Tasuta

20 000 mil podmorskiej żeglugi

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Był to egzemplarz najpiękniejszego z ośmiu gatunków znajdujących się w Papuazji i na wyspach sąsiednich, bardzo rzadki, zwany wielkim szmaragdem. Długi był na trzy decymetry; główkę miał małą stosunkowo, równie jak oczy umieszczone blisko nasady dzioba. Barwność jego godna jest podziwu: dziób ma żółty, szare nogi, skrzydła orzechowe z purpurowymi końcami piór, bladożółtawą głowę i wierzch szyi; szmaragdowy jest pod szyją, kasztanowaty na piersiach i na brzuchu. Dwa prątki rogowo-puszyste wyrastają mu nad ogonem, przedłużającym się bardzo w lekkie i delikatne pióra. Cudownego tego ptaka krajowcy nazywają ptakiem słońca. Bardzo byłbym chciał sprowadzić ten egzemplarz do Paryża i dać go do Ogrodu Botanicznego, bo nie ma tam ani jednego żywego okazu.

– Czy to taka rzadkość? – spytał Kanadyjczyk tonem myśliwca niedbającego o artystyczną wartość zwierzyny.

– Wielka i trudna do schwytania żywcem. A nawet nieżywe ptaki te są przedmiotem znacznego handlu; toteż krajowcy fabrykują je, jak inni robią perły i diamenty.

– Jak to? – zawołał Conseil – ptaki rajskie bywają fałszowane? A jakże to robią krajowcy?

– Podczas panowania wiatrów wschodnich, rajskie ptaki gubią swe pióra z ogonów, zwane przez przyrodników piórami podskrzydłowymi; te pióra zbierają fałszerze i ubierają w nie jaką papugę, odpowiednio przekształconą. Zakrywają miejsca, do których pióra rajskiego ptaka przyczepione zostały – a takie wytwory przemysłu rozchodzą się po gabinetach.

– Masz tobie! Jak nie ptak, to jego pióra – rzekł Ned. – Dopóki nie idzie o mięso, to mniejsza o to.

Zadowolony byłem, bo miałem rajskiego ptaka; ale Kanadyjczyka to nie zaspokajało, bo nie miał kotletów. Ale i jemu posłużyło szczęście. Około drugiej godziny ubił dzika, zwanego przez miejscowych mieszkańców bari-utang. Ned, dumny ze swej zdobyczy, która w samą porę się zjawiła, by nam dostarczyć kotletów, oczyścił go szybko, wypatroszył i zrobił z pół tuzina kotletów, które miano usmażyć wieczorem. Po czym puściliśmy się na dalsze polowanie, w którym Ned i Conseil mieli się jeszcze odznaczyć.

Bobrując po krzakach, wystraszyli gromadę kangurów uciekających na swych sprężystych nogach. Ale kule śpieszniej lecą niż zwierzęta.

– A to mi dopiero zwierzyna – wołał Ned, zapalając się powodzeniem myśliwskim – szczególniej gdy odpowiednio przyrządzona! „Nautilus” będzie zaopatrzony przyzwoicie. Dwa, trzy, pięć! Otóż zjemy wszystko sami, a tamtym durniom figa!

Rozradowany Kanadyjczyk gotów był wybić całe stado, ale za wiele gadał. Toteż nie zdobył więcej niż dwanaście sztuk tych zwierząt „workowatych”. Były to małe zwierzątka w rodzaju „kanguro-królików” mieszkających zwykle w wydrążeniach drzew, a szparkich144 nadzwyczajnie. Najlepsze do jedzenia są te, których wielkość jest średnia.

Zachwyceni byliśmy wynikiem swego polowania. Ned, rozradowany, zamierzał powrócić znów jutro na tę czarodziejską wyspę, bo chciał z niej zabrać wszystko, co miało cztery nogi, a dało się jeść. Ale nie liczył na wypadki.

O szóstej wieczorem powróciliśmy na brzeg; łódź nasza stała, gdzieśmy ją zostawili, a „Nautilus” jakby długa skała leżał na morzu o jakie dwie mile od brzegu. Ned wziął się do wielkiej sprawy przyrządzania obiadu – a znał się na tym wybornie. Upieczone na węglach kotlety wydawały rozkoszną woń rozchodzącą się w powietrzu.

Ale, jak widzę, podążam w ślady Kanadyjczyka i oto zachwycam się pieczoną wieprzowiną. Proszę mi to wybaczyć, jak ja wybaczyłem mistrzowi Landowi i z tych samych powodów.

Dość, że obiad był doskonały, a dwa grzywacze145 uwieńczyły to menu nadzwyczajne. Chleb z chlebowca, kilka mang, z pół tuzina ananasów i sok sfermentowany pewnego rodzaju orzechów kokosowych usposobiły nas wesoło. Zdaje się nawet, że pod ich wpływem władze umysłowe towarzyszów moich zaciemniły się nieco.

– A gdybyśmy tak nie wrócili na noc do „Nautilusa ” – mówił Conseil.

– To lepiej nigdy już tam nie wracać! – dodał Ned Land.

W tej chwili u stóp naszych padł kamień i przerwał propozycję oszczepnika.

Piorun kapitana Nemo

Spojrzeliśmy w stronę lasu, nie podnosząc się.

– Kamień ten nie spadł z nieba – rzekł Conseil – chyba byłby aerolitem.

Poparł tę uwagę drugi kamień, starannie zaokrąglony, wytrącając Conseilowi z ręki soczyste udko grzywacza.

Zerwaliśmy się wszyscy, gotowi wystrzałami odpowiedzieć na wszelką zaczepkę.

– Czy to małpy? – zawołał Ned Land.

– Coś bardzo podobnego – odpowiedział Conseil – bo dzicy.

– Do łodzi! – zawołałem, zwracając się ku morzu.

Istotnie trzeba było się cofać, bo zaledwie o sto kroków od nas, na skraju gąszczu, zasłaniającego widnokrąg z prawej strony, pokazało się ze dwudziestu krajowców uzbrojonych w łuki i proce.

O jakie dziesięć sążni od nas stało nasze czółno. Dzicy zbliżali się, nie biegnąc, ale nie skąpiąc nam oznak zaczepnych: gradu strzał i kamieni.

W jakie dwie minuty byliśmy już na brzegu. Co prędzej znieśliśmy nasze zapasy i broń do czółna, zepchnęliśmy je na wodę i założyliśmy wiosła. Ledwieśmy nieco odpłynęli, gdy około stu dzikich weszło w wodę do pasa, wyjąc i grożąc nam gestami. Spojrzałem na „Nautilusa”, żeby zobaczyć, czy zbliżający się goście nie wywołają na pokładzie jakiego ruchu. Ale nie! Ogromna maszyna leżała na wodzie – nikt się na niej nie pokazał.

W mało co więcej niż kwadrans byliśmy już na pokładzie; wejście było otwarte. Przyczepiliśmy łódź i weszliśmy do środka. Udałem się do salonu, w którym brzmiała muzyka. Był tam kapitan Nemo schylony nad organami, zatopiony w zachwycie muzycznym.

– Kapitanie! – zawołałem.

Nie słyszał mnie.

– Kapitanie! – powtórzyłem, dotykając jego ramienia.

– Ach! To pan – rzekł, drgnąwszy i obracając się ku mnie. – No i cóż? Powiodło się polowanie, nazbieraliście roślin?

– Dobrze poszło wszystko – odparłem – ale na nieszczęście sprowadziliśmy za sobą gromadę dwunogich istot, których bliskość wydaje mi się niepokojąca.

– Istot dwunogich?

– Dzikich.

– Dzikich! – rzekł kapitan ironicznie. – I cóż się pan dziwisz, żeś spotkał dzikich, wstępując na ląd kuli ziemskiej. A gdzież ich nie ma? A wreszcie, czy ci, których dzikimi pan nazywasz, gorsi od innych?

– Ależ, kapitanie!…

– Co do mnie, spotykałem ich wszędzie.

– Więc jeśli pan nie chcesz przyjąć ich na pokładzie „Nautilusa”, to trzeba przedsięwziąć pewne środki ostrożności.

– Uspokój się pan, panie profesorze, nie ma się o co kłopotać.

– Ale jest ich porządna gromada.

– A iluż mniej więcej?

– Najmniej stu.

– Panie Arronax – rzekł kapitan Nemo, kładąc znów palec na klawisze – niech się tu zbiegną wszyscy krajowcy Papuazji! „Nautilus” się ich nie obawia.

Palce kapitana zaczęły przebiegać klawisze, ale uważałem, że dotykał tylko czarnych, co dawało melodii bardzo wydatny charakter szkocki. Zapomniał o mojej obecności, a ja także nie miałem zamiaru rozpraszać jego marzeń.

Wyszedłem na pokład. Noc już zapadła, bo pod tą szerokością słońce zachodzi bez zmierzchu. Wyspa Gueboroar przedstawiała się jak za mgłą – a liczne ognie, rozpalone na brzegu, wskazywały, że dzicy nie myśleli się oddalić.

Spędziłem w tej samotności kilka godzin, to myśląc o krajowcach – ale nie lękając się ich, wobec niezachwianej pewności, którą natchnął mnie kapitan, to zapominając o nich wobec rozkosznej piękności nocy podzwrotnikowej. Wspomnienia moje pobiegły ku Francji, w ślad za tymi gwiazdami zodiaku, które zapewne przyświecają już jej od kilku godzin. Księżyc jaśniał pośród konstelacji na zenicie. I pomyślałem, że wierny ten ziemi towarzysz powróci znów jutro na to samo miejsce, by podnieść wody morza i wyrwać „Nautilusa” z jego koralowego łożyska. Widząc, że na pociemniałych falach wszystko jest spokojne, równie jak pod drzewami na wyspie, udałem się około północy do mej kajuty i zasnąłem spokojnie.

Noc minęła bez wypadku. Widocznie Papuasi trwożyli się samym widokiem potwora osiadłego w zatoce – bo gdyby nie to, mogliby łatwo dostać się do wnętrza „Nautilusa”, którego pomost nie był zamknięty. O szóstej z rana dnia 8 stycznia wyszedłem na pokład, ranek się rozjaśniał, wkrótce dostrzegłem pośród mgły podnoszącej się – naprzód pobrzeże a potem i szczyty wyspy.

Krajowcy byli tam ciągle, ale daleko liczniejsi niż wczoraj, było ich z pięciuset lub sześciuset może. Niektórzy, korzystając z niskiej wody, doszli po wierzchołkach koralowych na jakie dwa węzły od statku – i dobrze ich było widać. Byli to prawdziwi Papuasi, ludzie pięknej rasy, o czole szerokim i wysokim, grubym, ale niespłaszczonym nosie, zębach białych. Ich wełniste czupryny, zafarbowane na czerwono, odbijały wydatnie od czarnego ciała, błyszczącego jak u Nubijczyków; w uszach, przeciętych u dołu i rozciągniętych, wisiały ozdoby z kości, a prawie wszyscy byli zupełnie nadzy. Tylko pewna liczba kobiet, znajdujących się między nimi, odznaczała się osłoną, od bioder aż do kolan spadającą, niby krynoliną z liści, podtrzymywaną przepaską także roślinną. Niektórzy z dzikich, pewnie naczelnicy, mieli naszyjniki ze szkiełek czerwonych i białych; wszyscy prawie uzbrojeni byli w łuki, strzały i tarcze, a na plecach mieli rodzaj sieci, zawierających pozaokrąglane kamienie, które zręcznie umieli z procy wyrzucać.

 

Jeden z naczelników najbliższych „Nautilusa” przypatrywał mu się bacznie. Musiał to być jaki mado wysokiej rangi, bo był udrapowany w tkaninę z liści banana, wycinaną w zęby u dołu i zabarwioną jaskrawymi kolorami.

Łatwo mógłbym był go powalić, bo był dość blisko, ale wolałem czekać zaczepki z jego strony. W zajściach Europejczyków z dzikimi tym pierwszym przystoi odpierać drugich, ale nie napadać.

Dopóki woda była niska, krajowcy krążyli w bliskości „Nautilusa”, ale spokojnie się zachowywali. Słyszałem, jak wymawiając często wyraz assai, zapraszali mnie gestami, bym przybył na ląd; nie zdawało mi się jednak właściwym usłuchać tego zaproszenia. Ned Land bardzo był markotny, że nie mógł tego dnia udać się na wyspę dla dopełnienia swych prowizji; za to bardzo zręcznie zajmował się przyrządzaniem mięsiwa i mąki sprowadzonych z wyspy. Co do dzikich, to około jedenastej z rana powrócili na ląd, bo morze zaczęło się podnosić i pokrywać wierzchołki koralowe. Ale liczba ich na pobrzeżu wzrosła jeszcze. Zapewne poprzybywali z wysp sąsiednich, czyli z właściwej Papuazji. A jednak nie spostrzegłem ani jednej łodzi.

Nie mając nic lepszego do roboty, chciałem zbadać tę piękną, przejrzystą wodę, na której dnie widać było pełno muszli, zwierzokrzewów i wodorostów morskich. Zresztą ostatni to już dzień spędzaliśmy w tym miejscu, skoro nazajutrz mieliśmy udać się w inne strony, gdyby oczywiście spełniła się obietnica kapitana Nemo.

Kazałem Conseilowi, by mi przyniósł małą dragę, taką, jaką się łowi ostrygi.

– A dzicy? – zapytał Conseil – choć zdaje mi się, że nie są złośliwi.

– A jednak są to ludożercy, mój kochany.

– Można być ludożercą, a poczciwym człowiekiem, tak jak można być poczciwym, choć się lubi smaczne kąski; jedno drugiemu nie przeszkadza.

– Zgadzam się z tobą; niechże sobie oni będą poczciwymi ludożercami, niech poczciwie pożerają tych, co im wpadną w ręce. Że jednak nie mam ochoty, żeby mnie pożarto, choć uczciwie, więc będę się miał na ostrożności, bo, jak mi się zdaje, dowódca nasz nie myśli o tym, a teraz do roboty.

Przez dwie godziny pilnej czynności nic nie znaleźliśmy osobliwego. Wydobywaliśmy aurikule, harty, melanie wieżyczkowate i najpiękniejsze, jakie dotąd widziałem, młoty. Dostało się też nam nieco zwierzokrzewów z gatunku holoturii, muszel perłowych i pół tuzina małych żółwi, któreśmy do kuchni ogólnej oddali.

Ale gdym się tego najmniej spodziewał, spotkałem coś cudownego, a właściwie mówiąc, kalectwo naturalne, rzadko spotykane. Conseil zdziwił się, gdy wyciągnąwszy dragę pełną muszli pospolitych, zobaczył, że ja nagle zapuściłem rękę w sieć i wydobyłem jakąś muszlę z okrzykiem najdonioślejszym, jaki wydać może gardło człowiecze, okrzykiem konchyliologa.

– Co się im stało? – zapytał zdziwiony – czy ich co ugryzło?

– Bynajmniej, mój drogi, ale dałbym palec za to, com znalazł!

– A cóż to takiego?

– Oto ta muszla – rzekłem, pokazując mu triumfalnie moją zdobycz.

– Ależ to po prostu ślimak, zwany oliwką porfirowaną. – I zaczął wymieniać swoje terminy klasyfikacyjne.

– Tak, tak, to oliwka, ale patrz, zamiast być skręcony z prawej strony ku lewej, skręcony jest od lewej ku prawej.

– Czy to być może?

– Tak, mój kochany, to muszla lewa.

– Lewa! – powtórzył Conseil z bijącym sercem.

– Patrz na jej skręty.

– Niech mi pan wierzy – mówił Conseil, biorąc muszlę do ręki – jeszczem się nigdy nie czuł tak wzruszony.

Rzeczywiście było się czym wzruszyć. Wiadomo to bowiem z postrzeżeń naturalistów, że podług prawa natury wszystko idzie od prawej do lewej strony (dextrositas). Planety i ich satelity krążą i obracają się około swej osi od prawej strony do lewej. Człowiek używa częściej prawej niż lewej ręki, z czego wynika, że jego wytwory, jak: schody, zamki, sprężyny w zegarkach itp., są urządzone tak, aby służyły z prawej ku lewej stronie. Natura w ogóle wierna jest temu samemu prawu w skręcaniu muszli – są one z małym wyjątkiem prawe; a takie, które przypadkiem zrobi lewymi, płacone są przez miłośników na wagę złota!

Zapatrzyliśmy się, ja i Conseil, na nasz skarb; obiecywałem sobie wzbogacić nim prawdziwie jakie muzeum – gdy wtem, jakby naumyślnie, kamień, ciśnięty przez jednego z dzikich, strzaskał muszlę w ręku Conseila.

Krzyknąłem rozpaczliwie. Conseil pochwycił moją strzelbę i wycelował do dzikiego, wywijającego swą procą, o jakie dziesięć metrów. Chciałem powściągnąć Conseila, ale strzał padł i strzaskał naramiennik z amuletów, który wisiał na ręku dzikiego.

– Conseil, co robisz? – zawołałem.

– A cóż! Alboż to nie ten nas zaczepił?

– Ależ muszla nie warta życia ludzkiego – rzekłem.

– Łotr jakiś – krzyknął Conseil – wolałbym, żeby mi rękę zgruchotał.

Conseil mówił szczerze, ale ja nie byłem jego zdania! Jednak położenie zmieniło się od niejakiego czasu, chociaż nie spostrzegliśmy tego. Około dwudziestu łodzi otaczało „Nautilusa”. Łodzie te, czyli pirogi, wyżłobione z pni drzew, wąskie, dobre do pośpiesznej żeglugi, utrzymywały się w równowadze za pomocą dwu pływaków bambusowych, umieszczonych na powierzchni wody. Kierujący nimi na pół nadzy wioślarze byli zręczni; toteż nie bez pewnego niepokoju patrzyłem na zbliżanie się łodzi.

Widocznie Papuasi ci znali się już z Europejczykami i ich statkami. Ale nasz długi cylinder żelazny leżący w zatoce, bez masztów, bez komina, powinien ich był zdziwić. Że mieli nieprzyjazne zamiary, dowód już w tym, że się zrazu trzymali z daleka; ale widząc nieruchomość statku, nabrali otuchy i chcieli się z nim oswoić. Właśnie do tego oswojenia się nie należało dopuścić.

Naszą bronią niewydającą odgłosu niewielkie mogliśmy na nich zrobić wrażenie, bo dzicy szanują głównie to, co robi łoskot. Piorun bez grzmotu nie przerażałby ludzi, choć niebezpieczna jest błyskawica, a nie jej odgłos.

W tej chwili pirogi posunęły się jeszcze bliżej ku naszemu statkowi, na który spadła chmura strzał.

– Do diabła, to prawdziwy grad! – krzyknął Conseil – a może jeszcze zatruty.

– Trzeba dać znać kapitanowi – rzekłem, wchodząc do wnętrza.

W salonie nie było nikogo; pozwoliłem sobie zapukać do drzwi prowadzących do pokoju kapitana. Wyraz „proszę” odpowiedział mi. Zastałem kapitana pogrążonego w jakimś rachunku, w którym pełno było iksów i innych algebraicznych znaków.

– Czy przeszkadzam? – zapytałem grzecznie.

– Rzeczywiście, zajęty jestem, panie profesorze; ale zapewne ważne pobudki sprowadziły tu pana.

– Bardzo ważne. Łodzie krajowców otoczyły nas i zapewne za kilka minut najdzie nas kilkuset tych napastników.

– Aa! – rzekł spokojnie kapitan Nemo – to oni przybyli na swoich pirogach?

– Na pirogach.

– A więc trzeba zamknąć wejście.

– Ja też to chciałem powiedzieć.

– To bardzo łatwo – rzekł kapitan i nacisnął guzik elektryczny mający ponieść odpowiedni rozkaz.

– Już zrobione – rzekł po chwili. – Nasza łódź jest w miejscu właściwym, a klapy zamknięte. Przecież się pan nie obawiasz, aby ci panicze rozwalili ściany, którym nie mogły dać rady kule waszej fregaty.

– Tego się nie obawiam, kapitanie; ale jest inne niebezpieczeństwo.

– A jakie, panie Aronnax?

– Jutro o tej samej godzinie trzeba będzie otworzyć klapy dla odświeżenia powietrza w „Nautilusie”.

– Ani słowa, skoro nasz statek oddycha jak wieloryb.

– Więc jeśli wówczas Papuasi będą na platformie, to nie wiem, jak pan wzbronisz im wejścia.

– To pan przypuszczasz, że wejdą na statek?

– Pewny jestem tego.

– A więc niech wejdą, na co im przeszkadzać. W gruncie są to biedacy, ci Papuasi! I nie chcę, żeby moje nawiedzenie wyspy Gueboroar przyprawiło choć jednego z nich o stratę życia.

Powiedziawszy, co miałem do powiedzenia, chciałem odejść, ale kapitan zatrzymał mnie i zaprosił, bym usiadł przy nim. Rozpytywał się o naszą wycieczkę na wyspę, o nasze polowanie i nie okazywał tej potrzeby świeżego mięsa, jaka dokuczała Kanadyjczykowi. Rozmowa dotykała różnych przedmiotów i choć kapitan nie pozbył się swej tajemniczości, jednak uprzejmiejszy był niż zwykle.

Między innymi mówiliśmy o obecnym położeniu „Nautilusa”, który uwiązł właśnie w tym samym miejscu, gdzie o mało nie zginął Dumont d'Urville. Z tego powodu kapitan rzekł:

– Był to jeden z waszych najzdolniejszych żeglarzy. To wasz Cook francuski. Nieszczęśliwy uczony! Ocalał śród lodowców południowego Oceanu Lodowatego, śród raf koralowych Oceanii, śród ludożerców Pacyfiku po to, aby zginąć marnie w pociągu kolei żelaznej146. Jeżeli energiczny ten człowiek miał jeszcze czas zastanowić się nad tym w ostatnich chwilach życia, można wyobrazić sobie, jak okropne były to myśli.

Mówiąc to, kapitan Nemo zdawał się być wzruszony, co zalecało go147 w mym pojęciu.

Oglądaliśmy na mapie drogi, którymi żeglarz ów francuski świat wokoło opływał, rozważaliśmy dwukrotne jego usiłowania zbliżenia się do bieguna południowego, które spowodowały odkrycie ziem Amalii i Ludwika Filipa; wreszcie jego badania hydrograficzne nad głównymi wyspami Oceanii.

– Co wasz d'Urville zrobił na powierzchni morza – mówił kapitan Nemo – to ja czynię wewnątrz oceanu, a łatwiej i zupełniej od niego. Jego okręty: „Astrolab” i „Gorliwa”, tłuczone ciągle huraganami, nie mogą być porównane z „Nautilusem”, tym cichym gabinetem pracy, prawdziwie spokojnym wśród wód.

– A jednak – odparłem – jest niejakie podobieństwo między korwetami d'Urvilla i pańskim statkiem.

– A to jakie, panie Aronnax?

– Bo i „Nautilus” osiadł na mieliźnie.

– Nie osiadł na mieliźnie, panie profesorze – odrzekł zimno kapitan – bo „Nautilus” jest do tego, aby osiadać na dnie morskim, a ja nie podejmuję prac niesłychanych i wysileń, jakie podjąć musiał d'Urville, aby spłynąć na wodę. Jego okręty o mało co nie zginęły, mój nie jest nawet zagrożony. Jutro więc, w dniu naprzód wskazanym, w godzinie oznaczonej przypływ podniesie nas i znów puścimy się na żeglugę przez morze.

– Ani wątpisz, kapitanie…

– Tak, jutro – dodał kapitan, powstając – jutro o godzinie drugiej minut czterdzieści po południu „Nautilus” spłynie i bez uszkodzenia opuści cieśninę Torresa.

Wyrzekłszy sucho te słowa, ukłonił mi się lekko, co znaczyło, że mam odejść; poszedłem więc do mej kajuty. Zastałem tam Conseila ciekawego mej rozmowy z kapitanem.

– Mój kochany – powiedziałem mu – kapitan bardzo ironicznie przyjął moje zawiadomienie, że „Nautilus” jest niejako zagrożony przez dzikich Papuasów. Cóż więcej mam ci powiedzieć? Zaufaj mu i idź spać.

– Nie potrzebują czego ode mnie?

– Nic nie potrzebuję. A co robi Ned Land?

– Ned Land robi pasztet z kangura i powiada, że to będzie wyborne.

Zostawszy sam, położyłem się, ale nie spałem, jak należy. Słyszałem kroki dzikich na pokładzie i ich ogłuszające krzyki. Tak przeszła noc, bo osada148 ani się ruszyła. Tyle ją obchodzili kanibale, co obchodzą dobrze uzbrojoną fortecę mrówki chodzące po jej murach.

Wstałem o szóstej. Okrętu nie otworzono, więc powietrze świeże nie weszło do wnętrza; ale zbiorniki napełnione nim na wszelki wypadek zasiliły kilku metrami sześciennymi tlenu ogołoconą z niego atmosferę „Nautilusa”. Pozostałem u siebie aż do południa, nie widząc wcale kapitana Nemo. Nie zdawało się, żeby na statku czyniono jakie przygotowania do podróży.

Poczekawszy jeszcze trochę, udałem się do salonu. Zegar wskazywał wpół do trzeciej, więc za dziesięć minut przypływ powinien był osiągnąć najwyższej wysokości i jeśli kapitan nie zanadto zuchwale obiecywał, to „Nautilus” spłynie. Inaczej całe miesiące może być uwięziony w swym łożu koralowym.

 

Dało się jednak już uczuć kilka drgnięć w kadłubie statku, niby przepowiednia tego, co nastąpi; było słychać, jak się kruszyły nierówności dna koralowego. Pięć minut po wpół do trzeciej zjawił się w salonie kapitan Nemo.

– Zabieramy się do drogi – rzekł.

– Ach! – wykrzyknąłem lekko.

– Kazałem otworzyć wejście na pokład.

– A Papuasi?

– Papuasi? – odpowiedział kapitan, wzruszając nieco ramionami.

– Gotowi wejść do wnętrza statku.

– A to jak?

– Przez wejście, które pan każesz otwierać.

– Panie Aronnax, niekoniecznie można wejść do „Nautilusa”, choć otwory nie są zamknięte.

Otworzyłem szeroko oczy.

– Pan mnie nie rozumie? – zapytał.

– Nie rozumiem – odpowiedziałem.

– No, to pan zobaczysz.

Poszedłem ku głównym schodom. Już tam byli Conseil i Ned Land i przyglądali się ciekawie, co to będzie, gdy wejście zostanie otwarte; z zewnątrz słychać było wrzaski przeraźliwe i nawoływania.

Gdy odsunięto pokrywy, pokazało się ze dwadzieścia strasznych postaci. Ale zaraz pierwszy krajowiec, który położył rękę na poręczy schodów, odrzucony został nie wiem jaką siłą i uciekł, krzycząc wniebogłosy, wyłamując się w kształty potworne. Dziesięciu innym, którzy wejść próbowali, to samo się stało.

Conseil był zachwycony. Gwałtowniejszej natury Ned Land nie mógł wytrzymać na miejscu i rzucił się ku schodom. Ale gdy chwycił się poręczy, wywróciło go coś natychmiast.

– Do tysiąca szatanów! – zawołał. – Piorun we mnie uderzył!

Te jego wyrazy objaśniły mi wszystko. To już nie była poręcz, ale sztaba metalowa naelektryzowana: kto się jej dotknął, musiał doznać strasznego wstrząśnienia – a byłoby ono śmiertelne, gdyby był kapitan Nemo puścił prąd elektryczny całą siłą. Śmiało można było powiedzieć, że kapitan odgrodził się od napastników nieprzebytą siecią elektryczną.

Przerażeni Papuasi umknęli, a my, śmiejąc się na poły, uspakajaliśmy i tarliśmy biednego Ned Landa klnącego jak potępieniec.

Tymczasem „Nautilus”, wzniesiony ostatnimi przybierającymi falami, wzniósł się ze swego koralowego łoża właśnie o czterdziestej minucie na trzecią, jak kapitan zapowiedział. Śruba uderzyła wodę ze wspaniałą powagą. Szybkość statku zwiększała się stopniowo i płynąc po wierzchu wód, opuścił nieuszkodzony niebezpieczne mielizny cieśniny Torresa.

144szparki – szybki, zwinny. [przypis edytorski]
145grzywacze – prawdopodobnie gołębie grzywacze. [przypis edytorski]
146Dumont d'Urville (…) ocalał śród lodowców (…) aby zginąć marnie w pociągu kolei żelaznej – w 1842 r., nie mogąc wydostać się z zamkniętego wagonu, w którym wybuchł pożar. [przypis redakcyjny]
147co zalecało go – dziś: co było jego zaletą. [przypis edytorski]
148osada – tu: załoga. [przypis edytorski]