejściu przez Morze Koralowe, 4 stycznia, ujrzeliśmy brzegi Papuazji. Przy tej okoliczności kapitan Nemo uprzedził mnie, iż zamierzał dostać się na Ocean Indyjski przez cieśninę Torresa. Rozmowa nasza tym razem na tym się tylko ograniczyła. Ned widział z przyjemnością, że ta droga zbliżała go do mórz europejskich.

Cieśnina Torresa uważana jest jako podwójnie niebezpieczna: z powodu skał, które ją najeżają, i dzikich nawiedzających te brzegi. Oddziela ona od Nowej Holandii wielką wyspę Papuazję, zwaną także Nową Gwineą.

Papuazja ma czterysta mil długości na sto trzydzieści szerokości i czterdzieści tysięcy mil geograficznych powierzchni. Leży pomiędzy 0° 19' a 10° 2' szerokości południowej, 128° 23' a 146° 15' długości. W południe, w chwili kiedy porucznik mierzył wysokość słońca, dostrzegłem wierzchołki gór Arfaixs133, wznoszące się tarasami i zakończone spiczastymi szczytami.

Ziemia ta odkryta została w r. 1511 przez Portugalczyka, Franciszka Serrano. Potem zwiedził ją kolejno: don Jose de Menesés w r. 1526, Grijalva w r. 1527, generał hiszpański Alvar de Saavedra w r. 1528, Juïgo Ortez w r. 1545, Holender Shouten w r. 1616, Mikołaj Sruic w r. 1753, Tasman, Dampier, Tumel, Carteret, Edwards, Bougainville, Cook, Forrest, Mac-Cluer, d'Entrecasteaux w r. 1792, Duperrey w r. 1823 i Dumont d'Urville w r. 1827. „Jest to ognisko Murzynów zajmujących całą Malinezję” – powiada Rienzi i nie przypuszczałem, że losy tej żeglugi postawią mnie wobec straszliwych Andamenów.

„Nautilus” stanął więc u wejścia najniebezpieczniejszej na kuli ziemskiej cieśniny, którą najśmielsi żeglarze zaledwie ważą się przebywać. Ludwik Paz z Torres przepłynął ją, wracając z Morza Południowego do Malinezji, a korwety Dumont d'Urville'a, osiadłszy w niej na mieliźnie, o mało nie zginęły. Sam nawet „Nautilus”, wyższy nad wszelkie niebezpieczeństwa morskie, chciał rozpoznać wprzód koralowe jej rafy.

Cieśnina Torresa ma około trzydziestu czterech mil szerokości, ale zawalona jest niezliczoną ilością wysp, wysepek i skał, które żeglugę po niej czynią prawie niepodobną. Toteż kapitan Nemo przedsięwziął do jej przebycia wszelkie środki ostrożności. „Nautilus”, płynąc po wierzchu wody, posuwał się z umiarkowaną szybkością. Jego śruba uderzała z wolna, jak ogon wieloryba, o fale.

Korzystając z tego położenia, ja i dwaj moi towarzysze zasiedliśmy na pustej zawsze platformie. Przed nami sterczała klatka sternika i bardzo chyba się mylę, jeżeli nie siedział w niej Nemo, kierując sam „Nautilusem”.

Miałem przed sobą wyborne mapy zdjęte i ułożone przez inżyniera hydrografa, Vincendon Dumouline, i podporucznika marynarki, dziś admirała – Coupvent-Desbois należących do sztabu Dumont d'Urville'a podczas ostatniej jego podróży naokoło świata. Są to najlepsze mapy, posłużyć mogące wraz z mapami kapitana Kinga do rozwikłania gmatwaniny tego ciasnego przesmyku; badałem je też ze szczególną uwagą.

Dokoła „Nautilusa” morze burzyło się z nieopisaną wściekłością. Prąd fal, idący z południo-wschodu ku północo-zachodowi z szybkością półtrzeciej mili na godzinę, roztrącał się o koralowe ściany sterczące tu i ówdzie z wody.

– To mi dopiero szkaradne morze! – rzekł Ned.

– W istocie niegodziwe – odpowiedziałem – i wcale nieodpowiednie dla takiego statku jak „Nautilus”.

– Ten potępieniec kapitan – mówił znowu Kanadyjczyk – musi być bardzo pewny swej drogi; bo oto widzę tam koralowe sterty, które by rozerwały na tysiąc sztuk jego pudło, gdyby się choć cokolwiek o nie otarło.

W rzeczy samej położenie było niebezpieczne; ale „Nautilus” zdawał się jak zaczarowany przemykać między straszliwymi skałami. Nie trzymał się ściśle drogi „Astrolaba” i „Gorliwej”, która fatalną się stała dla Dumont d'Urville'a. Skierował się bardziej na północ, ominąwszy wyspę Murraya i wrócił od południo-wschodu do przesmyku Cumberland. Myślałem, że go odważnie przebędzie; gdy tymczasem, zwracając na północo-zachód, udał się wśród mnóstwa mało znanych wysp i wysepek ku wyspie Tound i Złemu Kanałowi.

 

Zadawałem już sobie pytanie, czy by kapitan Nemo w nierozwadze posuniętej aż do szaleństwa chciał wprowadzić swój statek w to przejście, w którym osiadły korwety Dumont d'Urville'a, kiedy, zmieniając powtórnie kierunek i biorąc się raptem na prawo, zawrócił ku wyspie Gueboroar.

Była wtedy godzina trzecia po południu. Fale rozbijały się przy zupełnym prawie przypływie. „Nautilus” zbliżył się do wyspy, której zielony brzeg pandanowy134 dotąd jeszcze widzę w mojej pamięci. Oddaleni byliśmy od niej przynajmniej o jakie dwie mile.

Nagle wywrócony zostałem gwałtownym wstrząśnięciem, „Nautilus” uderzył o skałę i stanął nieruchomy, pochyliwszy się nieco na lewo.

Powstawszy, ujrzałem na platformie kapitana Nemo z jego porucznikiem. Badali położenie statku, wymieniając parę wyrazów w swoim niezrozumiałym języku.

Położenie było następujące. W odległości dwu mil z prawej strony leżała wyspa Gueboroar, zataczając z północy na zachód swoje wybrzeże na kształt ogromnego ramienia. Na południe i wschód sterczało już parę koralowych szczytów, które odpływ zaczynał odsłaniać. Osiedliśmy podczas pełnego morza i to na jednej z tych wód, gdzie przypływ i odpływ nie bardzo jest znaczny, co stanowiło okoliczność niesprzyjającą podniesieniu się „Nautilusa”. Statek wszakże nie doznał żadnego uszkodzenia, tak silnie bowiem spojone było jego pudło. Jeżeli jednak nie mógł ani zanurzyć się, ani posuwać, to cały ten przyrząd podmorski kapitana Nemo na nic się już nie przydał.

Rozmyślałem tak, gdy kapitan, spokojny i obojętny, panujący zawsze nad sobą, nie wydając się ani wzruszony, ani rozgniewany, przystąpił do mnie.

– Nieszczęście – rzekłem.

– Nie – odpowiedział – wypadek.

– Ale wypadek – odparłem – który może pana zniewolić do powrotu na ziemię, od której tak stronisz.

Kapitan Nemo spojrzał na mnie ze szczególniejszym wyrazem i poruszył głową. Było to wyraźnym oświadczeniem, że nic go nie zmusi do powrotu kiedykolwiek na ląd. Potem rzekł:

– Zresztą, panie Aronnax, „Nautilus” nie jest zgubiony. Będzie on jeszcze pana unosił pośród dziwów oceanu. Nasza podróż dopiero się zaczęła i nie chciałbym pozbawić się tak prędko zaszczytu pańskiego towarzystwa.

– Jednakże, kapitanie Nemo – odpowiedziałem, pomijając ten szyderczy zwrot jego mowy – „Nautilus” osiadł w chwili pełnego przypływu. Przypływ i odpływ na Oceanie Spokojnym bywa słaby i jeżeli nie potrafisz pan zrobić „Nautilusa” lżejszym, co zdaje mi się niepodobnym, nie widzę, jakim sposobem zdoła się podnieść.

– Przypływ na Oceanie Spokojnym jest słaby; masz pan zupełną słuszność, panie profesorze – odpowiedział kapitan Nemo. – Ale w cieśninie Torresa trafia się jeszcze półtora metra różnicy między wysokim a niskim poziomem morza. Mamy dziś czwartego stycznia, a za pięć dni nadchodzi pełnia księżyca. Otóż byłbym bardzo zdziwiony, gdyby ten uprzejmy satelita nie podniósł dostatecznie masy wód i nie wyświadczył mi przysługi, którą jemu samemu tylko rad bym zawdzięczać.

To rzekłszy, kapitan Nemo odszedł ze swym porucznikiem wewnątrz „Nautilusa”. Statek nie ruszał się i stał tak niezachwiany, jakby koralowe polipy zamurowały go już swym niespożytym cementem.

– I cóż, panie? – zapytał Ned Land, zbliżając się do mnie po odejściu kapitana.

– Nic, przyjacielu Nedzie, będziemy czekać spokojnie na przypływ morza 9. tego miesiąca, bo zdaje się, iż księżyc będzie tak grzeczny, że nas wyniesie na wierzch fali.

– I ten kapitan nie myśli zarzucić kotwic, założyć do swej maszyny łańcuchów i robić, co można, by się wydostać?

– Jeżeli przypływ wystarczy – wtrącił spokojnie Conseil.

Kanadyjczyk, spojrzawszy nań, wzruszył ramionami. Tym razem przemawiał w nim marynarz.

– Panie – rzekł do mnie – możesz mi pan zawierzyć, gdy mówię, że ten kawał żelaza nie będzie już nigdy pływał ani po morzu, ani pod morzem. Na nic on się już nie zda, chyba go tylko sprzedać na wagę. Mniemam przeto, iż nadeszła chwila, w której wypadałoby pożegnać kapitana Nemo.

– Przyjacielu Nedzie – odpowiedziałem – nie zwątpiłem jeszcze, tak jak ty, o dzielnym „Nautilusie” i za cztery dni będziemy wiedzieli, co mamy sądzić o przypływach Oceanu Spokojnego. Zresztą pomysł ucieczki może byłby dobry przy brzegach Anglii albo Prowansji, ale na wodach Papuazji zawsze będzie dość czasu na taką ostateczność, jeżeli „Nautilus” nie zdoła się podnieść, co w każdym razie uważałbym za smutny wypadek.

– Ale czy by nie można choć wypróbować tego gruntu? – odparł Ned Land. – Oto wyspa. Na tej wyspie są drzewa. Pod tymi drzewami zwierzęta lądowe, zwiastuny kotletów i rostbefów, na których z ochotą poostrzyłbym trochę zęby.

– W tym punkcie przyjaciel Ned ma słuszność – odezwał się Conseil – i zupełnie podzielam jego zdanie. Czy by pan nie mógł wyjednać u swego przyjaciela, kapitana Nemo, aby nas kazał przewieźć na wyspę choćby tylko dlatego, żebyśmy nie zapomnieli chodzić po ziemi?

– Mogę go poprosić, ale odmówi.

– Niech pan spróbuje – rzekł Conseil – a dowiemy się, co trzymać o uprzejmości kapitana.

Z niemałym moim zdziwieniem kapitan Nemo udzielił zaraz pozwolenia. Zrobił to nawet z wielką grzecznością i chęcią, nie żądając obietnicy powrotu na pokład. Ucieczka jednak przez Nową Gwineę byłaby bardzo niebezpieczna i nie radziłbym Nedowi Landowi jej próbować. Lepiej było zostawać więźniem na pokładzie „Nautilusa” niżeli wpaść w ręce krajowców Papuazji.

Przeznaczono na następny ranek do naszego rozporządzenia czółno. Nie starałem się dowiedzieć, czy kapitan Nemo będzie nam towarzyszył. Myślałem nawet, że nie dadzą nam nikogo z załogi i że Ned Land będzie musiał zająć się sam jeden żeglugą. Zresztą ziemia leżała nie dalej niż o dwie mile, a poprowadzenie lekkiej łodzi pomiędzy rzędami raf tak groźnych dla wielkich statków było dla Kanadyjczyka prawdziwą igraszką.

Nazajutrz, 5 stycznia, czółno, wyjęte ze swej osady na pomoście, spuszczone zostało z wysokości platformy na morze. Dwu ludzi dało radę całej tej sprawie. Wiosła leżały na statku i pozostało nam tylko zająć w nim miejsce.

O ósmej rano uzbrojeni w siekiery i strzelby elektryczne odbiliśmy od „Nautilusa”. Morze było dosyć spokojne; lekki wietrzyk powiewał od lądu. Conseil i ja robiliśmy dzielnie wiosłami, a Ned sterował w wąskich przejściach, pozostawionych między rafami. Czółno dawało się łatwo kierować i szybko płynęło.

Ned Land nie umiał pohamować swej radości. Był to więzień, co się wymknął spod klucza i nie myślał o tym, że będzie musiał powrócić.

– Mięso – powtarzał ustawicznie – będziemy więc jedli mięso, i to jakie mięso! Prawdziwą zwierzynę! Bez chleba, niestety! Nie powiadam, by ryba była złą rzeczą, ale nie trzeba jej nadużywać i kawał świeżego mięsa upieczonego na rozżarzonych węglach nader przyjemnie urozmaici naszą codzienną strawę.

– Żarłok! – odpowiedział Conseil – sprowadza mi ślinkę do ust.

– Trzeba by jeszcze wiedzieć – rzekłem – czy lasy te obfitują w zwierzynę i czy to czasem nie tak gruba zwierzyna, że sama raczej upoluje myśliwca.

– Zgoda, panie Aronnax – odrzekł Kanadyjczyk, który zdawał się mieć zęby tak ostre jak brzuszec siekiery – będę jadł tygrysa, krzyżówkę z tygrysa, jeżeli nie ma innych zwierząt na tej wyspie.

– Przyjaciel Ned jest niebezpieczny – odezwał się Conseil.

– Niech sobie będę – odpowiedział Ned Land – ale każde czworonożne stworzenie bez piór albo dwunożne z piórami pierwszy powitam wystrzałem z mej broni.

– Oho! – zawołałem – jegomość pan Ned zaczyna znowu szaleć.

– Nie lękaj się, panie Aronnax – odrzekł Kanadyjczyk – i płyń pan ostro! Potrzeba mi tylko dwudziestu pięciu minut, by poczęstować pana przyrządzoną na mój sposób potrawą.

O godzinie wpół do dziesiątej czółno „Nautilusa” zatrzymało się z wolna na piaszczystym brzegu, przebywszy szczęśliwie wał koralowy otaczający wyspę Gueboroar.

Parę dni na lądzie

Wysiadając na ląd, doznałem dosyć żywego wzruszenia. Ned próbował ziemi nogą, jakby jej nie ufał. A jednak, podług wyrażenia kapitana Nemo, dopiero od dwu miesięcy byliśmy „pasażerami” na „Nautilusie” – to jest, mówiąc otwarcie, w niewoli u jego dowódcy.

W kilka minut byliśmy już na strzał karabinowy oddaleni od brzegu. Grunt był, jak się zdawało, utworzony z samych tołpi (madrepory – rodzaj polipów), ale niektóre łożyska wyschłych strumieni, posiane granitowymi odłamkami, wskazywały na pierwotną formację gruntu. Wspaniałe lasy zakrywały nam widnokrąg: ogromne ich drzewa, niekiedy dwustu stóp wysokości, spojone się zdawały z sobą plecionkami lian wyglądającymi jak powietrzne wiszące łóżka kołyszące się za powiewem wiatru. Były tam mimozy135, fikusy, kazuaryny136, palmy, wszystko bujne i liczne, a pomieszane z sobą. Pod ich zieleniejącym sklepieniem i u stóp ich pni olbrzymich szerzyły się rośliny z rodzin storczykowatych i paproci.

Nasz Kanadyjczyk nie zważał na to bogactwo flory papuazyjskiej137, przenosząc pożyteczne nad przyjemne. Spostrzegłszy palmę kokosową, strącił z niej i roztłukł kilka owoców: mieliśmy więc mleko do picia i miąższ owocu do jedzenia – tym większa przyjemność, że na pokładzie „Nautilusa” nic podobnego nie miewaliśmy.

– To rzecz wyborna – mówił Ned Land.

– Przewyborna – odpowiedział Conseil.

– Myślę – dodał Kanadyjczyk – że jegomość pan Nemo nie obraziłby się, gdybyśmy mu przynieśli ładunek kokosowych owoców.

– Obrazić się, nie obrazi, ale nie skosztuje – odpowiedziałem.

– Tym gorzej dla niego – rzekł Conseil.

– A tym lepiej dla nas – odparł Ned – będziemy mieli więcej dla siebie.

– Poczekaj no, kochany Ned – rzekłem do oszczepnika zabierającego się już do strącania owoców z innej palmy kokosowej – dobry to jest owoc, ani słowa, ale zanim zawalimy nim czółno, zobaczmyż, czy nie ma na tej wyspie czegoś innego jeszcze, równie pożytecznego. Jarzyny świeże bardzo by się przydały naszej kuchni.

– To prawda – wtrącił Conseil – podzielmy zatem naszą łódź na trzy części: w jedną złożymy owoce, w drugą jarzyny, a w trzecią zwierzynę, której, co prawda, ani na próbkę nie widzieliśmy tu jeszcze.

– Powinna się i ona znaleźć – rzekł Kanadyjczyk.

– Więc idźmy dalej – mówiłem – ale pilnujmy się; bo choć wyspa nie zdaje się być zamieszkana, jednak może są na niej indywidua mniej niż my przebierające w zwierzynie.

– Aa! Rozumiem – wtrącił Ned Land, czyniąc znaczące poruszenie szczękami.

– Co ci się zdaje, Ned? – spytał Conseil.

– A cóż – odrzekł Kanadyjczyk – zaczynam pojmować przyjemności ludożerstwa.

– Co też ty gadasz, mój kochany! – zawołał Conseil – Ty ludożercą! To już dla mnie teraz niebezpiecznie będzie mieszkać razem z tobą w jednej kajucie; mógłbym się obudzić którego ranka na pół zjedzony!

– Mój przyjacielu – odparł Ned – lubię cię naprawdę, ale nie tyle, żebym cię miał zjeść bez potrzeby.

 

– Nie będę ci już ufał – mówił Conseil. – Idźmy na polowanie, bo trzeba koniecznie czegoś temu kanibalowi, żeby mnie mój pan całego miał na swe usługi.

I tak gawędząc dalej, weszliśmy pod ciemne lasu sklepienie, przebiegając je przez jakie dwie godziny w różnych kierunkach.

Przypadek nieźle nam posłużył; znaleźliśmy roślinę jadalną, jedną z najpotężniejszych w tych okolicach podzwrotnikowych, dającą to, czego brakowało na pokładzie. Było to drzewo chlebowe, bardzo obficie rosnące na wyspie Gueboroar; gatunek jego, któryśmy spotkali, nie ma pestek. Malaje nazywają je rima.

Drzewo to odróżniało się od innych swym pniem do czterdziestu stóp wysokim i prostym. Wierzchołek jego wdzięcznie zaokrąglony, złożony z wielkich liści mocno strzępiastych od razu dawał poznać naturaliście jedno z tych drzew chlebowcowatych138 (artocarpus), które tak szczęśliwie przyjęły się na wyspach maskareńskich na Archipelagu Indyjskim139. Spośród gęstej zieleni zwieszał się owoc okrągławy, szerokości decymetra, cały w zmarszczki ułożone w sześciokąty. Roślina ta stanowi prawdziwe dobrodziejstwo dla okolic nieuprawiających zboża; nie wymaga uprawy, a przez osiem miesięcy w roku rodzi owoce.

Ned Land znał je dobrze, bo jadał je nieraz w swoich poprzednich podróżach i umiał doskonale przyrządzać te owoce. Toteż gdy je zobaczył, nie mógł wytrzymać, żeby się nie rzucić na nie.

– Musimy, panie, skosztować tego ciasta z drzewa chlebowego; ja się prędko uwinę.

Za pomocą szkła palącego rozniecił ogień z suchych gałęzi, a ja i Conseil zbieraliśmy co najlepsze owoce chlebowe. Niektóre niezupełnie jeszcze były dojrzałe, a pod grubą ich skórą był miękisz biały, ale nie bardzo włóknisty. Inne, żółtawe już i galaretowate, jakby czekały na głodnych.

– Zobaczysz pan, jaki to chleb wyborny – mówił Ned.

– Szczególniej dla tych, którzy dawno chleba nie jedli – odparł Conseil.

– To coś lepszego niż chleb, to ciasto delikatne. Czy pan tego nigdy nie jadł?

– Nigdy.

– To niech się pan spodziewa czegoś bardzo smacznego. Jeśli pan nie zażąda więcej, to niech będę najlichszym z oszczepników.

W kilka minut część owocu dotykająca ognia zupełnie się zwęgliła, a w środku było ciasto białe, rodzaj miękkiego ośrodka jak u karczocha.

Przyznam się, że jadłem to z wielką przyjemnością.

– Szkoda, że to ciasto – mówiłem – nie może być długo świeże; toteż nie warto zbierać owocu na zapas.

– Właśnie rzecz ma się inaczej. Pan mówi jak naturalista, a ja zrobię jak piekarz. Conseil, nazbieraj tych owoców, zabierzemy je z sobą, gdy będziemy wracać do czółna.

– A jakże je przyrządzić trzeba? – pytałem Kanadyjczyka.

– Trzeba ich środek zarobić w ciasto i niech przefermentuje; wówczas da się przechować bardzo długo niezepsute. Chcąc go użyć do jedzenia, piecze się je w piecu, a choć nieco kwaśnieje, niemniej jednak będzie panu smakowało.

– Więc kiedy mamy już chleb, zatem nie mamy czego więcej szukać.

– I owszem, trzeba nam jeszcze owoców i jarzyn: szukajmyż ich.

Nazbierawszy owocu chlebowego, poszliśmy szukać czegoś więcej jeszcze do naszego obiadu „lądowego”. Najpierw znaleźliśmy banany, wyborny owoc, który w strefie gorącej dojrzewa przez cały rok; Malaje nazywają go pisang, a jedzą na surowo. Dalej znaleźliśmy mangi i ananasy nie do uwierzenia wielkie. Poszukiwania zabrały nam dosyć czasu, lubo140 nie mieliśmy go co żałować.

Conseil zapatrywał się na Neda Landa, który idąc naprzód, wprawną ręką zbierał, co napotkał dobrego do jedzenia.

– To może już będziemy mieli dosyć – rzekł Conseil.

– Hm – chrząknął Kanadyjczyk.

– Czy ci mało jeszcze? – pytał Conseil.

– Te rośliny nie stanowią przecie obiadu – odpowiedział Ned – bo to dopiero jego koniec, wety; a gdzie zupa, gdzie pieczeń?

– To prawda – wtrąciłem – Ned obiecał nam kotlety, na które jakoś się nie zanosi.

– Polowanie nasze – rzekł Ned – nieskończone jeszcze, bo się nawet nie zaczęło. Cierpliwości! Przecież spotkamy jakie zwierzę w pierzu lub sierści; nie w tym miejscu, to w innym.

– A nie dziś, to jutro – dodał Conseil – bo nie trzeba się bardzo oddalać od brzegu; ja bym nawet radził powrócić do łodzi.

– Jak to, już? – zawołał Ned.

– Mamy przecie wrócić, nim noc zapadnie – zauważyłem.

– A któraż teraz jest godzina? – zapytał Kanadyjczyk.

– Będzie najmniej druga – odpowiedział Conseil.

– Jak też to czas prędko ubiega na lądzie! – zawołał Ned, wzdychając.

– Ruszajmy! – mówił Conseil.

Zaczęliśmy więc wracać przez las, dopełniając nasze wiktuały: to kapustą palmową, którą trzeba było zbierać spod wierzchołków drzew, to groszkiem, który, o ile wiedziałem, Malaje nazywają abru, to ignamami przewybornego gatunku.

Nadźwigaliśmy się dobrze, nim żeśmy przybyli do łodzi! Ned Land nie był zadowolony z tych zapasów. Los mu jednak sprzyjał, bo prawie już na wsiadaniu spostrzegł gromadę drzew wysokich od dwudziestu pięciu do trzydziestu stóp, z rodzaju palm. Drzewa te, równie cenne jak chlebowe, uważane są za jedne z najpożyteczniejszych na wyspach malajskich. Były to drzewa wydające sago141; rosną one bez uprawiania, a mnożą się jak morwy, przez nasienie albo przez latorośle.

Ned Land umiał sobie radzić z tymi drzewami: ujął siekierę a, działając nią sprawnie i silnie, powalił wkrótce parę drzew sagowych. Że owoc był dojrzały, znać było po białym proszku pokrywającym drzewo. Patrzyłem na jego robotę okiem naturalisty raczej niż zgłodniałego. Zdejmował naprzód z każdego pnia pas kory grubej na cal, pod którą była tkanka długich włókien pokrywająca rodzaj mączki kleistej. Właśnie ta mączka jest sago, którym się głównie żywi ludność malajska.

Na razie musiał Ned Land poprzestać na porąbaniu pni, jakby na drzewo do palenia, na potem zostawiając sobie wydobycie mączki, oddzielenie jej od włókien przez wyciśnięcie w jakiej tkaninie, wysuszenie na słońcu, wreszcie stwardnienie jej w formach.

Nareszcie o piątej pod wieczór, władowawszy do łodzi nasze bogactwo, popłynęliśmy ku naszej pływającej gospodzie, do której przybyliśmy w pół godziny. Nikt nie wyszedł na nasze przyjęcie – jakby ogromny cylinder z blachy żelaznej nikogo żywego nie zawierał w sobie. Po zniesieniu tego, cośmy przywieźli, poszedłem do mego pokoju, gdzie już zastałem posiłek przygotowany. Zjadłszy, co było, udałem się na spoczynek.

Nazajutrz, dnia 6 stycznia, nie dał się czuć na pokładzie żaden znak życia. Łódź nasza była tam, gdzieśmy ją przyczepili – postanowiliśmy więc nową zrobić wycieczkę na wyspę. Ned Land obiecywał sobie odbyć w innej stronie lasu szczęśliwsze niż wczoraj polowanie.

O wschodzie słońca już żeśmy płynęli; łódź nasza, niesiona falami bijącymi od morza ku lądowi, prędko przyniosła nas do brzegu.

Wysiadłszy, zdaliśmy się na instynkt Kanadyjczyka co do wyboru strony, w którą należało się udać – i poszliśmy za tym długonogim naszym przewodnikiem. Zwrócił się on ku zachodowi, przebywszy w bród kilka strumieni, dostał się na wyniosłą płaszczyznę, obrzeżoną wspaniałymi lasami. Kilka zimorodków krążyło około strumienia, ale nie można było podejść ich z bliska; ta ostrożność ich była mi wskazówką, że nie ufały takim jak my dwunożnym stworzeniom – że zatem, jeżeli wyspa nie była zamieszkana, to jednak ludzie bywają na niej.

Przebywszy dosyć bujną łąkę, podsunęliśmy się pod niewielki gaj, w którym mnóstwo ptactwa latało i śpiewało.

– Nic, tylko same ptaki – rzekł Conseil.

– Ale są i takie, które można jeść – odparł Ned Land.

– Ale gdzie tam! Toć to same papugi – zauważył Conseil.

– Mój kochany – odrzekł poważnie oszczepnik – dla tych, co nie mają nic innego, papuga będzie bażantem.

– Byle ją dobrze przyprawić – rzekłem – to ujdzie.

Śród gęstwiny tego gaju mnóstwo papug przelatywało z gałęzi na gałęzie. Ponieważ nie dano im starannego wychowania i nie nauczono ich używać mowy ludzkiej, więc wrzeszczały po swojemu. Jedne ich rodzaje zdawały się rozważać jakieś pytanie filozoficzne, inne, czerwonopióre, przelatywały jak kawał cienkiej tkaniny, uniesionej wietrzykiem; tamte hałaśliwie trzepotały skrzydłami, inne błyszczały najdelikatniejszymi lazurowymi odcieniami. Ale wszystko to nieosobliwe było do jedzenia.

Brakowało w tej rzeszy skrzydlatej jednego jeszcze ptaka, który nigdy nie opuszcza obrębu tamtych wysp; los nadarzył nam wkrótce sposobność do podziwiania go.

Przeszedłszy kawałek gaju nie bardzo gęstego, doszliśmy do płaszczyzny zasłanej krzewami. Ptaki prześliczne, zmuszone układem swych długich piór do latania pod wiatr, zerwały się przed nami. Lot ich falisty, wdzięczna forma ich skrzydeł, ułudność ich barw zachwycały nasze oczy. Poznałem je od razu.

– To rajskie ptaki – zawołałem – należą do wróblowatych. Zmiłuj się, Ned, dostaw nam choć jednego z tych pysznych stworzeń podzwrotnikowych.

– Spróbuję, lubo142 przyznam się, że wolę używać oszczepu niż strzelby.

Malaje, którzy wiele tych ptaków sprzedają Chińczykom, umieją je chwytać różnymi sposobami, których myśmy użyć nie mogli. To rozciągają sidła na wierzchołkach najwyższych drzew, gdzie rajskie ptaki najchętniej przebywają; to chwytają je na lep odbierający im swobodę poruszeń; to wreszcie zatruwają wodę w miejscach przez te ptaki dla napoju uczęszczanych. Nam pozostawało tylko strzelać je w lot, co niełatwą było rzeczą. Toteż zepsuliśmy na darmo część naszych zapasów strzelniczych.

Około jedenastej z rana przebyliśmy pierwszy grzbiet wzgórz podnoszących się coraz wyżej ku środkowi wyspy. Nic żeśmy jeszcze nie upolowali, a byliśmy bardzo głodni. Szczęściem, Conseil ubił parę grzywaczy, oskubał je żywo, zatknął na rożen i upiekł przy ogniu roznieconym z suchych gałęzi. Mieliśmy wyborne śniadanie; szczególniej smakowały nam gołębie. Jedzą one muszkatołową gałkę, od której ich mięso nabiera aromatycznej woni.

– To jak pulardy143 żywione truflami – zauważył Conseil.

– Czyś zadowolony, Ned? – zapytałem Kanadyjczyka.

– Trzeba mi czegoś czteronogiego, panie profesorze – odpowiedział – te gołąbki dobre są tylko na przekąskę do pobawienia zębów. Toteż dopóki nie będę miał z czego zrobić kotletów, nie powiem, żem zadowolony.

– A ja – odparłem – dopóki nie będę miał rajskiego ptaka.

– Szukajmy więc, czego nam trzeba, ale już w stronie morza. Tu, na pochyłościach gór, nie tak prędko co znajdziemy, jak w stronie lesistej.

Miał słuszność i poszliśmy za jego zdaniem. Idąc z godzinę, dostaliśmy się do prawdziwego lasu sagowego. Spłoszyliśmy kilka nieszkodliwych wężów; ptaki rajskie uciekały za zbliżeniem się naszym i doprawdy zwątpiłem już, żebym którego pochwycił – gdy nagle posłyszałem triumfalny okrzyk Conseila przybiegającego do mnie z rajskim ptakiem w ręku.

– A toś zuch, mój chłopcze! – zawołałem.

– Pan jest zbyt dobry.

– Bynajmniej, spisałeś się po mistrzowsku! Złapać takiego ptaka żywcem i to tylko ręką, sztuka nie lada.

– Niech mu się pan bliżej przypatrzy, a zobaczy, że niewielka to była sztuka złapać go. Toć on pijany.

– Co ty gadasz, pijany?

– A tak, pijany; upił się muszkatołową gałką, którą zbierał właśnie, gdym go pochwycił. Patrz, mości Ned, jakie to skutki niewstrzemięźliwości.

– Do stu diabłów – krzyknął Ned – nie można mi chyba wyrzucać tej wódki, której nie piłem od dwu miesięcy!

Przyglądałem się ptakowi i przekonałem się, że Conseil miał słuszność. Ptak zapadł w bezwładność od upajającego soku muszkatołowego; nie mógł podlecieć i ledwie posuwał się na nogach. Mało mnie to obchodziło – przecież wytrzeźwieje.

130rzecz o kolędzie – prezent świąteczny. [przypis edytorski]
131morski jeż – inaczej jeżowiec. [przypis edytorski]
132nemastoma geliniaroide – gatunek zaliczany do grupy alg czerwonych, prawdopodobnie wymarły. [przypis edytorski]
133góry Arfaixs – zapewne Góry Śnieżne. [przypis edytorski]
134pandan – rodzaj rośliny (drzewo lub krzew) posiadającej korzenie podporowe; występuje w tropikach Azji, Afryki, Australii i Polinezji. [przypis edytorski]
135mimoza – rodzaj roślin tropikalnych szczególnie wrażliwych na dotyk; w momencie dotyku roślina zamyka (składa) gwałtownie liście. [przypis edytorski]
136kazuaryna – inaczej rzewnia; rodzaj drzewa lub krzewu, charakteryzujący się bardzo twardymi liśćmi przypominającymi igły sosny; uznawane za najlepsze drewno opałowe na świecie. [przypis edytorski]
137Papuazja – dwie wielkie wyspy stanowiące Oceanię oddzieloną od Australii na południe Cieśniną Torresa. Kilka mniejszych jeszcze liczy się także do Papuazji. [przypis redakcyjny]
138drzewa chlebowcowate – inaczej chlebowce; drzewa wiecznie zielone, pochodzące z tropikalnej Azji; owoce chlebowca są bardzo pożywne. [przypis edytorski]
139wyspach maskareńskich na Archipelagu Indyjskim – właśc. archipelag Maskareny na Oceanie Indyjskim. [przypis edytorski]
140lubo (daw.) – choć. [przypis edytorski]
141sago – rodzaj skrobi uzyskiwanej z wnętrza palmy sagowej. [przypis edytorski]
142lubo (daw.) – choć. [przypis edytorski]
143pularda – młoda kura pozbawiona jajników w celu uzyskania z niej delikatnego i kruchego mięsa. [przypis edytorski]