Tasuta

20 000 mil podmorskiej żeglugi

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Wszystko to bardzo dobrze – wtrącił Ned – szkoda jednak, że ten otwór, o którym pan mówisz, nie powstał nad powierzchnią morza.

– Ależ, mój przyjacielu, „Nautilus” nie mógłby się tu dostać w takim razie. Woda też nie byłaby napłynęła do wulkanu, który zatem do dnia dzisiejszego może byłby jeszcze wulkanem.

Wstępowaliśmy coraz wyżej. Skiby były coraz przykrzejsze i węższe, a rozdzielały je głębokie jamy, przez które trzeba było przeskakiwać. Niejedno miejsce trzeba było okrążać. W innych znów sunąć się na kolanach albo i na brzuchu czołgać. Ale przy zręczności ruchów Conseil'a i sile Kanadyjczyka pokonało się wszelkie te przeszkody.

Gdyśmy podeszli na jakie trzydzieści metrów w górę, natura gruntu zmieniła się, ale przebywanie jego nie stało się łatwiejsze. Po zwałach i trachytach nastąpiły czarne bazalty187. Miały one kształt albo ogromnych płyt o powierzchni gruzełkowatej i pęcherzykowatej, albo regularnych złamów ustawionych jak sklepienia – rodzaj architektury naturalnej. Pomiędzy tymi bazaltami wiły się skrzepłe dziś potoki lawy, ponapuszczane rysami smoły ziemnej, a tu i ówdzie rozścielały się niby obrusy warstwy siarki. Światło dzienne dochodzące przez otwór krateru coraz jaśniej oświetlało te wulkaniczne wytwory nagromadzone na wieczne czasy wewnątrz tego wulkanu wygasłego.

Musieliśmy jednak zaniechać pięcia się pod górę, dosiągłszy jakich 250 stóp wysokości, gdyż natknęliśmy się na przeszkody nieprzezwyciężone. Sklepienie zaczynało się zaokrąglać: dotąd wstępowało się prawie prosto, teraz trzeba było posuwać się po zaokrąglającej się powierzchni. Roślinność zaczęła tu mieszać się z minerałami. Krzaki, a nawet czasem drzewa występowały z załomów ściany. Poznałem wilczomlecz (euphorbia), z którego sok wyciekał; heliotropy, tak nazwane od słońca (helios), nie usprawiedliwiały tu swego miana, bo promienie słoneczne nie dochodziły do nich nigdy – toteż gronka ich kwiatowe, pochylone, wyglądały jak zwiędłe, a woniały jak zwietrzałe. Tu i ówdzie jastruny (chryzantemy) lękliwie wyglądały spod stóp aloesów, których długie liście smutny i chorowity miały pozór. Spostrzegłem też między fałdami lawy maleńkie fiołki mające jeszcze nieco woni, którą rozkosznie wdychałem. Woń to dusza kwiatu! A kwiaty morskie, jakkolwiek wspaniałe, nie mają woni!

Spotkaliśmy silne smokowce (dracena), rozpierające skałę żylastymi swymi korzeniami, gdy Ned Land zawołał:

– Panie, panie! Ul!

– Co, ul? – zawołałem z niedowierzaniem.

– Tak jest, ul. Pszczoły brzęczą naokoło.

Zbliżyłem się i przekonałem się, że tak jest istotnie. Przy otworze w pniu smokowca widniało kilka tysięcy tych przemyślnych owadów, znajdujących się wszędzie na Wyspach Kanaryjskich.

Ani wątpić należało, że Kanadyjczyk zapragnie zrobić sobie zapas miodu, a nie przystało mi opierać się temu. Zebrał więc nieco suchych liści, posypał je siarką, zapalił i jął podkurzać pszczoły. Brzęczenie ich ustało wkrótce, a Ned wydobył kilka funtów miodu i schował do sakwy.

– Zaprawię tym miodem ciasto z drzewa chlebowego, a zobaczycie, co to będzie za przysmak.

– Będzie to po prostu piernik – rzekł Conseil.

– Piernik nie piernik, a my idźmy dalej! – zawołałem.

Z niektórych załamów ścieżki, którą postępowaliśmy, można było widzieć całe jezioro: latarnia „Nautilusa” oświetlała całą tę przestrzeń wodną, na której ni fali, ni zmarszczki nawet nie było. Statek nasz stał najdoskonalej nieruchomo. Na jego powierzchni i na pobrzeżu poruszali się ludzie osady jak czarne cienie na tle świetlnej atmosfery.

W tej chwili kroczyliśmy po wyniosłej skarpie skalistej, podpierającej sklepienie jaskini. Drapieżne ptaki krążyły tu i ówdzie w zmroku przestrzeni albo uciekały z gniazd zawieszonych na skalistych urwiskach. Były to jastrzębie białe pod brzuchem i krzykliwe pustułki; piękne i tłuste dropie umykały po pochyłościach tak szybko, jak im tylko dozwalała tego zręczność ich szczudeł. Można sobie wyobrazić, jak Ned Land przyglądał się pożądliwie tej pysznej zwierzynie! A co się nażałował, że nie miał z sobą strzelby! Nie mogąc ołowiem poczęstować którego dropia, próbował dosięgnąć ich kamieniem i udało mu się nareszcie zranić jednego. Nie będzie to przesadą, gdy powiem, że aby go schwytać, narażał swoje życie ze dwadzieścia razy – ale schwytał nareszcie ptaka i wpakował też do sakwy.

Z powodu niemożności posuwania się dalej tą skarpą, potrzeba było zejść na brzeg. Nad naszymi głowami rozwarta paszcza krateru wyglądała jak wejście do olbrzymiej studni. Widzieć można było przez ten otwór niebo nad górą i sunące po nim chmury szarpane zachodnim wiatrem; widać było, jak wlokły za sobą po wierzchołku góry mgliste swe łachmany. Było to znakiem, że bardzo blisko płynęły, bo szczyt góry wznosił się nad poziom morza nie więcej nad osiemset stóp.

W pół godziny po ostatnim znakomitym czynie Kanadyjczyka dostaliśmy się na drugi brzeg jeziora. Jedynym okazem roślinności były tu szerokie łany małej rośliny baldaszkowej, wybornej do smażenia, nazywanej koprem morskim. Conseil nazbierał tego kilka pęczków. Ze zwierząt widniały tysiące skorupiaków wszelkiego rodzaju: homary, kraby, kosarze, galateje i ogromna liczba muszli: porcelanek, rozkolców i czaszołek.

W miejscu tym znaleźliśmy wspaniałą grotę, na której miałkim piasku ja i moi towarzysze rozciągnęliśmy się rozkosznie. Ściany tej groty, oczyszczone ogniem, wyglądały jak emalią pokryte, a iskrzyły się od drobniutkiego pyłku miki, którym hojnie były usypane. Ned Land macał po murach i chciał dociec, jakiej też są grubości. Uśmiechnąłem się mimo woli. Rozmowa zwróciła się na stary temat, na ucieczkę. Nic nie ryzykowałem, zapewniając mych towarzyszy, że przecież kiedyś wydostaniemy się z naszej dzisiejszej niewoli; bo przecież kapitan Nemo po to tylko przybył na południe, aby się zaopatrzyć w sód. Spodziewałem się więc, że teraz zawróci między Europę i Amerykę, co może podać sposobność do próbowania ucieczki, która się raz nie udała.

Spoczywaliśmy już od godziny w tej prześlicznej grocie. Rozmowa, bardzo żwawa zrazu, zaczęła słabnąć; jakaś senność nas ogarnęła. Czemuż nie mieliśmy sobie pozwolić na trochę drzemki? Zasnąłem też głęboko i zaczęło mi się śnić, że z mego życia przeszedłem w życie mięczaka i że ta grota tworzy drugą na mnie skorupę.

Nagle przebudziłem się na okrzyk Conseil'a:

– Uciekajmy! uciekajmy!

– Co się stało? – zawołałem, podniósłszy się do połowy.

– Woda nas zabiera!

Zerwałem się. Morze strumieniem wlewało się do naszego zacisza i rzeczywiście należało umykać, skoro nie byliśmy mięczakami. W parę minut byliśmy już na wierzchu groty zupełnie bezpieczni.

– Co to jest? Czy znów jakie zjawisko? – pytał Conseil.

– Nic nowego, moi przyjaciele, – odparłem – to przypływ morza o mało nas nie pochwycił. Ocean wzbiera zewnątrz188, a z powodu prawa równowagi, powierzchnia jeziora wznosi się tak, jak i powierzchnia morza. Dobrze, że się skończyło na półkąpieli. Idźmy do „Nautilusa”, żeby się przebrać.

W trzy kwadranse dokończyliśmy naszego spaceru wokoło jeziora i weszliśmy na pokład. Załoga właśnie kończyła ładowanie zapasów sodu, a „Nautilus” mógłby zaraz ruszyć w drogę. Jednak kapitan Nemo nie wydał odpowiedniego rozkazu. Czy czekał nocy, żeby przebyć tajemne przejście? Być może.

Bądź co bądź, nazajutrz „Nautilus” płynął z daleka od wszelkiego lądu, kilka metrów pod powierzchnią Atlantyku.

Morze Sargasowe

„Nautilus” nie zmienił kierunku. Na razie więc upadła cała nadzieja powrotu na morza europejskie. Płynęliśmy na południe, nie wiedząc, dokąd nas kapitan prowadzi.

Dnia tego przebyliśmy osobliwą część Oceanu Atlantyckiego. Wiadomo, że istnieje wielki prąd wody ciepłej, znany pod nazwą Golf-Stream. Wybiegłszy spod Florydy, zwraca się ku Szpicbergowi, ale nim dojdzie do Zatoki Meksykańskiej, dzieli się pod 44° szerokości północnej na dwa ramiona. Jedno, główniejsze z nich, rzuca się ku wybrzeżom Irlandii i Norwegii, a drugie zwraca się ku południowi na wysokości Wysp Azorskich – i potrąciwszy brzegi Afryki, opisując podłużny owal, wraca ku Antylom. To drugie ramię zdaje się być raczej naramiennikiem otaczającym swymi ogniwami wody ciepłej część morza zimną, spokojną, nieruchomą, która się nazywa Morzem Sargasowym. Jest to prawdziwe jezioro na otwartym Atlantyku; wody wielkiego prądu potrzebują trzech lat, by je obiec wokoło.

Właściwie mówiąc, Morze Sargasowe pokrywa całą zatopioną Atlantydę. Niektórzy autorowie utrzymują nawet, że liczne rośliny pokrywające to morze pochodzą z ziół zatopionego lądu. Prawdopodobniejsze jednak jest to, że te rośliny, porwane na brzegach Europy i Ameryki, niesione są aż w te strefy prądem Golf-Streamu. To właśnie była jedna ze wskazówek, na których Kolumb opierał swój domysł o istnieniu nieznanego świata. Gdy okręty śmiałego tego żeglarza przybyły na Morze Sargasowe, zaledwie mogły się posuwać wśród roślin tamujących ich bieg – co nie po mału189 przerażało majtków. Dopiero w trzy tygodnie przebyły tę okolicę oceanu.

 

Tę to okolicę zwiedzał „Nautilus” w tej chwili. Prerię prawdziwą, kobierzec zwarty wodorostów pływających, jagód podzwrotnikowych, tak gęsto i tak zbito, że tułów okrętu nie bez wysileń ją pruje. Kapitan Nemo nie chciał, żeby śrubę jego statku oplątały te zielska, płynął zatem o kilka metrów pod powierzchnią.

Nazwa morza tego pochodzi od wyrazu portugalskiego Sargazzo, znaczącego porost; porost zaś ten pływający stanowi ogromną ławicę. Maury, autor dzieła Géographie physique du globe, tak tłumaczy nagromadzenie tych porostów w zacisznej okolicy oceanu Atlantyckiego:

„Objaśnienie jedyne, jakie dać można co do pochodzenia tych porostów, wynika z doświadczenia znanego powszechnie. Narzuciwszy w naczynie zawierające płyn kawałków małych korka lub innego pływającego ciała i mieszając płyn po brzegach naczynia, spostrzeżemy, że rozproszone po powierzchni płynu kawałki zbiegną się do jego środka, to jest do punktu najmniej wzruszanego. Otóż naczynie z płynem to Atlantyk; Golf-Stream jest prądem biegnącym dokoła punktu środkowego, a tym punktem środkowym, do którego się zbiegają ciała pływające, jest owo jezioro na oceanie, czyli Morze Sargasowe”.

Podzielam zdanie Maury'ego. Przypatrywałem się temu zjawisku z samego środka tej okolicy, do której okręty rzadko się zapuszczają. Nad nami pływały ciała różnego pochodzenia, nagromadzone między to zielsko brunatne; były tam pnie, wyrwane z Andów lub Gór Skalistych, a spławione do oceanu rzekami: Amazonką lub Missisipi; były kadłuby i spody okrętów i maszty z linami; wszystko tak okryte i obciążone muszlami i kaczenicami (rodzaj wąsonogich), że nie mogły się wydobyć na powierzchnię morza. Z czasem świat się przekona o prawdziwości innego twierdzenia tegoż uczonego (Maury'ego), że przedmioty owe, gromadzące się tam przez długie wieki, skamienieją pod działaniem wody i utworzą z czasem pokłady węgla kamiennego. Oto zapasy, jakie przewidująca przyroda przygotowuje dla ludzi na wypadek, gdyby wyczerpali kopalnie węgla na stałym lądzie.

Między tą nierozplątaną tkaniną traw i wodorostów spostrzegłem korek morski, gwiaździsty i różowy, aktynię, czyli pokrzywę morską, za którą daleko jeszcze wlokły się jej macki, zdające się być jej czupryną; widziałem meduzy zielone, czerwone, niebieskie, a szczególniej rhizostomy, opisane przez Cuviera, których baldaszek niebieskawy otoczony jest fioletowym wieńcem.

Cały ten dzień 22 lutego spędziliśmy w Morzu Sargasowym; ryby lubiące rośliny morskie i skorupiaki obfite tam mają pożywienie. Nazajutrz już ocean wyglądał jak zwykle.

Przez dziewiętnaście dni, od 23 lutego do 12 marca, „Nautilus”, trzymając się środkowej linii Atlantyku, unosił nas ze stałą szybkością stu mil na dobę. Widocznie kapitan Nemo chciał spełnić swój program podróży podmorskiej i ani wątpiłem, że okrążywszy Przylądek Horn, zawita znów na wody południowe Oceanu Spokojnego.

Niedaremne więc były obawy Ned Landa. Ani myśleć można było o opuszczeniu pokładu na tych morzach rozległych, niemających wysp. Nie było też sposobu oprzeć się woli kapitana; należało się tedy poddać konieczności. Zdawało mi się jednak, że czego nie można osiągnąć podstępem lub siłą, da się zrobić perswazją. Gdy się ta podróż skończy, to zapewne kapitan Nemo zgodzi się na to, żeby nas uwolnić, jeśli mu przysięgniemy, że ani słówkiem nie zdradzimy tajemnicy jego istnienia – a przecież dotrzymalibyśmy słowa honoru. Tylko trzeba było pomówić z kapitanem o tej delikatnej sprawie. Pytanie jednak, jak by mnie przyjął, gdybym do niego przyszedł z tą propozycją. Wszak zaraz z początku oświadczył stanowczo, że tajemnica życia jego wymaga, byśmy nigdy pokładu nie opuścili – moje zaś milczenie czteromiesięczne przekonało go zapewne, żeśmy takie położenie przyjęli. Jeśli ten przedmiot wznowimy, to w umyśle kapitana wzbudzą się podejrzenia szkodliwe dla wykonania naszych zamiarów przy sposobności. Rozważałem nieraz wszystkie te względy, a nawet poddawałem je pod sąd Conseil'a, który równie jak i ja na nic zdecydować się nie mógł. Koniec końców, choć niełatwo się zniechęcałem, widziałem jednak, że nadzieja zobaczenia jeszcze kiedyś swoich stron więcej słabła we mnie – teraz szczególniej, gdy kapitan Nemo zuchwale się zapuszczał na południe Oceanu Atlantyckiego.

Ani jeden wypadek godny uwagi nie zdarzył się nam w ciągu tych dziewiętnastu dni, o których wyżej wspomniałem. Kapitana nie widywałem prawie, bywał zajęty w bibliotece; znajdowałem tam często pootwierane książki, szczególniej tyczące się nauk przyrodniczych. Moje dzieło o „głębiach morskich” także miewał pod ręką i widać je przeglądał, bo na marginesach porobił notatki, zaprzeczające nieraz moim teoriom i zwalczające moje systematy. Kapitan Nemo, poprawiając w ten sposób moją pracę, rzadko wdawał się ze mną w rozprawy. Niestety, słyszałem brzmienie jego organów, na których grywał z wielkim uczuciem, ale tylko w nocy, wśród najgłębszych ciemności – gdy „Nautilus” drzemał w pustyniach oceanu.

W czasie tej naszej podróży płynęliśmy całymi dniami po powierzchni; morze było tam jakby opustoszałe. Czasem statek żaglowy w drodze do Indii płynął ku Przylądkowi Dobrej Nadziei. Pewnego dnia gonił nas statek wielorybniczy, sądząc, że pędzi za jakim ogromnym i drogocennym stworzeniem morskim. Kapitan Nemo nie chciał tych ludzi narażać na stratę czasu i skończył daremną ich pogoń, zapuszczając się w głębie morskie. Zdarzenie to zajęło mocno Ned Landa i ani wątpię, że żałował, iż ten wieloryb, w którym siedzieliśmy, nie może być zraniony śmiertelnie oszczepem rybaków.

Ryby, jakie widywaliśmy ja i Conseil w tych okolicach, mało się różniły od obserwowanych w innych szerokościach geograficznych. Najważniejsze ze spotykanych należały do rzędu chrząstkowatych, dzielących się na trzy rodzaje, liczące aż trzydzieści dwa gatunki; żarłacze mające pięć metrów długości, o głowie płaskiej i szerszej niż ciało, o płetwach ogoniastych i zaokrąglonych, o siedmiu wielkich pręgach czarnych, ciągnących się na grzbiecie wzdłuż i równolegle, albo inne, szaro-popielate, mające siedem otworów skrzelowych, a opatrzone jedną tylko płetwą grzbietową, umieszczoną prawie w środku ciała.

Pokazywały się też niekiedy tzw. psy morskie, najżarłoczniejsze podobno ryby ze wszystkich żarłocznych. Wolno nie wierzyć w to, co rybacy opowiadają o tych potworach, ale powiedzieć to można. Otóż powiadają, że znaleziono w jednym z takich zwierząt łeb bawołu i calutkie cielę; w drugim całą rybę zwaną tuńczykiem i majtka w zupełnym ubraniu, w innym znów żołnierza z pałaszem, a jeszcze w innym konia z jeźdźcem. Wszystko to, co prawda, nie należy do artykułów wiary; że zaś „Nautilus” nie zdołał schwytać w swe sieci żadnego z tych zwierząt – nie mogłem się zatem przekonać o ich żarłoczności.

Całymi dniami towarzyszyły nam wdzięcznie igrające gromady delfinów. Trzymały się one gromadkami po pięć lub sześć, urządzając wspólnie obławy jak wilki na polu. Bo też one są równie żarłoczne jak psy morskie, jeśli wierzyć pewnemu profesorowi z Kopenhagi, który utrzymywał, że wydobył z jednego tylko delfina trzynaście sztuk delfinów mniejszego gatunku i piętnaście fok czyli cieląt morskich. Bo też to był największy z tego rodzaju, rzucający się nawet na wieloryby, a sięgający niekiedy długości 24 stóp. Rodzina delfinów liczy dziesięć gatunków; te, które tu spotykaliśmy, odznaczały się pyskiem niezmiernie wąskim, a cztery razy tak długim jak czaszka. Długości trzech metrów, ciało miały czarne z wierzchu, a od spodu biało-różowe z małymi, rzadkimi plamkami.

Wspomnę także o spotykanych na tych wodach ciekawych okazach kolczato-płetwych należących do gatunku pił. Niektórzy autorowie, poeci raczej niż naturaliści, utrzymują, że te ryby wydają głos bardzo melodyjny i że, gdy śpiewają razem, koncert ich czarowniejszy jest niż najpiękniejszy chór głosów ludzkich. Nie powiem, że tak nie jest, ale to powiem, że żałuję bardzo, iż te stworzenia nie zaszczyciły nas taką serenadą podczas naszej żeglugi.

Żeby już skończyć z rybami, wspomnę o w wielkiej ilości spotykanych przez nas rybach latających. Ciekawe to bardzo, jak zręcznie delfiny na nie polują. Niech taka ryba latająca rzuca się w powietrze, jak chce, i opisuje łuk dowolny, choćby przez taki statek jak „Nautilus” – spadając, spotka się zawsze z otwartą paszczą delfina. Wiele z tych ryb latających ma pysk błyszczący; gdy rzucają się nocą w powietrze i zapadają w wodę, zdaje się, jakoby gwiazdy spadające pogrążały się w morzu.

Śród takich okoliczności płynęliśmy aż do 13 marca. Tego zaś dnia „Nautilus” był użyty do bardzo interesujących mnie prób mierzenia głębokości morskich.

Od czasu opuszczenia przez nas wód Oceanu Spokojnego, przepłynęliśmy tysiąc trzysta mil. Obecnie znajdowaliśmy się pod 45° 37' szerokości południowej i 37° 53' długości zachodniej. Było to właśnie to samo miejsce, w którym kapitan Denham na okręcie „Herald” zapuścił sondę na czternaście tysięcy metrów, a do dna nie sięgnął; tu i porucznik Parker ze statku amerykańskiego „Kongres” nie sięgnął dna nawet na głębokości piętnastu tysięcy metrów.

Kapitan Nemo postanowił opuścić się ze swym „Nautilusem” jak można najgłębiej. Przygotowałem się do spisania wszelkich wypadków naszego doświadczenia. Odsłonięto ściany statku i rozpoczęto czynności mające nas doprowadzić do warstw niesłychanie głębokich.

Naturalnie, że teraz nie można było myśleć o zagłębieniu się za pomocą napełnienia rezerwuarów, bo nie zdołałyby podobno dostatecznie zwiększyć ciężkości gatunkowej statku. Zresztą, żeby się potem podnieść, trzeba by opróżnić zbiorniki, a pompy mogłyby być niedostateczne na zwalczenie parcia zewnętrznych wód.

Kapitan więc postanowił opuścić się na dno oceanu po przekątni odpowiednio długiej i za pomocą swych płaszczyzn pochyłych, ustawionych na 45° w stosunku do poziomu wody. Gdy się odpowiednio urządzono, nadano śrubie szybkość obrotową najwyższą, do jakiej była zdolna, toteż cztery jej śmigi jęły uderzać o wodę z niewypowiedzianą gwałtownością.

Kadłub „Nautilusa” party tą potężną siłą drżał jak struna metalowa wyprężona i zagłębiał się wedle nadanego mu kierunku. Kapitan i ja przyglądaliśmy się w salonie szybko przesuwającej się wskazówce manometru. Minęliśmy niebawem strefę, w której mieszka większa część ryb. Wiele ich żyje tylko blisko powierzchni wód rzecznych lub morskich; mniej znacznie w wielkich głębokościach się trzyma. Do tych ostatnich należy pewien rodzaj psa morskiego mający sześć szpar do oddychania, albo tak zwany teleskop o ogromnych oczach, albo wreszcie grenadier, ryba wcale niewielka, bo dochodząca tylko 40 centymetrów długości, a mająca formę głowy podobną do bermycy grenadiera, żyjąca w głębokości 1 200 metrów, a więc pod ciśnieniem 120 atmosfer.

Pytałem kapitana, czy zauważył ryby, żyjące w większych jeszcze głębokościach. Odpowiedział mi, że rzadko i zapytał nawzajem, co dzisiejsza nauka wie o tym.

– Wie tyle, kapitanie, że zapuszczając się w głębie oceanu, wcześniej przestajemy spotykać wegetację roślin niż życie zwierzęce. Wiadomo, że tam, gdzie znajdujemy jeszcze istoty ożywione, nie ma już ani jednej wodnej rośliny. Wiadomo, że mięczaki zwane grzebieniami, ostrygi, mogą mieszkać na głębokości dwu tysięcy metrów i że Mac Clintock, ten bohater mórz północno-lodowatych, znalazł żywego mięczaka zwanego gwiazdą w głębokości 2 800 metrów. Wiadomo i to, że z okrętu „Bull-Dog” złowiono takie samo stworzenie w głębokości 2 600 metrów. Przecież pan nie powiesz, kapitanie, że nauka nic nie wie w tym przedmiocie?

– Nie będę tak niegrzeczny, panie profesorze. Ale zapytam się pana, czym wytłumaczyć możliwość życia w takiej głębokości?

– Dwa są tego powody – odpowiedziałem. – Pierwszym są prądy poprzeczne wody spowodowane różnym stopniem jej słoności, a więc gęstości; prądy te wystarczają na utrzymanie bardzo niewydatnego życia niektórych stworzeń, takich na przykład jak gwiazdowce.

– Zgoda na to – rzekł kapitan.

– Drugim zaś jest to, że ilość potrzebnego do oddychania istocie żywej tlenu rozpuszczonego w wodzie zwiększa się zamiast zmniejszać w miarę zwiększania się głębokości, a ciśnienie, pod którym znajdują się tam warstwy wody, nie pozwala tlenowi wydobyć się na wierzch.

– A więc i to jest znane? – rzekł kapitan Nemo tonem lekkiego zdziwienia. – To dobrze, bo tak jest w istocie. Jako dowód przytoczę, że w pęcherzu pomagającym rybom do pływania więcej jest azotu niż tlenu, gdy żyją w górnych warstwach wody; więcej tlenu niż azotu, gdy są w niższych warstwach złowione.

Zwróciłem oczy na manometr; wskazywał głębokość sześciu tysięcy metrów. Zagłębialiśmy się od godziny i ciągle jeszcze sunęliśmy coraz głębiej. Wody zdawały się być pustynią jasną, przezroczystą do najwyższego stopnia. W godzinę potem dosięgliśmy głębokości trzynastu tysięcy metrów – około trzech i ćwierci mil – a jeszcze z niczego nie można było domyślać się bliskości dna.

 

Jednak w głębokości czternastu tysięcy metrów dostrzegłem czarniawe szczyty, sterczące w wodzie. Ale któż wie, czy te wierzchołki nie należały do gór tak wysokich jak Himalaje albo Mont Blanc, może i wyższych jeszcze? W takim razie głębokość tych przepaści nie dałaby się obliczyć.

„Nautilus” zapuścił się głębiej jeszcze mimo ogromnego ciśnienia, na które był wystawiony. Czułem, jak drgają jego blachy na spojeniach; krokwie jego żelazne naginały się, żelazne ściany wewnętrzne trzeszczały, szkła w ścianach salonu zdawały się płaszczyć pod ciśnieniem wód. I ten przemożnie mocny statek nie wytrzymałby pewno, gdyby nie był zdolny stawiać oporu jak jedna bryła – jak to mówił kapitan.

Przesuwając się nad pochyłościami skał zatopionych tymi otchłaniami, dostrzegłem i w tej jeszcze głębokości niektóre muszle, jak rurówki – i niektóre gatunki gwiazd morskich. Wkrótce jednak, w większej niż trzymilowa głębokości, przestały się już pojawiać i te okazy życia zwierzęcego. „Nautilus” minął granice podmorskiego istnienia, jak balon wznoszący się w górę mija strefy, w których oddychać można. Dosięgliśmy głębokości szesnastu tysięcy metrów – czterech mil; statek nasz znosił wówczas ciśnienie tysiąca sześciuset atmosfer, to jest tysiąca sześciuset kilogramów na każdy centymetr powierzchni swojej.

– Co za chwila! – zawołałem. – Przebiegać głębokości, do których nigdy jeszcze człowiek się nie zapuścił? Patrz pan, kapitanie, co za wspaniałe skały i niemieszkalne groty! Ostatnie to zaułki globu ziemskiego, w których życie już nie istnieje. Jaka szkoda, że z tych okolic nieznanych nie zostanie nam nic prócz wspomnienia!

– Może pan chcesz, panie profesorze, mieć coś lepszego niż wspomnienie?

– Co pan chcesz przez to powiedzieć, kapitanie?

– To, że możemy sobie sfotografować widok tych zapadłych podmorskich okolic.

Nie zdołałem jeszcze wypowiedzieć kapitanowi mego zdziwienia na tę jego propozycję, a już na jego rozkaz przyniesiono aparat fotograficzny do salonu. Ściany, przestronnie odsłonięte, dozwalały pochwycić obraz ośrodka płynnego oświetlonego dokładnie światłem elektrycznym. Nie było ani cieniowania, ani stopniowania w naszym sztucznym świetle; słońce nie byłoby dogodniejsze do tej czynności. Zatrzymano statek, skierowano aparat na głębinę oceanu i w kilka sekund otrzymaliśmy negatyw bardzo czysty. Widzę teraz przed sobą te skały pierwotne, których nigdy nie dojrzało światło słoneczne, te groty ogromne, wyżłobione w masach skalistych, te profile czystości niezrównanej, czarno się przedstawiające na wizerunku, jakby go dokonał jaki malarz flamandzki. A za tym wszystkim odległy widnokrąg gór, tę wspaniałą linię falistych kształtów, stanowiących krańce widnokręgu.

Niepodobna opisać tych skał wygładzonych, czarnych, błyszczących, bez śladów mchu, bez plamki; tych kształtów osobliwych, a mocno ułożonych na podścielisku piaszczystym, błyszczącym w świetle elektrycznym padającym z naszej latarni.

Po zdjęciu wizerunku fotograficznego, kapitan Nemo rzekł:

– Czas już opuścić te głębie, panie profesorze, nie trzeba nadużywać położenia i wystawiać naszego statku dłużej na tak niezmierne ciśnienie.

– A więc płyńmy do góry.

– Trzymajże się pan dobrze!

Jeszczem nie odgadł, dlaczego mi się każe dobrze trzymać, gdy mnie coś rzuciło na podłogę.

Na rozkaz kapitana zwrócono prostopadle płaszczyzny dotychczas pochyło nastawione, działanie śruby odwrócono i „Nautilus” jakby balon porwany prądem gwałtownym powietrza wznosił się z błyskawiczną szybkością, przecinał wody, drgając i grzmiąc cały. W tym lotnym przebiegu żadnego przedmiotu nie można było dojrzeć. W cztery minuty przebiegliśmy cztery mile przestrzeni oddalającej nas od powierzchni oceanu. Statek rozpędzony wyskoczył nad poziom wód jak ryba latająca – a spadając znów na fale, wyparł je dokoła siebie na niezmierną wysokość.

187bazalt – zasadowa skała lita wylewna (wulkaniczna) o kolorze carnym, szarym lub zielonym. [przypis edytorski]
188wzbiera zewnątrz – dziś: na zewnątrz (…). [przypis edytorski]
189nie po mału (daw.) – niemało; por. konstrukcję: po trochu. [przypis edytorski]