Tasuta

20 000 mil podmorskiej żeglugi

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Potwale i wieloryby

Nocą z 13 na 14 marca „Nautilus” wrócił do kierunku południowego. Mniemałem, że dosiągłszy Przylądka Horn, zwróci się na zachód i puści na Ocean Spokojny, by tam zakończyć swą drogę naokoło Ziemi. Stało się inaczej; popłynęliśmy dalej na południe. Więc gdzież się udamy? Do bieguna? To szaleństwo! Zacząłem przypuszczać, że zuchwalstwo kapitana Nemo usprawiedliwia obawy Neda Landa.

Od niejakiego czasu nie opowiadał mi już Kanadyjczyk o swych projektach ucieczki; stał się małomówny, milczący prawie. Widziałem, że niewola ciążyła mu niezmiernie, że się w nim gromadziły burze gniewu. Jego oczy płonęły ciemnym ogniem, gdy spotkał kapitana – i obawiałem się ciągle, aby gwałtowność wrodzona Kanadyjczyka nie doprowadziła go do ostateczności.

Dnia 14 marca przyszedł z Conseil'em do mej kajuty; zapytałem ich, co mi powiedzą.

– Mam panu zadać jedno maleńkie pytanie – rzekł Ned Land.

– I owszem, słucham.

– Jak też pan myśli, ilu ludzi jest na pokładzie „Nautilusa”?

– Nie umiem na to odpowiedzieć, mój przyjacielu.

– Zdaje mi się, że obsługa tego statku niewielu potrzebuje ludzi.

– Zapewne – odpowiedziałem – zdaje mi się, według tego jak jest urządzony, że dwunastu ludzi powinno mu wystarczyć.

– Zapewne – rzekł Kanadyjczyk – dlaczego miałoby tutaj być ich więcej?

– Dlaczego? – odparłem, patrząc bystro w oczy Kanadyjczykowi i zgadując jego zamiary.

– Dlatego, że „Nautilus”, jak mi się zdaje, nie tylko jest statkiem, ale i schroniskiem dla tych, którzy jak kapitan Nemo zerwali ze światem.

– Być może – wtrącił Conseil – ale koniec końców „Nautilus” może pomieścić pewną tylko liczbę ludzi i może by pan potrafił ich obliczyć?

– A to jakim sposobem?

– Przez kombinację. Znając objętość statku, a więc i ilość powietrza, jaką zawiera; wiedząc z drugiej strony, ile go każdy człowiek zużywa przez oddychanie, można coś wnosić o konieczności, jakiej „Nautilus” ulega, wypływania co dwadzieścia cztery godziny na powierzchnię…

Conseil nie skończył, alem odgadł resztę.

– Rozumiem – rzekłem – ale ten rachunek, łatwy zresztą do zrobienia, da cyfrę bardzo niepewną.

– Mniejsza o to – rzekł Ned Land z naciskiem.

– A więc rachujmy. Człowiek potrzebuje na godzinę tyle tlenu, ile go się zawiera w stu kwartach powietrza; a więc w ciągu dwudziestu czterech godzin zużywa dwa tysiące czterysta kwart powietrza. Poszukajmy teraz, ile razy w objętości „Nautilusa” zmieści się dwa tysiące czterysta kwart powietrza.

– Otóż to właśnie! – wtrącił Conseil.

– Objętość tego statku wynosi tysiąc pięćset ton, a jedna tona znaczy tysiąc kwart; zatem „Nautilus” zawiera milion pięć kroć sto tysięcy kwart, co podzieliwszy przez dwa tysiące czterysta… – policzyłem szybko za pomocą ołówka – otrzymamy na iloraz sześćset dwadzieścia pięć. Zatem powietrze zawarte w „Nautilusie” mogłoby wystarczyć dla sześciuset dwudziestu pięciu ludzi przez dwadzieścia cztery godziny.

– Sześćset dwudziestu pięciu! – wykrzyknął Ned.

– Z pewnością jednak załoga, kierownicy statku i my wreszcie nie stanowimy wszyscy razem ani dziesiątej części tej liczby.

– I to za wiele na trzech! – mruczał Conseil.

– Tak więc, mój kochany Nedzie, musisz być cierpliwym.

– Mało jest powiedzieć cierpliwym, trzeba być zrezygnowanym.

Conseil dobrze powiedział.

– Ale przecież – dodał Conseil – niepodobna, aby ten kapitan Nemo płynął ciągle na południe; będzie się musiał zatrzymać, choćby u samych lodów; wówczas wróci na cywilizowańsze morze. Wtenczas pomyślimy o spełnieniu naszych zamiarów.

Kanadyjczyk potrząsnął głową, potarł dłonią czoło i odszedł, nic nie mówiąc.

– Niech mi wolno będzie zrobić jedną uwagę – rzekł wówczas Conseil – ten biedny Ned ciągle myśli tylko o tym, czego mieć nie może. Dawniejsze jego życie ciągle mu przychodzi do głowy i żałuje wszystkiego, czego musi sobie odmówić. Gnębią go dawne wspomnienia i dlatego jest smutny. Co on tu ma do roboty? Ani on taki uczony jak pan, ani kocha się tak jak my w osobliwościach morza; poświęciłby wszystko, aby się dostać do jakiej knajpy w swym kraju.

Zapewne, że jednostajność życia na „Nautilusie” nieznośna musiała być dla Kanadyjczyka przywykłego do życia swobodnego i czynnego. Rzadkie były zdarzenia, które byłyby w stanie zająć go żywiej, ale właśnie dnia tego zaszło zdarzenie przypominające piękne jego dni oszczepnika.

Około jedenastej przed południem „Nautilus” płynący po powierzchni wpadł między stado wielorybów – co mnie bynajmniej nie zdziwiło, bom wiedział, że te zawzięcie prześladowane zwierzęta schroniły się w okolice pod wysokimi szerokościami położone.

Wieloryb ważną odgrywa rolę w świecie morskim, a przy tym przyczynił się znacznie do odkryć geograficznych. Upędzający się za wielorybem, zrazu Baskowie, potem Asturyjczycy, dalej Anglicy i Holendrzy, ośmielili się do oceanu; wieloryby to prowadziły ich z jednego końca ziemi na drugi. Wieloryby lubią zamieszkiwać morza północne i południowe; stare legendy utrzymują nawet, że rybacy upędzali się za nimi aż o siedem mil od bieguna północnego. Być może, że tak nie było, ale zapewne będzie; polując na wieloryby, ludzie dotrą do bieguna północnego i południowego, punktów ziemi nieznanych dotąd190.

Siedzieliśmy na wierzchu statku podczas morza zupełnie spokojnego. Kanadyjczyk pierwszy dostrzegł, a nie mylił się pod tym względem, wieloryba na widnokręgu w stronie wschodniej. Wpatrzywszy się pilnie, można było widzieć jego grzbiet czarniawy, wznoszący się i kryjący na przemian, o jakie pięć mil od „Nautilusa”.

– Ach! – zawołał Ned Land. – Gdybym był teraz na pokładzie jakiego statku wielorybniczego! Dopieroż miałbym rozkosz! Ogromny to jakiś egzemplarz! Patrzcie państwo, jak potężne biją z jego otworów strumienie wody. Niech diabli porwą, że człowiek siedzi tu jak przykuty na tym kawałku blachy!

– Widzę, żeś jeszcze nie zapomniał swoich dawnych nawyknień, przyjacielu!

– Alboż może łowca wielorybów zapomnieć swego zawodu? Czy się kiedykolwiek znudzą wzruszenia, jakich się przy polowaniu na wieloryby doznaje?

– Pewnieś nigdy nie polował na tych wodach?

– Nigdy, panie profesorze; tylko na morzach północnych, tak w Cieśninie Beringa, jak i w Cieśninie Davisa.

– Zatem nie znasz się jeszcze z wielorybami południowymi. Północne nie odważyłyby się zapuścić na ciepłe wody równika.

– Co też pan mówi, panie profesorze! – rzekł Kanadyjczyk z niedowierzaniem.

– Mówię to, co jest.

– To mi się podoba! Przecież zabiłem ja sam nie dawniej niż półtrzecia roku temu blisko Grenlandii wieloryba mającego jeszcze w sobie oszczep jednego z wielorybników z Cieśniny Beringa. Pytam się pana, czy to być mogło, aby wieloryb uderzony oszczepem na zachodzie Ameryki dostał się na wschodnią jej stronę, jeśli nie przepłynął około Przylądka Horn lub Przylądka Dobrej Nadziei, a więc nie przebył równika?

– Ja myślę to samo, co i nasz przyjaciel Ned! – wtrącił Conseil – i ciekawym, co pan na to powie.

– Pan powie to – odparłem – że wieloryby trzymają się pewnych miejsc, a gatunki ich żyją tylko w pewnych właściwych im morzach, których nigdy nie opuszczają. Jeśli jeden z nich dostał się z Cieśniny Beringa do Cieśniny Davisa, to dlatego, że jest przejście północne między tymi dwoma morzami, czy to od strony Ameryki czy od strony Azji.

– Czy mam temu wierzyć? – zapytał Kanadyjczyk, przymrużając oko.

– Trzeba wierzyć, kiedy pan profesor mówi – odpowiedział Conseil.

– Ale czyż to zaraz znaczy, że jeślim nigdy nie polował w tych tu stronach, to już nie znam się z tutejszymi wielorybami?

– Ja tak utrzymuję, mój przyjacielu.

– To jedna racja więcej, żeby się z nimi zapoznać – zauważył Conseil.

– Patrz, patrz! – krzyknął Kanadyjczyk głosem wzruszonym. – Zbliża się do nas! Płynie ku mnie, kpi sobie ze mnie! Wie, że mu nic zrobić nie mogę!

Ned tłukł nogą o pokład; ręka mu drżała, jak gdyby w istocie trzymał w niej oszczep.

– Czy te zwierzęta równie są wielkie – zapytał – jak te, co żyją w morzach północnych?

– Prawie równie wielkie – odpowiedziałem.

– O, bo ja, panie, widziałem ogromne wieloryby! Takie, które mierzyły blisko 100 stóp długości. A słyszałem, że są przy wyspach Aleuckich hullamoki i umgaliki długości 150 stóp.

– Przesadzono najpewniej, kochany Nedzie. Tamte zwierzęta nie są to prawdziwe wieloryby! Mają płetwy na grzbiecie i tak samo jak i potwale, czyli kaszaloty, mniejsze są od wielorybów grenlandzkich.

– Ach! Oto coraz bliżej podpływają – wołał Kanadyjczyk, nie spuszczając oka z morza. – Prosto na nas! Pan mówisz o potwalu jakby o jakim drobnym stworzeniu, a jednak słyszałem, że i one bywają ogromne. A jakie mają być mądre! Podobno niektóre z nich okręcają się roślinami wodnymi, żeby ich nie wypatrzono, żeby myślano, że to wysepka. Ludzie wysiadają na nie jak na ląd, usadawiają się tam, rozpalają ogień…

– Budują domy – dorzucił Conseil.

– A ma się rozumieć! – odparł, śmiejąc się, Ned Land. – Aż nagle zwierzę zanurza się i zabiera z sobą mieszkańców na dno morza.

– Jak w podróżach Sindbada żeglarza – rzekłem. – Widać, mój Nedzie Landzie, że lubisz historyjki o nadzwyczajnościach. Co to musiały być za olbrzymie potwale! Nie przypuszczam, abyś temu wierzył.

– Panie przyrodniku – odparł Ned Land – kiedy idzie o wieloryby, to wszystkiemu wierzyć można. Patrz pan, jak on sunie… a jak się ukrywa!… Mówią, że te zwierzęta mogą opłynąć świat w piętnaście dni.

 

– Nie powiem, że to być nie może.

– Ale tego pan pewnie nie wie, panie Aronnax, że zaraz po stworzeniu świata wieloryby mogły pływać jeszcze prędzej.

– Doprawdy? A to dlaczego?

– Bo wówczas ruszały ogonem w poprzek jak ryby, to jest, że ogon ich ustawiony pionowo, mógł uderzać w prawo i w lewo. Gdy jednak Stwórca zobaczył, że za prędko pływają, spłaszczył im ogon i teraz poruszają nim i biją wodę z góry na dół, ze szkodą dla swej szybkości.

– A to doskonałe! – rzekłem, a naśladując pytanie Kanadyjczyka, dodałem: – Mamże temu wierzyć?

– Niekoniecznie – odpowiedział Ned – nie więcej niż w to, gdybym powiedział, że bywają wieloryby długości 300 stóp, a ważące 100 000 funtów.

– Byłoby to bardzo wiele – odparłem. – A jednak muszą być niektóre ogromne, skoro, jak utrzymują niektórzy, można mieć z jednego wieloryba sto dwadzieścia beczek tranu.

– Tyle już i ja wiedziałem – rzekł Ned Land.

– Wierzę temu jak i temu, że niekiedy wieloryb równa się stu słoniom. Pomyślcie tylko, co za potęga, taka machina rzucona z całą szybkością.

– A czy to prawda – zapytał Conseil – że wieloryb może zatopić okręt?

– Okręt, nie zdaje mi się, choć opowiadają, że w 1820 roku właśnie na tych samych morzach południowych, na których jesteśmy, wieloryb rzucił się na okręt „Essex” i odepchnął go z taką gwałtownością, że statek ten odskoczył z szybkością czterech metrów na sekundę. Woda dostała się do niego od tyłu i okręt zatonął prawie zaraz.

Ned spojrzał na mnie filuternie:

– Jam także poznał, co to jest uderzenie ogona wielorybiego – rzekł – rozumie się, że w moją łódź tylko. Ja i moi towarzysze wylecieliśmy w górę na sześć metrów. Ale to chyba był maleńki wielorybek przy tym wielorybie, o którym mówi pan profesor.

– Czy te zwierzęta długo żyją? – zapytał Conseil.

– Tysiąc lat – odpowiedział bez namysłu Kanadyjczyk.

– A skądże wiesz o tym?

– Bo tak mówią.

– Ale dlaczego tak mówią?

– Bo wiedzą.

– Nie, mój kochany, nie wiedzą, tylko przypuszczają, opierając się na rozumowaniu. Po raz pierwszy zaczęto polować na wieloryby lat temu czterysta. Zwierzęta te były większe wówczas niż dzisiaj. Dosyć więc naturalnie przypuszczać można, że mniejszy wzrost dzisiejszych pochodzi stąd, iż nie dają im czasu wyrosnąć jak należy. Dlatego Buffon powiedział, że mogą i powinny żyć tysiąc lat. Słyszycie?

Ned Land nie słyszał, bo nie słuchał; pożerał oczami wieloryba zbliżającego się ciągle.

– Ach! – zawołał – to nie jeden wieloryb! Jest ich tam dziesięć czy dwadzieścia, gromada cała! A ja nic nie mogę zrobić, jakbym miał ręce i nogi związane!

– Ależ – zauważył Conseil – trzeba iść do kapitana i poprosić, żeby pozwolił zapolować.

Jeszcze nie skończył, a już Ned zsunął się otworem do wnętrza statku i pobiegł szukać kapitana. Niebawem przybyli obaj na pokład zewnętrzny.

Kapitan przypatrywał się gromadzie wielorybów igrających może o milę od „Nautilusa”.

– To wieloryby południowe – rzekł. – Statki wielorybnicze majątek by tu znalazły.

– A więc, panie kapitanie – odezwał się Ned – czy nie mógłbym zapolować na nie, choćby dlatego tylko, abym nie zapomniał mego dawnego rzemiosła?

– Na co się zdało polować dla samego tylko zabijania? – rzekł kapitan – nie potrzebujemy tranu.

– A jednak pozwoliłeś pan upędzać się na Morzu Czerwonym za dugongiem!

– Bo chciałem dać mej załodze świeżego mięsa, tutaj zaś byłoby to zabijać dla zabijania tylko. Wiem dobrze, że ludzie przywłaszczają sobie ten przywilej, ale ja nie pozwalam na takie zabawki mordercze. Podobni tobie, mości Nedzie, zabijając wieloryby, stworzenia dobre i nieszkodliwe, spełniają czyn naganny; a już wypleniono bardzo w Zatoce Baffińskiej te użyteczne zwierzęta. Daj pokój tym biedakom. Dosyć mają naturalnych nieprzyjaciół: kaszalotów, szpadników, piły, żebyś jeszcze i ty, mości Nedzie, chciał je mordować.

Łatwo sobie wyobrazić, jaką miał minę Ned Land, słuchając tej lekcji moralności. Na co się zdały zapalonemu myśliwemu takie wyrazy? Ned patrzył na kapitana i widocznie go nie rozumiał. A jednak kapitan miał słuszność – bo zacięte i nierozważne prześladowanie wielorybów sprawi, że nadejdzie czas, w którym nie będzie już ich w oceanie.

Ned Land gwizdał sobie z cicha piosnkę amerykańską „Yankee Doodle”, włożył ręce w kieszenie i odwrócił się tyłem do nas.

Kapitan przypatrywał się ciągle gromadzie wielorybów i rzekł do mnie:

– Miałem słuszność, mówiąc, że nie licząc człowieka, wieloryby mają dosyć naturalnych nieprzyjaciół; te oto będą miały niezadługo do czynienia z groźnymi przeciwnikami. Widzisz pan, panie Aronnax, tam pod wiatr, o osiem mil może od nas, te czarne, poruszające się punkty?

– Widzę, kapitanie.

– Są to potwale, straszne zwierzęta! Spotykałem niekiedy ich gromady po dwieście lub trzysta sztuk liczące. O! Te należy tępić, bo to są okrutne i złośliwe stworzenia.

Na te słowa Kanadyjczyk obrócił się nagle.

– Więc, panie kapitanie – rzekłem – pozwól mu spróbować dla dobra samych wielorybów.

– Na co się narażać, panie profesorze? „Nautilus” sam im poradzi. Ma on ostrogę stalową, która, sądzę, dorówna harpunowi Neda Landa.

Ned Land, nie krępując się, wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Kto to słyszał, żeby ostrogą statku uderzać na takie stworzenia, kiedy można oszczepem?”.

– Czekajże, panie Aronnax – rzekł kapitan – zobaczysz pan polowanie, jakiego nie widziałeś jeszcze. Będę bez litości dla tych okrutnych istot, bo to tylko paszczęki i zęby!

„Paszczęki i zęby!” – nie można było lepiej określić potwala mięsożernego dochodzącego niekiedy dwudziestu pięciu metrów długości. Ogromna głowa tego potwora morskiego zajmuje około trzeciej części całego ciała. Lepiej jest on uzbrojony niż wieloryb mający tylko szczękę górną zaopatrzoną fiszbinem, kiedy tamten ma dwadzieścia pięć zębów grubych, wysokości dwudziestu centymetrów, okrągłych i zaostrzonych, z których każdy waży dwa funty. W górnej części ogromnego tego łba i wielkich zaklęsłościach poprzegradzanych ścianami chrząstkowatymi znajduje się trzysta do czterechset kilogramów bardzo cennego, białego tłuszczu zwanego olbrotem. Potwal czyli kaszalot jest zwierzęciem „ssącym raczej niż rybą”, jak się wyraził Frédol. Jest źle zbudowany, jakby „chybiony” w lewej połowie swego kadłuba i podobno widzi tylko prawem okiem (?).

Potworna gromada potwalów zbliżała się ciągle; dojrzała wieloryby i przygotowywała się, żeby rzucić się na nie. Z góry można było być pewnym, że kaszaloty zwyciężą, bo i lepiej są zbudowane do walki ze spokojnym nieprzyjacielem, i dłużej mogą wytrwać pod wodą bez wypływania na powierzchnię dla oddechu.

Czas było podążyć na pomoc wielorybom. „Nautilus” zanurzył się, ja, Ned i Conseil zasiedliśmy przy szklanych ścianach salonu. Kapitan Nemo poszedł do klatki sternika, by kierować swym statkiem jako narzędziem zniszczenia. Wkrótce poczuliśmy przyśpieszone uderzenia śruby dla zwiększenia szybkości statku.

Walka potwali z wielorybami już się rozpoczęła, gdy „Nautilus” nadbiegł i zwrócił się tak, by rozdzielić gromadę napastników. Z początku zdawały się nie zwracać uwagi na nowego potwora wtrącającego się do walki; ale wkrótce musiały się strzec jego ciosów.

Co za spotkanie! Sam Ned Land wkrótce dał się porwać zapałowi i zaczął przyklaskiwać. „Nautilus” stał się straszliwym oszczepem miotanym ręką kapitana. Ciskał się na te masy mięsiste i przecinał je na pół, zostawiając za sobą drgające dwie części zwierzęcia. Nie czuł nawet potężnych uderzeń ogonów tłukących jego boki, ani tych, których sam dokonywał. Zabiwszy jednego potwala, rzucał się na drugiego, obracając się na miejscu, żeby mu nieprzyjaciel nie umknął; posuwał się, cofał, zagłębiał za ściganym przeciwnikiem, wracając do góry, gdy potwal wracał, zadając mu cios wpół lub ukośnie, przecinając lub rozdzierając, przebijając swoją straszliwą ostrogą.

Co za rzeź, co za łoskot na powierzchni fal! Słychać było szczególny jakiś gwizd rozgniewanych potworów i właściwe im w przerażeniu chrapanie. Wśród głębin, zwykle tak spokojnych, ogony tych zwierząt wywoływały istne fale.

Walka homeryczna, której kaszaloty nie mogły uniknąć, trwała z godzinę. Łączyły się one niejednokrotnie i uderzały razem na statek, jakby go własnym ciężarem zgnieść chciały. Przez szyby „Nautilusa” widać było ogromne ich paszcze wyłożone zębami i groźne ich spojrzenia. Ned Land nie mógł się powściągnąć, by im nie grozić i nie złorzeczyć. Czepiały się paszczami statku jak psy dopadające dzika pod lasem. Ale „Nautilus” porywał je z sobą, unosił w górę lub zatapiał, nie czując ich ciężaru, tym mniej ich potężnego nacisku.

Nareszcie przerzedziła się gromada potwalów, fale uspokoiły się. Wypłynęliśmy na powierzchnię, otworzono wyjście i weszliśmy na pokład.

Morze pokryte było pokaleczonymi trupami. Gwałtowny wybuch nie zdołałby bardziej porozdzierać, poszarpać tych mas mięsistych. Pływaliśmy wśród ciał olbrzymich, niebieskawych na grzbiecie, białawych pod brzuchem i jakby garbatych od ogromnych na nich narości. Na widnokręgu widać było kilka potwalów uciekających w popłochu. Na przestrzeni kilku metrów morze rumieniło się od krwi, wśród której pływał „Nautilus”.

– A cóż, mości Nedzie Landzie? – rzekł kapitan, podchodząc do nas.

– A cóż? Panie kapitanie – odrzekł Kanadyjczyk, który już ochłonął ze swego entuzjazmu – był to istotnie widok straszliwy! Ale ja nie jestem rzeźnikiem tylko myśliwym, a to była rzeź!

– Było to gładzenie zwierząt złoczyńczych – odpowiedział kapitan – „Nautilus” to nie nóż rzeźniczy.

– Już ja wolę mój oszczep – odparł Kanadyjczyk.

– Każdy używa swej broni – rzekł kapitan, utkwiwszy wzrok ostry w Neda Landa.

Obawiałem się już, aby Kanadyjczyk nie dopuścił się jakiej niedorzeczności, która mogłaby pociągnąć za sobą skutki smutne. Ale gniew jego osłabł na widok wieloryba, do którego się „Nautilus” właśnie zbliżał.

Zwierzę to nie uniknęło zębów kaszalota. Był to wieloryb południowy, z głową spłaszczoną, całkowicie czarną. Leżał na boku, nieżywy; jego brzuch popłatany był paszczęką napastniczego nieprzyjaciela. U poszarpanych płetw trzymał się jeszcze mały wielorybek, także nieżywy. Przez jego otwarty pysk przelewała się woda, szemrząc śród fiszbinów jak przy odpływie morza.

Kapitan kazał skierować statek tuż obok trupa wieloryba. Dwaj jego ludzie weszli na zwierzę i ku wielkiemu memu zdziwieniu wydobywali z rozpłatanej piersi wszystko znajdujące się w niej mleko, którego było ze dwie albo trzy beczki.

Kapitan ofiarował mi filiżankę tego mleka, ciepłego jeszcze, zapewniając, że mleko to jest wyborne i że niczym się nie różni od krowiego.

Przyznałem, że tak jest, gdym skosztował. Była to więc pożyteczna zdobycz dla osady, bo można było mieć z tego mleka masło lub ser, urozmaicając pożywienie okrętowe.

Z niepokojem zauważyłem, że od tego dnia usposobienie Neda Landa dla kapitana stało się jeszcze gorsze, niż było dotąd. Postanowiłem z bliska czuwać nad mową i gestami Kanadyjczyka.

Ławica lodowa

„Nautilus” płynął w dalszym ciągu niewzruszenie ku południowi, sunąc ze znakomitą szybkością po pięćdziesiątym południku. Czy chciał dosięgnąć bieguna? Nie przypuszczałem, wiedząc, że dotąd wszelkie usiłowania dotarcia do tego punktu globu były daremne. Zresztą pora była bardzo już spóźniona, albowiem 13 marca przy biegunie południowym jest tym samym, czym 13 września przy północnym. Zaczyna się wówczas okres porównania dnia z nocą.

Dnia 14 marca pod 55° szerokości spotkaliśmy pływające lodowce, niewielkie kawały do dwudziestu pięciu stóp mające w przecięciu, tworzące jakby skały, o które morze ze szmerem się ocierało. „Nautilus” płynął po powierzchni. Polujący już dawniej na morzach północnych Ned Land oswojony był z widokiem lodowych tych wysepek, ja i Conseil podziwialiśmy je po raz pierwszy dopiero.

Daleko na widnokręgu południowym rozciągała się biała, błyszcząca wstęga. Wielorybnicy nazwali ją iceblink (migotanie lodu). Nigdy chmury, choćby najgrubsze, nie zdołają jej zaciemnić. Zwiastuje ona tzw. przez Anglików pack, tj. ławicę lodową.

Wkrótce też spotkaliśmy większe kawały lodu, a blask ich zmieniał się odpowiednio do kaprysów atmosfery. Niektóre z tych mas wyglądały jakby żyłami zielonymi napuszczone, niby siarczanem miedzi (koperwas); inne zdawały się być ogromnymi ametystami, które światło przenika; te odbijały promienie dzienne na tysiącznych powierzchniach swych kryształów; tamte przybierały wszystkie odcienie i kolory wapieni, które by starczyły na zbudowanie ogromnego miasta z marmuru.

Im więcej posuwaliśmy się na południe, tym większe były rozmiary tych mas pływających, a one same coraz liczniejsze. Tysiące ptaków podbiegunowych, jak petrele północne, warcabnice, tak zwane od podobieństwa powierzchownego do pola gry w warcaby, i inne – wszystko to głuszyło nas swoim krzykiem. Niektóre brały nasz statek za ciało nieżywego wieloryba; siadały na nim i usiłowały dziobać dźwięczną jego powierzchnię.

 

Kapitan często przesiadywał zewnątrz statku191 podczas tej żeglugi między lodami, pilnie przyglądając się nieznanym tym przestrzeniom. Spokojne jego wejrzenie zapalało się niekiedy, że na tych morzach podbiegunowych, wzbronionych niejako ludziom, on sam jest tylko panem, sam może przebiegać niedostępne innym przestrzenie. Być może, ale milczał zagłębiony w dumaniu, z którego tylko wyrywała go niekiedy potrzeba pokierowania osobiście statkiem pomiędzy lodami. A wybornie umiał unikać uderzenia o lodowiska czasem bardzo rozległe, wysokości 70 do 80 metrów. Nieraz zdawało się, że już dalej posunąć się nie można, szczególniej od 60° stopnia szerokości. Ale kapitan tak troskliwie szukał przejścia, że zawsze znalazł jakąś ciasną szparę, w którą się śmiało zapuszczał, choć wiedział, że się ona za nim zamknie.

Wiedziony biegłą ręką „Nautilus” minął lodowiska różnego rodzaju i rozmaicie nazywane przez żeglarzy, stosownie do kształtu i wielkości: ice berg, to jest góry, ice fields, to jest lite i bezgraniczne na pozór pola lodowe, drift ice, czyli pływające lodowce, packs, to jest pola połamane, nazywane palchs, gdy są okrągłe, a streams, gdy się składają z kawałków podłużnych.

Temperatura powietrza dosyć była mroźna; termometr wystawiony na zewnątrz wskazywał dwa lub trzy stopnie poniżej zera. Aleśmy byli ciepło poubierani w futra z fok lub niedźwiedzi morskich. Wnętrze „Nautilusa” regularnie ogrzewane za pomocą elektrycznych przyrządów pozwalało nam nie lękać się mocniejszego daleko mrozu. Zresztą mogliśmy się zapuścić w głębie morza, a tam temperaturę znaleźlibyśmy znośniejszą.

Gdybyśmy byli przybyli o dwa miesiące wcześniej pod tę szerokość geograficzną, mielibyśmy ciągły dzień; ale o tej porze roku noc trwała już trzy do czterech godzin. Później zaś noc trwająca sześć miesięcy miała okryć cieniem te okolice podbiegunowe.

Dnia 15 marca minęliśmy wyspy Nowej Szetlandii i Orkady Południowe. Mówił mi kapitan, że w tych stronach i przy tych lądach istniało mnóstwo fok, ale że niepomierna chciwość wielorybników angielskich i amerykańskich niszczących młode foki i samice wytępiła te zwierzęta – i teraz milczenie zalega te strony, tak pełne dawniej życia.

Nazajutrz, dnia 16 marca, około ósmej z rana „Nautilus”, płynąc ciągle po pięćdziesiątym piątym południku, przebył południowe koło podbiegunowe. Lody otaczały nas zewsząd i zamykały widnokrąg. Jednak kapitan Nemo wślizgiwał się z przejścia w przejście i posuwał się ciągle.

– Ale dokąd on dąży? – pytałem.

– Przed siebie – odpowiedział Conseil. – I w końcu, gdy nie będzie mógł przedostać się dalej, stanie.

– Nie ręczyłbym za to.

Szczerze zaś mówiąc, wycieczka ta awanturnicza nie sprawiała mi zgoła przykrości. Trudno wyrazić mój zachwyt nad pięknością tych okolic nieznanych. Lodowce miewały wspaniałe kształty. Tu wyglądały jak miasto wschodnie z niezliczonymi meczetami i minaretami, tam znów jak miasto rozwalone przez trzęsienie ziemi. Widoki te przedstawiały się oku to w różnych barwach promieni słonecznych ukośnie padających, to w tumanach mgły szarej lub w huraganie śnieżystym. Ze wszech stron dawały się słyszeć potężne pękania, łoskot walących się gór lodowych zmieniających charakter krajobrazu jak w dioramie.

Jeśli podczas tych łoskotów „Nautilus” był zanurzony, dochodziły nas odgłosy ich przerażające gwałtownością, a walenie się mas lodowych wzruszało wodę do znacznej bardzo głębokości. Wówczas „Nautilus” zataczał się lub kołysał wzdłuż jak okręt rzucony w wir żywiołów rozjuszonych. Niejednokrotnie, nie widząc żadnego już przejścia, myślałem, żeśmy stanowczo zostali zamknięci między lodami – ale instynkt kapitana umiał z najlżejszej nawet wskazówki wnioskować o nowym przejściu i znajdować je. Nigdy się nie zawiódł, śledząc strumyki niebieskawej wody wijące się śród pól lodowych. Toteż pewny byłem, że nie po raz pierwszy zagląda do okolic bieguna południowego.

Nadeszła jednak chwila, a stało się to tego samego dnia, że już niepodobna było dalej się posunąć. Nie była to jeszcze ławica, ale obszerne pola lodowe, które do siebie poprzymarzały. Ale i to nie zatrzymywało kapitana Nemo. Rzucał on swój statek na lody jakby klin w kruchą masę i rozcinał je przy przerażającym trzasku. „Nautilus” zdawał mi się wówczas taranem, jakiego niegdyś używano do rozbijania murów obronnych. Kawały lodów wypierane gwałtownie w górę spadały wkoło nas pod postacią olbrzymiego gradu. Samą siłą rzutu statek otwierał sobie kanał i zapuszczał się w niego. Niekiedy, porwany sam swym rozmachem, wślizgiwał się na lód, druzgotał go swym ciężarem; albo jeśli się zakopał w lodowiska, kruszył je samym kołysaniem się od przodu do tyłu i szeroko je rozszczerbiał.

W ciągu tych dni nawiedzał nas wicher porywisty, a mgły bywały tak gęste, że z jednego końca platformy nie było widać drugiego jej końca. Wiatr przerzucał się nagle z jednego kierunku w drugi. Śnieg spadający marzł w tak twarde warstwy, że trzeba je było rozbijać ostrymi drągami. Gdy temperatura zewnętrzna dochodziła 5° poniżej zera, „Nautilus” obmarzał wokoło. Statek zwyczajny na nic by się tu nie przydał, bo zamarzłyby wszystkie bloki, liny i przyrządy zewnętrzne. Tylko statek bez żagli i poruszany przyrządem elektrycznym, nie potrzebując zatem palenia pod kotłem, mógł sobie tutaj poradzić.

Barometr stał ciągle bardzo nisko; spadł nawet do 70° 5'. Co do busoli, ta już nic pewnego nie wskazywała; igła jej ciągle sprzeczne przybierała kierunki w tej bliskości bieguna magnetycznego południowego, który bynajmniej nie leży na geograficznym biegunie południowym ziemi. Istotnie, według Hanstena południowy biegun magnetyczny znajduje się prawie w punkcie skrzyżowania się 70° szerokości ze 130 długości; podług zaś obserwacji Duperreza – na punkcie skrzyżowania się 70° 30' szerokości, a 135° długości. Żeby dojść prawdy, należałoby liczne robić spostrzeżenia na busolach poumieszczanych w różnych miejscach statku i wziąć średnią wyników obserwacji. Tymczasem opierano się na przybliżonym oszacowaniu drogi przepłyniętej; ale ta metoda nie może być dokładna przy kręceniu się ciągłym po skręcających wciąż zaułkach przejść przedstawiających co chwila inne punkty obserwacyjne.

Na koniec, dnia 18 marca, przypuściwszy ze dwadzieścia szturmów daremnych, „Nautilus” został stanowczo zatrzymany. Przed nim znajdowały się już nie lodowiska okrągłe lub podłużne, pola lodowe lub góry, ale tama lodowa bezgraniczna i nieruchoma, zbudowana z gór przymarzłych do siebie.

– To ławica lodowa – rzekł Kanadyjczyk.

Pojąłem, że dla Ned Landa i dla każdego żeglarza, który nas w tych miejscach poprzedził, była to zapora nieprzebyta. Słońce pokazało się jeszcze na krótki czas w południe; kapitan skorzystał z tego, żeby ocenić położenie astronomiczne miejsca, w którym się znajdował. Okazało się, że jesteśmy pod 51° 30' długości, 67° 39' szerokości południowej. Był to więc punkt bardzo wysunięty w stronę bieguna południowego.

Ani widać było śladu morza i płynnej powierzchni. Przed nami ciągnęła się równina najeżona, napiętrzona blokami lodowymi bezładnie nagromadzonymi tak zupełnie, jak to bywa na wielkich rzekach przed ich puszczeniem, tylko na daleko większą miarę. Tu i ówdzie szczyty ostre lub pojedyncze iglice wznosiły się do dwudziestu stóp wysokości; tam znów szereg pagórków ostro zakończonych, obleczonych barwą szarą odbijał w sobie jak zwierciadło kilka promieni słonecznych na pół zatopionych we mgle. A nad tą pustynią zawisło milczenie ledwie niekiedy przerwane odgłosem skrzydeł przelatującego samotnie petrela lodowego. Wszystko tu zamarzło – nawet dźwięk!

„Nautilus” musiał się więc zatrzymać w swym biegu awanturniczym śród pól lodowych.

– No! Jeżeli teraz jeszcze kapitan Nemo posunie się dalej – rzekł Ned Land – będzie mistrzem.

– A to dlaczego?

– Bo nikt nie zdoła przebyć ławicy lodowej. Ten pański kapitan może bardzo wiele, ale, do tysiąca diabłów, przecież nie przezwycięży przyrody! A gdzie ona powie: „stój!”, tam już trzeba stanąć, choćby się nie chciało!

– To prawda. A jednak, jakżebym chciał wiedzieć, co jest za tą ławicą! Ten mur lodowy gniewa mnie niezmiernie.

190bieguna północnego i południowego, punktów ziemi nieznanych dotąd – to jest wówczas, gdy Jules Verne pisał tę powieść. [przypis redakcyjny]
191zewnątrz statku – dziś: na zewnątrz (…). [przypis edytorski]