Tasuta

20 000 mil podmorskiej żeglugi

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Skorupy mięczaka były na pół otwarte. Kapitan zbliżył się, wsunął sztylet między muszle, żeby się nie zamknęły, a potem ręką podniósł u brzegów tkankę błonowatą tworzącą osłonę zwierzęcia.

Tu, między liściowatymi zwojami, zobaczyłem wolną perłę, dochodzącą wielkości orzecha kokosowego. Jej kształt kulisty, doskonała przezroczystość i przedziwny blask tęczowy tworzyły z niej klejnot nieocenionej wartości. Ciekawością zdjęty, wyciągnąłem rękę, żeby ją wyjąć, zważyć, obejrzeć. Kapitan jednak zatrzymał mnie, zrobił znak przeczący i szybkim ruchem wyciągnąwszy sztylet, nagle zamknął obie skorupy muszli.

Zrozumiałem wówczas zamiar kapitana Nemo. Zostawiając tę perłę osłoniętą ciałem trydakny, pozwalał jej nieznacznie wzrastać.

Z każdym rokiem wydzieliny mięczaka okrywały ją nowymi pokładami spółśrodkowymi. Sam tylko kapitan znał jaskinię, gdzie dojrzewał ten przedziwny owoc natury, sam hodował go niejako, aby z czasem przenieść do swego cennego muzeum. Może nawet, naśladując przykład Chińczyków i Indian, sam spowodował utworzenie tej perły, kładąc pod zwoje mięczaka kawałek szkła lub metalu, który potem z wolna okrył się materią perłową. W każdym razie, porównywając tę perłę z tą, którą już znałem, i z tymi, które jaśniały w zbiorze kapitana, oceniłem jej wartość co najmniej na dziesięć milionów franków. Pyszny okaz dziwów przyrody, a nie klejnot zbytkowny: bo nie wiem, jakie ucho niewieście mogłoby go udźwignąć.

Skończyła się wizyta u kosztownej trydakny. Kapitan Nemo wyszedł z jaskini i wspięliśmy się na ławicę perlicową, pośród wód przezroczystych, których nie mąciła jeszcze praca nurków.

Szliśmy pojedynczo, jakby spacerem, zatrzymując się lub oddalając wedle fantazji. Co do mnie, wcale już nie troszczyłem się o niebezpieczeństwa, które wyobraźnia moja tak śmiesznie przesadziła. Dno widocznie podnosiło się do powierzchni morza i wkrótce z głębokości metra głowa moja wysunęła się na powietrze. Conseil przyłączył się do mnie i przyłożywszy swój hełm metalowy do mojego, mruganiem oczu powitał mnie przyjaźnie. Tak wysokie jednak dno morza mierzyło ledwie kilka sążni i znowu weszliśmy do swego żywiołu. Zdaje mi się, że teraz mam prawo tak go nazywać.

W dziesięć minut później kapitan Nemo nagle się zatrzymał. Myślałem, że się chce zawrócić; ale nie. Skinieniem ręki kazał nam skryć się przy nim w głębi szerokiego wydrążenia skały. Ręka jego była wyciągnięta i bacznie patrzyłem w jej kierunku.

O pięć metrów ode mnie ukazał się cień i zniżył aż do ziemi. Niepokojąca myśl o rekinach znowu przemknęła mi przez głowę, myliłem się jednak; i tym razem jeszcze nie mieliśmy do czynienia z potworami oceanu.

Był to człowiek, człowiek żywy, Indus, rybak, biedaczysko, który zapewne wyruszył na pokłosie przed żniwami. Zobaczyłem dno jego łodzi stojącej o kilka stóp nad jego głową. Zanurzał się i wypływał kolejno. Kamień ociosany w kształcie głowy cukru, który ściskał nogami, gdy tymczasem sznur łączył go ze statkiem, służył mu do szybszego spuszczania się na dno morza. Były to wszystkie jego narzędzia. Spuściwszy się na dno leżące na głębokości pięciu metrów, padał na kolana i napełniał swój worek perliczkami na chybił trafił zebranymi. Potem wypływał na wierzch, wypróżniał worek, wyciągał z wody kamień i na nowo rozpoczynał operację, która nie trwała dłużej nad trzydzieści sekund za każdym razem.

Nurek ten nas nie widział, gdyż byliśmy zasłonięci cieniem skały. A zresztą, jak mógł ten biedny Indus przypuszczać, że istoty podobne do niego były pod wodą, śledziły jego poruszenia i nie traciły najmniejszego szczegółu jego łowów?

Tym sposobem kilkakrotnie wypłynął i zanurzył się znowu, a za każdym razem wyniósł nie więcej niż kilkanaście perliczek; musiał bowiem wydzierać je z ławicy, do której przyczepiły się silnym bisiorem. A ile z tych ostryg nie posiadało owych pereł, dla których narażał swoje życie!

Patrzyłem na niego z natężoną uwagą. Manewry jego odbywały się regularnie i przez pół godziny żadne niebezpieczeństwo nie zdawało mu się zagrażać. Oswajałem się więc z widowiskiem tych zajmujących łowów, gdy nagle w chwili, gdy klęczał na dnie morza, zobaczyłem, jak się obrócił przerażony, podniósł i skoczył, żeby wypłynąć na powierzchnię wody.

Zrozumiałem jego przestrach. Olbrzymi cień ukazał się nad nieszczęśliwym nurkiem. Był to rekin niezwykłej wielkości spuszczający się po przekątnej, z rozpromienionym ślepiem i rozwartymi szczękami.

Oniemiałem ze zgrozy i nie byłem w możności się poruszyć.

Żarłoczne zwierzę silnym uderzeniem płetw rzuciło się ku Indusowi, który zręcznie odskoczył na bok i uniknął zębów rekina, lecz pchnięty ogonem w piersi padł na ziemię.

Scena trwała może parę sekund. Rekin powrócił i obracając się na grzbiecie, zabierał się do przecięcia Indusa na dwoje, gdy kapitan Nemo, który siedział przy mnie, nagle się zerwał na nogi i ze sztyletem w ręku pobiegł do potwora, gotów stoczyć z nim bój śmiertelny.

Żarłacz w chwili, gdy miał porwać nieszczęśliwego rybaka, spostrzegł nowego przeciwnika i obracając się brzuchem, szybko skierował się ku niemu.

Widzę jeszcze postawę kapitana Nemo. Spokojny, z przedziwnie zimną krwią czekał na strasznego żarłacza, a gdy ten rzucił się ku niemu, kapitan ze zdumiewającą zręcznością uniknął starcia i chwyciwszy zwierzę za płetwę przy dolnej szczęce, utopił mu w brzuch sztylet po rękojeść. Nie na tym koniec: teraz właśnie rozpoczęła się walka.

Rekin ryknął, że tak powiem. Krew strumieniami trysnęła z jego rany. Morze zabarwiło się na czerwono i przez ten ciemny płyn nic już nie widziałem.

Nie widziałem nic aż do chwili, gdy przy smudze światła ujrzałem znów zuchwałego kapitana, jak wciąż trzymając płetwę potwora, walczył zawzięcie, prując brzuch nieprzyjaciela, a jednak nie mogąc zadać mu stanowczego ciosu, to jest ugodzić w serce. Żarłacz, broniąc się wściekle, mącił wodę, której bałwany o mało mnie nie obaliły.

Chciałem biec na pomoc kapitanowi, ale zgrozą zdjęty nie mogłem się poruszyć.

Patrzyłem obłąkanym wzrokiem. Widziałem zmieniające się zwroty walki. Kapitan padł na ziemię powalony potwornym cielskiem, które na nim ciążyło, po czym szczęki rekina rozwarły się niepomiernie jak ogromne nożyce i już byłoby po kapitanie, gdyby lotem błyskawicy nie nadbiegł Ned Land i harpunem nie zadał rekinowi śmiertelnego ciosu.

Masa krwi zabarwiła fale. Ned dzielnie uderzył. Ugodzony w samo serce, potwór rzucał się w strasznych konwulsjach i obalił Conseila.

Ned tymczasem oswobodził kapitana, który, nie odniósłszy żadnej rany, poszedł prosto do Indusa, żywo odciął kamień, wziął omdlałego na ręce i silnie odbiwszy się nogą, wypłynął na powierzchnię morza.

Wszyscy trzej poszliśmy za jego przykładem i po kilku chwilach cudownie ocaleni dostaliśmy się do łodzi rybaka.

Pierwszym staraniem kapitana Nemo było przywołać nieszczęśliwego do życia. Nie wiedziałem, czy się to uda. Wprawdzie zanurzenie biedaka niedługo trwało, ale rekin uderzeniem ogona mógł zabić go na miejscu.

Szczęściem, silnie nacierany przez Conseila i kapitana, topielec odzyskał przytomność i otworzył oczy. Proszę sobie wyobrazić jego zdziwienie, a nawet przestrach na widok czterech dużych głów miedzianych pochylonych nad nim.

A nade wszystko, gdy kapitan Nemo, wyjąwszy z kieszeni swego ubrania torebkę z perłami, wetknął mu ją do ręki! Ta szczodra jałmużna człowieka wód dana biednemu Indusowi Cejlonu przyjęta była ze drżeniem. Wytrzeszczone i wylękłe oczy nieboraka dostatecznie wskazywały, iż nie wiedział, jakim istotom nadludzkim zawdzięczał zarazem majątek i życie.

Na znak dany przez kapitana wróciliśmy do ławicy perłowej, idąc drogą już przebieżoną; po półgodzinnej wędrówce doszliśmy do kotwicy przytrzymującej łódź „Nautilusa”.

Zasiadłszy w łodzi, każdy z nas przy pomocy marynarzy oswobodził się z ciężkiego miedzianego czerepu.

Pierwsze słowa kapitana Nemo zwrócone były do Kanadyjczyka.

– Dziękuję ci, mości Land – rzekł do niego.

– O, kapitanie – odpowiedział Ned Land – to tylko wet za wet. Należało się to panu ode mnie.

Blady uśmiech przemknął po ustach kapitana i na tym się skończyło.

– Do „Nautilusa” – rozkazał.

Łódź szybko przesuwała się po falach. W kilka minut później spotkaliśmy pływające cielsko zabitego rekina.

Z czarnej barwy końców jego płetw poznałem strasznego czarnopłetwaka mórz Indyjskich z gatunku właściwych rekinów. Długość jego wynosiła przeszło dwadzieścia pięć stóp; niezmierna paszcza zajmowała trzecią część ciała. Był już dorosły, jak to wskazywało sześć rzędów zębów górnej szczęki ułożonych w trójkąt.

Conseil patrzył na potwora z zajęciem czysto naukowym – i jestem pewny, iż nie bez słuszności zaliczał go do klasy chrząstkowatych, do rzędu czarnopłetwych o stałych skrzelach, do rodziny poprzecznoustych, do rodzaju żarłaczy.

Kiedym się przypatrywał bezwładnemu cielsku, z kilkanaście takich samych czarnopłetwych żarłoków ukazało się nagle około łodzi; nie zajmując się jednak nami, rzuciły się na trupa i wydzierały sobie jego kawały.

O wpół do dziewiątej powróciliśmy na pokład „Nautilusa”.

Tu jąłem rozważać przygody naszej wycieczki do ławicy Manarskiej. Dwie myśli przede wszystkim mnie zastanawiały: niesłychana, do zuchwalstwa posunięta odwaga kapitana Nemo i jego poświęcenie się dla istoty ludzkiej, dla jednego z przedstawicieli plemienia, od którego uciekał pod morza. Cokolwiek mówił ten dziwny człowiek, nie zdołał on przecież stłumić w sobie głosu serca i litości dla bliźnich.

Kiedym mu powtórzył to spostrzeżenie, odpowiedział mi głosem nieco wzruszonym:

– Ów Indus, panie profesorze, jest mieszkańcem kraju uciśnionych, a jeszcze należę i do ostatniej chwili życia należeć będę do tego kraju.

Morze Czerwone

W ciągu dnia 29 stycznia wyspa Cejlon zniknęła pod widnokręgiem i „Nautilus” z szybkością dwudziestu mil na godzinę przesuwał się po labiryncie kanałów dzielących Maledywy od Lakedywów. Płynął nawet wzdłuż wyspy Kittan, ziemi pochodzenia polipowego, odkrytej w r. 1499 przez Vasco de Gamę i jednej z dziewiętnastu głównych wysp tego archipelagu Lakedywów położonego między 10° a 14° 30' szerokości północnej i 69° a 50° 72' długości wschodniej.

 

Tak więc przebyliśmy szesnaście tysięcy dwieście dwadzieścia mil morskich, czyli siedem tysięcy pięćset mil francuskich od rozpoczęcia naszej podróży po morzach Japonii.

Nazajutrz, 30 stycznia, gdy „Nautilus” wypłynął na powierzchnię Oceanu, nigdzie już nie widzieliśmy lądu. Statek nasz płynął w kierunku północno-zachodnim, posuwając się ku owemu morzu Omańskiemu, kotlinie między Arabią i półwyspem Indyjskim, kędy się wpływa do Zatoki Perskiej.

Oczywiście, była to droga bez wyjścia. Dokąd nas prowadził kapitan Nemo? Nie mogłem odgadnąć. Nie zadowoliło to Kanadyjczyka, który w dniu tym pytał mnie, dokąd zmierzamy.

– Mości Ned – odpowiedziałem – zmierzamy tam, dokąd nas prowadzi fantazja kapitana.

– Ta fantazja – odparł Kanadyjczyk – niedaleko może nas zaprowadzić. Zatoka Perska nie ma wyjścia, a dostawszy się do niej, zmuszeni będziemy wkrótce się zawrócić.

– Ha, więc się zawrócimy, mości Land; a jeśli po Zatoce Perskiej „Nautilus” zechce zwiedzić morze Czerwone, cieśnina Babel-Mandeb nie omieszka otworzyć nam do niego drogi.

– Ależ, panie – odrzekł Ned Land – wiesz bardzo dobrze, że Morze Czerwone nie mniej jest zamknięte jak zatoka, skoro międzymorze Suez nie jest jeszcze przebite, a choćby było, statek tajemniczy jak nasz nie puszcza się na kanały przerywane śluzami. A więc Morze Czerwone nie jest drogą, którą powrócimy do Europy.

– Ja też nie mówiłem, że powrócimy do Europy.

– Cóż więc pan przypuszczasz?

– Przypuszczam, że po zwiedzeniu tych ciekawych okolic Arabii i Egiptu, „Nautilus” powróci na Ocean Indyjski i bądź przez kanał Mozambicki, bądź po otwartym morzu dostanie się do Przylądka Dobrej Nadziei.

– A dostawszy się do Przylądka Dobrej Nadziei? – spytał Land ze szczególnym naciskiem.

– Naturalnie, wpłyniemy na Atlantyk, którego jeszcze nie znamy. Jak widzę, przyjacielu Land, zaczyna cię nużyć ta podróż pod morzami? Więc już przesyciłeś się wciąż urozmaiconym widokiem cudów morskich? Co do mnie, z największą niechęcią ujrzę koniec tej podróży, którą tak niewielu ludziom sądzone jest odbyć.

– A czy wiesz, panie Aronnax – odpowiedział Kanadyjczyk – że wkrótce upłynie trzy miesiące od czasu, jak jesteśmy uwięzieni na pokładzie „Nautilusa”?

– Nie wiem o tym i wiedzieć nie chcę; nie liczę dni i godzin.

– Ależ jaki będzie jej koniec?

– Z czasem wszystko ma swój koniec. Zresztą nic nie poradzimy i daremnie się o to spierać. Gdybyś, poczciwy mój Nedzie, powiedział: „Zdarza się dobra sposobność do ucieczki”, mógłbym się nad tym zastanowić; ale tak nie jest i nie będzie, gdyż otwarcie ci wyznam, iż nie wierzę, aby kiedykolwiek kapitan Nemo odważył się wpłynąć na morza europejskie.

Z tej krótkiej rozmowy czytelnik pozna, że, rozkochany w „Nautilusie”, wlazłem niejako w skórę jego dowódcy.

Co do Ned Landa, zakończył on dialog tymi słowy w formie monologu:

– Wszystko to bardzo piękne, ale, moim zdaniem, gdzie jest przymus, tam kwita z przyjemności.

Przez cztery dni, do 3 lutego, „Nautilus” zwiedzał morze Oman z różną szybkością i w różnych głębiach. Zdawało się, że idzie na chybił trafił, jakby się wahał co do kierunku drogi; nigdy jednak nie posuwał się poza Zwrotnik Raka.

Opuszczając to morze, poznaliśmy na chwilę Maskat, najważniejsze miasto kraju Oman. Podziwiałem jego niezwykły widok pośród otaczających je czarnych skał, od których jaskrawo odbijają jego białe domy i fortyfikacje. Zauważyłem zaokrąglone kopuły meczetów, wysmukłe wieżyczki minaretów, cieniste i umajone tarasy. Było to jednak jakby senne widzenie, które w mgnieniu oka znikło, bo „Nautilus” zaraz skrył się pod fale tego posępnego morza.

Następnie płynął w odległości sześciu mil wzdłuż brzegów arabskich Mahrah i Hadramant, usianych górami i starożytnymi ruinami. Dnia 5 lutego wypłynęliśmy na koniec do Zatoki Adenu, istnego lejka, który przez cieśninę Bab-el-Mandeb przelewa wody indyjskie w Morze Czerwone.

Dnia 6 lutego „Nautilus” zbliżył się do Adenu, zbudowanego na przylądku, który wąskie międzymorze łączy z lądem. Jest to pewien rodzaj niedostępnego Gibraltaru, którego fortyfikacje naprawili Anglicy, opanowawszy je w roku 1839. Dostrzegłem ośmiograniaste minarety tego miasta, które ongi, według historyka Edrisi, było najbogatszą i najbardziej handlową targowicą160 wybrzeża.

Sądziłem, że dotarłszy do tego punktu, kapitan Nemo się zawróci – omyliłem się jednak; z wielkim moim zdziwieniem stało się inaczej.

Nazajutrz, 7 lutego, wpłynęliśmy do cieśniny Bab-el-Mandeb, której nazwa w języku arabskim znaczy: „Wrota łez”. Na dwadzieścia mil morskich szerokości ma tylko pięćdziesiąt dwa kilometry długości i „Nautilus” pędzący z największą szybkością przebiegł tę przestrzeń w niespełna godzinę. Nic też nie widziałem, ani nawet wyspy Perim, przez której zajęcie rząd angielski umocnił pozycję Adenu. Zbyt wiele pocztowych parowców angielskich i francuskich z Suezu do Bombaju, do Kalkuty, do Melbourne, do Burbon i Wysp Św. Maurycego snuło się w tym ciasnym przejściu, aby „Nautilus” odważył się pokazać na powierzchni. Roztropnie też ukrywał się pod wodą.

Na koniec w południe pruliśmy już fale Morza Czerwonego.

Morze Czerwone, owo morze słynne z podań biblijnych, którego deszcze nie odświeżają i którego żadna rzeka nie zasila, które wysysane jest przez nadmierne parowanie tak, że corocznie ubywa mu półtorametrowa warstwa wody. Dziwna zatoka zamknięta jak jezioro, która może byłaby już wyschła, gdyż upośledzona jest nawet więcej niż niedalekie Morze Martwe i Morze Kaspijskie, w których poziom wody obniżył się tylko do poziomu rzek zasilających je i wyrównujących stratę wywołaną przez parowanie.

Morze to liczy 2 600 kilometrów długości przy szerokości średniej 240 kilometrów. Za czasu Ptolemeuszów i cesarzów rzymskich było ono wielką arterią handlową świata, a przekopanie międzymorza wróci mu tę ważność dawną, którą w części już wskrzesiła kolej sueska.

Nie chciałem nawet dochodzić, jaki kaprys skłonił kapitana Nemo do wpłynięcia do tej zatoki – ale bezwarunkowo pochwalałem, że „Nautilus” obrał tę drogę. W istocie podczas jego wędrówki, bądź na powierzchni, bądź w głębi wód dla uniknięcia okrętów, mogłem badać bardzo zajmujące szczegóły ciekawego morza.

Dnia 8 lutego zaraz o świcie ukazała się nam Mokka, miasto dziś zniszczone, którego mury rozwalają się na sam huk armat, gdzie tu i ówdzie zielenieją palmy daktylowe. Miasto niegdyś bardzo ważne, miało sześć rynków publicznych, dwadzieścia meczetów, a jego mury bronione przez czternaście baszt tworzyły pas trzech kilometrów długości.

Później „Nautilus” zbliżył się do brzegów afrykańskich, gdzie głębokość morza była znaczniejsza. Tu, pod wodą przezroczystą jak kryształ, mogliśmy patrzeć przez ściany otwarte na przedziwne krzaki błyszczących korali i na skały, odziane kobiercem zielonym porostów wodnych i morszczyny. Nieopisane widowisko, cudna rozmaitość miejscowości i krajobrazów śród skał i wysepek przy tych brzegach libijskich! W całym jednak przepychu swojej piękności roślinność podmorska ujawniła się u wybrzeży wschodnich, do których „Nautilus” zbliżył się ponownie. Zwłaszcza w okolicy Tehama zwierzokrzewy nie tylko kwitły pod powierzchnią wysokości morza, ale nadto tworzyły malownicze szpalery i altany wysokości dziesięciu sążni, jedne kapryśniejsze i barwniejsze od drugich, a wiecznie świeże, dzięki wilgotnej żywotności wód.

Ileż rozkosznych godzin przepędziłem tak, patrząc przez szybę salonu! Ile nowych okazów flory i fauny podmorskiej podziwiałem przy blasku naszej latarni elektrycznej! Narosty grzybowate, gąbki ceglastego koloru, między innymi Thalassianthus aster, rurkokrzewy rozłożone jak piszczałki i czekające tylko na tchnienie bożka Pana, muszle właściwe temu morzu, rozsiadające się w wydrążeniach polipowych i skręcone w krótką wężownicę i wreszcie tysiące odmian polipa, którego jeszcze nie obserwowałem, gąbki pospolitej.

Klasa gąbczastych, pierwsza z gromady polipów, była właśnie utworzona przez tego ciekawego polipa, którego użyteczność jest niezaprzeczona. Gąbka wcale nie jest rośliną, jak utrzymują jeszcze niektórzy przyrodnicy; jest to zwierzę ostatniego rzędu, polip niższy od korala. Zwierzęcość jego nie ulega wątpliwości; nie można nawet przyjąć opinii starożytnych, którzy uważali gąbkę jako istotę pośrednią między rośliną i zwierzęciem. Wszelako obowiązany jestem powiedzieć, że przyrodnicy nie zgadzają się co do organizacji gąbki. Dla jednych jest to polipniak, dla innych, jak np. dla Milne Edwardsa, jest to jednostka osobna i swobodna.

Klasa gąbczastych obejmuje około trzystu gatunków, które się spotyka prawie we wszystkich morzach, a nawet w pewnych wodach słodkich, gdzie otrzymały nazwę „rzecznych”; ulubionymi ich atoli wodami są fale Morza Śródziemnego, archipelag grecki, brzegi Syrii i Morza Czerwonego. Tu rodzą się i rozmnażają owe gąbki delikatne, których wartość dochodzi do stu pięćdziesięciu franków – gąbka biała syryjska, gąbka biała berberyjska itp. Skoro jednak nie miałem nadziei badania tych zwierzokrzewów w wodach Lepantu, od których oddzielało nas nieprzebyte międzymorze Suez, poprzestałem więc na studiowaniu ich w wodach Morza Czerwonego.

Zawołałem tedy Conseila, gdy tymczasem „Nautilus” z wolna płynął na głębokości dziewięciu metrów, przy pięknych skałach wybrzeży wschodnich.

Tu rosły gąbki wszelkich kształtów, gąbki szypułkowate, liściaste, palczaste. Usprawiedliwiały one najzupełniej nazwy: koszyków, kielichów, wrzecion, rogów łosiowych, łap lwich, pawich ogonów, rękawiczki Neptuna – które im nadali rybacy, bardziej poeci niż uczeni. Z ich tkaniny włóknistej, powleczonej masą galaretową na wpół płynną nieustannie wypływa woda, która, zaciekłszy do komórek, wypędzana jest z nich odruchem ściągliwym. Ta masa galaretowata niknie po śmierci polipa i gnijąc, wydziela amoniak. Wówczas pozostają tylko włókna rogowe lub galaretowe, z których się składa gąbka domowa mająca barwę rudawą i rozmaicie używana wedle stopnia swej sprężystości, przepuszczalności lub oporu w przemakaniu.

Polipniaki te przylegają do skał, do muszli mięczaków, a nawet do łodyg roślin morskich. Zapełniają one najmniejsze wklęsłości skał, stercząc z nich lub wisząc niby wyrosty korkowe. Objaśniłem Conseila, że te gąbki poławia się dwojakim sposobem, bądź dragą, bądź ręką. Ostatnia metoda, wymagająca użycia nurków, jest lepsza – gdyż oszczędzając włókna polipniaka, zapewnia mu większą wartość.

Inne zwierzokrzewy, których mnóstwo było wśród gąbczastych, składały się głównie z meduz bardzo pięknego gatunku; mięczaki przedstawiały odmiany kalmara, według Orbigny'ego właściwe Morzu Czerwonemu; z płazów były żółwie zwane Virgita, które dostarczyły zdrowej i smacznej potrawy dla naszego stołu.

Co do ryb, były i liczne, i godne uwagi. Wymienię te, które sieci „Nautilusa” najczęściej na pokład wynosiły: raje, między którymi zalecają się szczególnie owalnego kształtu, barwy ceglastej, cętkowane niebieskimi plamami i dające się rozpoznać po podwójnym zębatym kolcu, raje srebrzyste, raje z ogonem śpiczastym, inne pozbawione zupełnie zębów, inne wreszcie chrząstkowate i zbliżone do żarłaczy, dromadery ostrygowate, których garb kończy się zakrzywionym kolcem, długim na półtorej stopy, mureny ze srebrzystym ogonem, modrawym grzbietem i brunatnymi skrzelami, niedopłetwe z rodzaju bezgłowych ze złotymi prążkami na okrągłym ciele, ozdobionym trzema kolorami narodowymi Francji, barweny złociste z łbem żółtym, pyszne makrele ozdobione siedmioma poprzecznymi taśmami czarnymi, o płetwach niebieskich i żółtych, z łuską żółtą i srebrną, rogatnice, kiełbie i tysiące innych ryb wspólnych oceanom, któreśmy już zwiedzili.

Dnia 9 lutego „Nautilus” płynął w najszerszej części Morza Czerwonego, między Suakinem na brzegu zachodnim i Quonfodah na brzegu wschodnim, mierzącym sto dziewięćdziesiąt mil morskich.

W południe kapitan Nemo wyszedł na platformę, gdzie ja stałem. Postanowiłem sobie nie puścić go, dopóki nie poznam jego dalszych projektów. Zobaczywszy mnie, zbliżył się uprzejmie, ofiarował cygaro i rzekł:

– Cóż, panie profesorze, jak się podoba to Morze Czerwone? Czy dobrze zauważyłeś pan cuda, jakie ono zawiera, jego ryby, zwierzokrzewy, pokłady gąbek i lasy korali? A widziałeś pan miasta po brzegach?

 

– Wszystko widziałem, kapitanie Nemo, i „Nautilus” przedziwnie nam w tym dopomagał. Ach, rozumny to statek!

– Tak, panie profesorze, rozumny, śmiały i nietykalny! Nie lęka się ani strasznych nawałnic Morza Czerwonego, ani bystrych jego prądów, ani skał podwodnych.

– W istocie – rzekłem – to morze uchodzi za najgorsze i jeśli się nie mylę, w czasach starożytnych miało szkaradną nazwę.

– Szkaradną, panie Aronnax. Historycy greccy i łacińscy nie mówią o nim korzystnie, a Strabon powiada, że jest jeszcze szczególniej niebezpieczne w porze dżdżystej. Arab Edrisi, który je opisał pod nazwą zatoki Kolzum, opowiada, że znaczna liczba okrętów ginęła na jego piaszczystych ławach i że nikt nie ośmielił się żeglować tu w nocy. Ma to być, według niego, morze huraganów, zasiane niegościnnymi wysepkami i „niemające nic dobrego” ani w swych głębinach, ani na powierzchni. Tę opinię znajdujemy także u Arriena, Agatharchidesa i Artemidora.

– Pokazuje się z tego – rzekłem – że ci historycy nie żeglowali na pokładzie „Nautilusa”.

– Niewątpliwie – z uśmiechem odpowiedział kapitan – i pod tym względem nowożytni posunęli się nie dalej od starożytnych. Potrzeba było całych wieków, żeby wykryć potęgę mechaniczną pary! Kto wie, czy za sto lat zobaczy świat drugiego „Nautilusa”! Postępy wynalazków są powolne, panie Aronnax.

– Zapewne – odrzekłem – pański okręt wyprzedza o sto, a może i o kilkaset lat swoją epokę. Co za nieszczęście, że tak ważna tajemnica umrze ze swoim wynalazcą!

Kapitan Nemo nic nie odpowiedział. Po kilku minutach odezwał się znowu:

– Mówiłeś mi pan o niebezpieczeństwach, z jakimi według opinii historyków starożytnych połączona jest żegluga na Morzu Czerwonym?

– W istocie – odpowiedziałem – czy jednak obawy ich nie były przesadzone?

– I tak, i nie, panie Aronnax – odrzekł kapitan Nemo, który zdawał się gruntownie znać „swoje Morze Czerwone”. – Co przestało być niebezpieczne dla okrętu nowoczesnego, dobrze zaopatrzonego we wszystkie przyrządy, mocno zbudowanego i dzięki posłusznej parze dowolnie kierującego swymi poruszeniami, to przedstawiało mnóstwo niebezpieczeństw dla statków starożytnych. Wyobraźmy sobie pierwszych żeglarzy płynących na łodziach spojonych sznurem palmowym, pozatykanych żywicą i pomazanych tłuszczem psów morskich. Nie mieli nawet narzędzi do oznaczenia swego kierunku i płynęli, zdając się na łaskę prądów, których wcale nie znali. W takich warunkach rozbicia okrętu były i musiały być liczne, ale za naszych czasów parowce odbywające służbę między Suezem i morzami południa, mimo przeciwnych wiatrów periodycznych w tej zatoce, nie lękają się już jej gniewów. Dowódcy i pasażerowie nie składają ofiar błagalnych, udając się w drogę; ani za powrotem nie idą ozdobieni wieńcami i złocistymi wstęgami, aby dziękować bogom w najbliższej świątyni.

– Przyznaję – rzekłem – że para niejako wygnała uczucie wdzięczności z serca marynarzy. Ale, kapitanie, zdaje się, żeś szczególniej studiował to morze; czy więc nie mógłbyś mnie objaśnić, skąd powstała jego nazwa?

– Różne są tłumaczenia, panie Aronnax. Chcesz poznać opinię jednego z kronikarzy XIV wieku?

– I owszem.

– Fantastyk ten utrzymuje, że morze otrzymało nazwę po przejściu Izraelitów, gdy Faraon zginął w falach, które się zamknęły na głos Mojżesza:

 
„Na pamiątkę tego cudu
Morze czerwonym się stało;
I odtąd już w ustach ludu
Czerwonym będzie się zwało”.
 

– Objaśnienie poetyckie, kapitanie Nemo – odpowiedziałem – nie mogę jednak na nim poprzestać. Rad bym poznać twoją osobistą opinię.

– Dobrze, panie Aronnax. Według mnie nazwa Morza Czerwonego jest tłumaczeniem wyrazu hebrajskiego „Edrom” i jeśli starożytni dali mu tę nazwę, stało się to z powodu osobliwszego ubarwienia jego wód.

– Dotychczas jednak widziałem wody przezroczyste i bez żadnej szczególnej barwy.

– Tak, lecz posuwając się w głąb nieco, spostrzeżesz pan to osobliwsze zjawisko. Przypominam sobie, żem widział Zatokę Tor zupełnie czerwoną jak krwawe jezioro.

– I barwę tę przypisujesz pan mikroskopowym porostom wodnym.

– Tak, jest to materia czerwona, klejowata, wydzielana przez drobne roślinki znane pod nazwą Trichodesmiów (włoskowatych), których potrzeba sztuk czterdzieści tysięcy, żeby zapełnić przestrzeń milimetra kwadratowego. Zapewne pan je spotkasz, gdy będziemy w Tor.

– Tak więc, kapitanie Nemo, nie pierwszy raz zwiedzasz Morze Czerwone na pokładzie „Nautilusa”.

– Nie pierwszy, panie profesorze.

– W takim razie, skoro pan wspomniałeś o przejściu Izraelitów i o katastrofie Egipcjan, zapytam pana, czy dostrzegłeś pod wodami ślady tego wielkiego faktu historycznego?

– Nie dostrzegłem, panie profesorze, z oczywistego powodu.

– Jakiego?

– Z tego, że miejsce, w którym Mojżesz przechodził z całym swoim ludem, jest dziś tak zasypane piaskiem, że wielbłądy zaledwie maczają tam swe nogi. Pojmujesz pan, że „Nautilus” nie miałby tam dość wody dla siebie.

– I gdzież to miejsce? – spytałem.

– Leży ono nieco powyżej Suezu, gdyż w owym czasie Morze Czerwone rozciągało się do jezior słonych. I bez względu na to, czy ta przeprawa była cudowna, czy też po prostu była korzystaniem w porę z odpływu morza, Izraelici w owym miejscu przeszli przez Morze Czerwone, żeby się dostać do Ziemi Obiecanej, i armia faraona także w tym miejscu zginęła. Sądzę też, że przyszłe poszukiwania w tych piaskach pozwolą wykryć znaczną ilość broni i narzędzi pochodzenia egipskiego.

– Rzecz oczywista – odpowiedziałem – i spodziewać się należy dla dobra archeologów, że te poszukiwania prędzej czy później będą czynione, gdy po przekopaniu Kanału Sueskiego nowe miasta powstaną przy jego brzegach. Kanał to zgoła nieużyteczny dla okrętu takiego jak „Nautilus”.

– Tak, ale użyteczny dla całego świata – rzekł kapitan Nemo. – Starożytni dobrze zrozumieli tę użyteczność komunikacji między Morzem Czerwonym i Śródziemnym dla swoich interesów handlowych; nie myśleli jednak kopać bezpośredniego kanału i przestawali na pośrednictwie Nilu. Jest prawdopodobne, że kanał, który łączy Nil z Morzem Czerwonym, rozpoczęty został za Sezostrysa, tak przynajmniej niesie podanie. Pewnym jest, że na lat 615 przed Chrystusem Nechao przedsięwziął roboty kanału przez równinę Egiptu naprzeciw Arabii. Kanał ten przepływało się w ciągu czterech dni, a szerokość jego była taka, iż dwie galery o trzech rzędach wioseł mogły obok siebie płynąć. Dariusz, syn Histaspa, dalej prowadził te roboty, a Ptolomeusz II prawdopodobnie je ukończył. Strabon widział, jak używano go do żeglugi, mała jednak pochyłość jego między punktem wyjścia przy Bubaście a Morzem Czerwonym sprawiała, że tylko przez kilka miesięcy w roku przydatny był do żeglugi. Kanał ten służył handlowi do wieku Antoninów, zaniedbany, zaspami piasku uszkodzony, potem oczyszczony z rozkazu kalifa Omara, ostatecznie i stanowczo zasypany został w roku 761 lub 762 przez kalifa Al-Mansora, który nie chciał dopuścić dowozu żywności dla zbuntowanego przeciw niemu Mohameda ben Abdalla. Podczas wyprawy egipskiej wasz generał Bonaparte odszukał ślady tych prac w pustyni Suezu i zaskoczony przypływem morza o mało nie zginął jak faraon pod Hadżarot, w tym samym miejscu, gdzie na trzy tysiące lat przed nim obozował Mojżesz.

– I cóż, kapitanie; tego połączenia dwu mórz, które o dziewięć tysięcy kilometrów skróci drogę z Kadyksu do Indii i którego nie odważyli się przedsięwziąć starożytni, dokonał pan Lesseps i on wkrótce przemieni Afrykę w ogromną wyspę.

– A tak, panie Aronnax, i masz prawo być dumnym ze swojego ziomka. Człowiek ten przynosi większy zaszczyt narodowi niż najznakomitsi wodzowie! Jak tylu innych rozpoczął dzieło od zawodów i przykrości; zwyciężył jednak to wszystko, ma bowiem geniusz silnej woli. I smutna rzecz pomyśleć, że to dzieło, które powinno by być międzynarodowe i wystarczyć do uświetnienia swojej epoki, powiedzie się jedynie dzięki energii jednego człowieka. A przeto cześć i sława Lessepsowi!

– Tak, cześć i sława wielkiemu obywatelowi – potwierdziłem zdumiony zapałem, z jakim mówił kapitan Nemo.

160targowica – tu: targowisko. [przypis edytorski]