Tasuta

20 000 mil podmorskiej żeglugi

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Słusznie pan mówi – rzekł Conseil – mury zostały wynalezione dla drażnienia uczonych. Nigdzie nie powinno być murów.

– Mniejsza o nie, boć przecie wiadomo, co jest za tą ławicą – wtrącił Kanadyjczyk.

– Co mianowicie? – zapytałem.

– Lód i ciągle lód, nic więcej.

– Takie jest twoje zdanie, mości Nedzie; ale ja nie jestem tego pewny i dlatego chciałbym się tam dostać.

– Niech się panu odechce, panie profesorze – rzekł Kanadyjczyk. – Już i tego niech panu będzie dosyć, żeś pan dotarł do ławicy; dalej pan nie pojedziesz ani pański kapitan Nemo, ani jego „Nautilus”. I będzie musiał, chce czy nie chce, wrócić ku północy, to jest w stronę, gdzie są porządni ludzie.

Nie ma co mówić, Ned Land miał słuszność. Dopóki okręty nie będą tak urządzone, żeby mogły pływać po lodach, będą się musiały zatrzymywać przy ławicy.

Toteż i „Nautilus”, mimo wysileń środków potężnych, którymi rozporządzał, nie mógł rozbić lodów i zmuszony został do nieruchomości.

Tak się dzieje zazwyczaj, że kto nie może iść naprzód, ten się wraca; ale tu inne było położenie. Wrócić było takim samym niepodobieństwem, jak iść naprzód, bo przejścia zamknęły się za nami. I gdyby tylko przez czas krótki „Nautilus” stał nieruchomy, zamarzłby na dobre. Nawet mu się to zdarzyło około drugiej po południu; dokoła niego utworzył się lód niesłychanie prędko. Przyznaję, że postępowanie kapitana zdawało mi się co najmniej nierozsądne.

Wyszedłem na platformę i znalazłem tam kapitana rozglądającego się wokoło.

– I cóż, panie profesorze – rzekł do mnie – co pan myślisz o tym wszystkim?

– Myślę, kapitanie, żeśmy uwięźli, że jesteśmy zamknięci przez lody.

– Jak to zamknięci?

– Tak, że nie możemy iść ani naprzód, ani w tył, ani w żadną stronę. To się nazywa, że jesteśmy zamknięci; tak przynajmniej się mówi w stronach zamieszkanych przez ludzi.

– A więc pan myślisz, profesorze, że „Nautilus” się nie wydobędzie?

– Przynajmniej z wielką trudnością, bo pora roku już jest bardzo późna, żeby liczyć na puszczenie lodów.

– Ach! Panie profesorze – rzekł kapitan Nemo tonem ironicznym – więc pan zawsze będziesz ten sam! Wszędzie pan widzisz tylko zawody i przeszkody! A ja panu powiadam, że nie tylko „Nautilus” się wydobędzie, ale popłynie jeszcze dalej.

– Co, jeszcze dalej ku południowi? – zapytałem, patrząc w oczy kapitanowi.

– Tak, panie, popłynie do bieguna.

– Do bieguna! – zawołałem, nie mogąc powściągnąć ruchu niedowierzania.

– Tak jest – odpowiedział z zimną krwią kapitan – do bieguna południowego, do tego punktu nieznanego, w którym się krzyżują południki kuli ziemskiej. Wiesz pan przecie, że „Nautilus” robi, co ja mu każę.

Istotnie, wiedziałem o tym; wiedziałem, że ten człowiek śmiały jest aż do zuchwalstwa! Ale chcieć pokonać przeszkody nagromadzone przy biegunie południowym, nieprzystępniejszym jeszcze niż północny, do którego przecież dotąd nie zdołali dotrzeć najzdolniejsi żeglarze, było to przedsięwzięcie szalone, na jakie chyba tylko umysł wariata mógł się zdobyć.

Więc wpadłem na myśl zapytania kapitana, czy już odkrył ten biegun, na którym jeszcze żaden śmiertelnik nie stanął?

– Nie, panie profesorze – odpowiedział – odkryjemy go wspólnie. Co się innym nie powiodło, mnie się uda. Jeszczem nigdy mego „Nautilusa” nie posunął tak daleko na morza południowe; ale powiadam panu, że popłynie dalej.

– Gotów jestem uwierzyć panu – odparłem tonem ironicznym. – Wierzę! Idźmyż naprzód, nie ma przeszkód dla nas. Skruszmy tę ławicę, wysadźmy ją w powietrze! A jeśli się będzie opierać, to przyczepmy „Nautilusowi” skrzydła, niech przeleci nad nią!

– Nad nią, panie profesorze? – odpowiedział spokojnie kapitan. – Jeżeli nie nad nią, to pod nią!

– Pod nią! – krzyknąłem.

Jakby pod wpływem nagłego objawienia rozjaśnił mi się umysł; zrozumiałem od razu myśl kapitana. Cudowne własności „Nautilusa” miały nam posłużyć i w tym przedsięwzięciu nadludzkim.

– Widzę, że zaczynamy się rozumieć, panie profesorze – rzekł, uśmiechając się, kapitan. – Pan nie przypuszczasz możności takiego przedsięwzięcia: ja mam pewność, że się powiedzie. Łatwe jest dla „Nautilusa”, co dla innego okrętu jest niepodobne. Jeśli przy biegunie jest ląd, statek mój zatrzyma się przy nim, ale jeśli tam jest morze wolne, to dotrze do samego bieguna.

– Istotnie – rzekłem porwany rozumowaniem kapitana – choć powierzchnia tego morza pokryta jest lodem, to jednak dolne jego warstwy są płynne. O ile się nie mylę, stosunek zagłębienia się tej ławicy do jej wysokości ma się jak cztery do jednego.

– Tak jest, mniej więcej. Na jedną stopę wysokości góry lodowej ponad powierzchnią morza, trzy stopy znajdują się pod powierzchnią; a ponieważ te góry nie są wyższe ponad sto metrów, przeto nie zagłębiają się ponad trzysta. A cóż to jest dla „Nautilusa” zanurzyć się na trzysta metrów?

– Bagatela, panie kapitanie.

– Może nawet zanurzyć się do takiej głębokości, w której temperatura wód morskich wszędzie jest jednakowa; będziemy sobie żartowali z trzydziestu lub czterdziestu stopni zimna na powierzchni.

– Tak jest, tak jest, kapitanie! – rzekłem, zapalając się.

– Jedyną trudnością dla nas będzie zostawanie pod powierzchnią przez wiele dni bez odnawiania powietrza.

– Jeśli tylko o to idzie – odparłem – to przecież „Nautilus” ma obszerne zbiorniki, które napełnione dostarczą nam tyle tlenu, ile będziemy potrzebowali.

– Dobrze pomyślane, panie profesorze – rzekł, uśmiechając się ciągle, kapitan. – Przedstawiam tylko panu wszystkie trudności, żebyś mnie pan o zuchwalstwo nie pomawiał.

– Alboż pan widzisz jeszcze jakie trudności?

– Jeszcze jedną. Być może, że na biegunie południowym istnieje morze całkiem zamarzłe; w takim razie nie będziemy mogli wydobyć się na powierzchnię.

– Zapominasz pan, kapitanie, że „Nautilus” ma potężną ostrogę! Przecież będzie można puścić statek prostopadle ku lodowi i przebić go potężnym uderzeniem.

– Ho, ho, profesorze! Co za pomysły masz pan dzisiaj!

– Zresztą – dodałem, zapalając się coraz bardziej – czemuż by na biegunie południowym morze nie miało być wolne od lodów, tak jak jest na północnym? Bieguny ziemi nie przypadają w tych samych punktach co bieguny zimna ani na półkuli północnej, ani na południowej; należy zatem przypuszczać, że spotkamy albo ląd, albo morze wolne od lodów; przynajmniej dopóki się nie przekonamy, że jest inaczej.

– I ja tak sądzę – rzekł kapitan. – Zwrócę panu tylko uwagę, że po tylu argumentach przeciwko mojemu projektowi, znajdujesz teraz tyle za nim.

Miał słuszność, bo doszło do tego, żem go teraz przesadził w śmiałości; nie on mnie, ale ja jego namawiałem teraz do podróży do bieguna! Wyprzedzałem go, zostawiałem za sobą!… Tak by się zdawało, ale tak nie było. Nie, mój szaleńcze! Kapitan Nemo wiedział lepiej niż ty wszystko, co za projektem tym i przeciw niemu przemawiało. Bawił się tylko lotnością twej wyobraźni.

Ale się już dłużej nie ociągał. Na dany znak przybył jego porucznik. Rozmówili się ze sobą krótko owym niezrozumiałym dla mnie językiem; i czy to, że porucznik już był uprzedzony o zamiarze kapitana, czy też mniemał, że zamiar ten jest całkiem wykonalny, dość, że nie zdziwił się wcale.

Ale obojętność porucznika nie przewyższała zgoła obojętności Conseil'a, gdym powiedział zacnemu chłopcu, co zamierzamy. Rzekł tylko: „Jak się panu podoba” – nic więcej. Co do Ned Landa, gdym mu zakomunikował nasze przedsięwzięcie, wzruszył ramionami tak, jak jeszcze nie widziałem.

– Lituję się nad tobą, panie profesorze, i nad twoim kapitanem! – zawołał.

– Ależ dotrzemy do bieguna, mości Ned!

– Być może, ale nie wrócimy stamtąd.

I poszedł do swojej kajuty, by, jak mówił, w niczym się nie przyczynić do mającego nas spotkać nieszczęścia.

Tymczasem rozpoczęły się przygotowania do spełnienia zuchwałego zamiaru. Potężne pompy „Nautilusa” tłoczyły do zbiorników powietrze i gromadziły je pod wysokim ciśnieniem. Około czwartej kapitan oznajmił, że otwory na pokładzie zostaną zamknięte. Ostatni więc raz spojrzałem na ławicę lodową, którąśmy przebyć zamierzali. Atmosfera była jasna, czysta, zimno bardzo dojmujące – 12° poniżej zera: ale temperatura ta nie była zbyt dokuczliwa, bo wiatr się uspokoił.

Z dziesięciu ludzi weszło na wierzch statku i rozbijali drągami lód, który się około niego utworzył; prędko się z tym załatwiono, bo lód nie był jeszcze gruby. Weszliśmy wszyscy do wnętrza. Zbiorniki wody napełniono, i „Nautilus” zaczął się zagłębiać.

Zasiadłem w salonie z Conseil'em. Patrzyliśmy przez odsłonięte okna w coraz niższe warstwy Oceanu Atlantyckiego. Termometr się podnosił, wskazówka manometru zmieniała położenie.

Na głębokości jakich trzystu metrów wpłynęliśmy, jak to przewidział kapitan, pod spodnią powierzchnię ławicy, zamarzłą falisto. Ale „Nautilus” zapuścił się jeszcze głębiej – do ośmiuset metrów. Temperatura wody wynosząca na powierzchni 12° poniżej zera, tutaj o dwa stopnie była wyższa. Rozumie się, że wewnątrz statku było znacznie cieplej, dzięki przyrządom ogrzewającym. Obroty wszelkie statku odbywały się z nadzwyczajną dokładnością.

– Zdaje się – rzekł Conseil – że dojedziemy do bieguna.

– Jestem pewny tego – odpowiedziałem z głębokim przekonaniem.

„Nautilus” płynął wprost do bieguna po 52 południku. Byliśmy pod 67° 30' i 90, więc jeszcze dwadzieścia dwa i pół stopnia należało przebyć, a zatem nieco więcej niż pięćset mil. „Nautilus” płynął z szybkością dwudziestu sześciu mil na godzinę, taką samą, z jaką biegnie pociąg kurierski. Gdyby więc ją utrzymał, powinniśmy być u bieguna za czterdzieści godzin.

Pewną część nocy ja i Conseil spędziliśmy z ciekawości przy szybach salonu. Morze błyszczało od elektrycznego światła naszej latarni, ale puste było najzupełniej. Ryby nie mieszkają w tej wodzie zamkniętej lodami, przepływają tylko tamtędy z południowego Oceanu Lodowatego na wolne morze przybiegunowe. Szybki nasz pęd dawał się odczuwać w dygotaniu długiego stalowego kadłuba naszego statku.

 

Około drugiej po północy udałem się na spoczynek, Conseil zrobił to samo. W korytarzu nie spotkałem się z kapitanem; widocznie siedział w izdebce sternika.

Nazajutrz, dnia 19 marca, o piątej z rana znów byłem w salonie. Loch elektryczny wskazywał, że pęd „Nautilusa” był umiarkowany. Statek wznosił się ku powierzchni, ale ostrożnie. Zbiorniki opróżniano bardzo wolno.

Serce mi biło. Czy też wypłyniemy i odetchniemy powietrzem bieguna?

Nie. „Nautilus” uderzył o spód ławicy, a po głuchym tego uderzenia odgłosie można było wnosić, że lód niezmiernie jest gruby. Było to w głębokości tysiąca stóp, zatem nad nami istniała warstwa lodu grubości 2000 stóp, z których około 1000 stóp sterczało nad powierzchnią morza. Ławica zatem była w tym miejscu znacznie grubsza niż tam, gdzieśmy się pod nią zapuścili. Nie bardzo to było pocieszające.

Niejednokrotnie dnia tego ponawiał „Nautilus” tę próbę, ale zawsze uderzał o pułap lodowy. Czasami płynęliśmy na głębokości 900 metrów, wobec czego mieliśmy nad sobą warstwę lodu grubości 1200 metrów, z których około 300 wynurzało się z morza.

Notowałem skrzętnie te rozmaite głębokości i otrzymałem w ten sposób profil dna ławicy.

Wieczorem nie zaszła żadna zmiana w naszym położeniu. Wprawdzie głębokość wynosiła już tylko od 400 do 500 metrów, jakże jednak gruba warstwa lodu dzieliła nas jeszcze od powierzchni oceanu!

Była wówczas godzina ósma. Od czterech godzin powietrze powinno być odmienione w „Nautilusie” , według zwyczaju przyjętego. Nie bardzo jednak jeszcze ciężko było oddychać, choć kapitan nie użył dotąd zapasów powietrza.

Źle spałem w nocy. Obawa i nadzieja wzruszały mnie na przemian. Około trzeciej z rana spostrzegłem, że spodnia powierzchnia ławicy znajduje się już tylko na głębokości 50 metrów. Zaledwie 150 stóp dzieliło nas od powierzchni morza. Góry lodowe zamieniały się w pole lodowe, w równinę.

Od tej chwili nie odrywałem wzroku od manometru. Płynęliśmy w głębokości coraz mniejszej, pod błyszczącą od światła naszej latarni spodnią powierzchnią lodu. Co mila grubość ławicy zmniejszała się ukośnie w górę. Nareszcie o szóstej z rana w pamiętnym dla mnie zawsze dniu 19 marca otworzyły się drzwi salonu i wszedł kapitan Nemo.

– Wolne morze! – zawołał.

Biegun południowy

Tak, morze wolne! Zaledwie gdzieniegdzie kilka kawałków kry, kilka ruchomych lodowców, w dali rozległe morze, świat ptasząt w powietrzu, krocie ryb w wodzie przybierającej stosownie do dnia mocno błękitny lub oliwkowozielony kolor. Termometr Celsjusza wskazywał trzy stopnie powyżej zera. Było to jakby względną wiosną zapartą poza tym lodowiskiem, którego kształty rysowały się na północnym widnokręgu.

– Jesteśmy przy biegunie? – zapytałem kapitana z bijącym sercem.

– Nie wiem – odpowiedział. – W południe oznaczę położenie statku.

– Czy słońce pokaże się przez te mgły? – rzekłem, spoglądając na szarawe niebo.

– Wystarczy mi, jeżeli ukaże się choć cokolwiek – odpowiedział kapitan.

W odległości dziesięciu mil morskich od „Nautilusa” wznosiła się w południowej stronie samotna wysepka na wysokości dwustu metrów. Zmierzaliśmy ku niej, lecz ostrożnie, bo morze to mogło być usiane skałami.

W godzinę potem dotarliśmy do wysepki; w dwie godziny później okrążyliśmy już całą. Wąski kanał oddzielał ją od znacznego obszaru ziemi, może stałego lądu, którego końca nie mogliśmy dojrzeć. Istnienie tej ziemi zdawało się usprawiedliwiać hipotezy pana de Maury. Bystry Amerykanin zauważył w rzeczy samej, że między biegunem południowym a sześćdziesiątym równoleżnikiem morze pokryte jest pływającymi lodami ogromnych rozmiarów, których nie spotyka się nigdy na północnym Atlantyku. Z tego faktu wyprowadził wniosek, że koło południowe zawiera obszerne lądy; bo lodowce nie mogą się tworzyć na pełnym morzu, lecz tylko przy brzegach. Według jego obliczeń masa lodów otaczających biegun południowy tworzy ogromną półkulistą bryłę, której szerokość powinna dochodzić czterech tysięcy kilometrów.

Wszelako „Nautilus” z obawy, aby nie osiąść na mieliźnie, zatrzymał się w odległości trzech węzłów od płaskiego wybrzeża, nad którym górowały piętrzące się wspaniałe skały. Spuszczono łódź na morze. Kapitan, dwaj ludzie z narzędziami, Conseil i ja – wsiedliśmy do niej. Była godzina dziesiąta z rana. Nie widziałem Neda Landa. Kanadyjczyk nie chciał zapewne zdradzić się wobec południowego bieguna.

Kilka poruszeń wiosłem doprowadziło łódź na piasek, na którym osiadła. W chwili, gdy Conseil chciał z niej wyskoczyć, zatrzymałem go.

– Panie – rzekłem do kapitana Nemo – panu należy się zaszczyt, byś pierwszy wstąpił na tę ziemię.

– Tak, panie – odparł kapitan – i nie waham się dotknąć stopą tej ziemi biegunowej, bo dotychczas żadna istota ludzka nie zostawiła na niej śladu swych kroków.

Rzekłszy to, wyskoczył lekko na piasek. Silne wzruszenie przyśpieszało mu bicie serca. Wdrapał się na skałę sterczącą na pochyłości małego przylądka i ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma, pałającym wejrzeniem, nieruchomy, milczący – zdawał się obejmować w swe posiadanie te kraje południowe. Po pięciu minutach takiego zachwytu zwrócił się ku nam.

– Proszę! – zawołał na mnie.

Wyszedłem na brzeg z Conseil'em; dwaj marynarze zostali w łodzi.

Grunt na znacznej przestrzeni składał się z czerwonawego tufu jakby powstałego ze starej cegły i pokryty był żużlem, kawałami lawy i pumeksem. Niepodobna było nie poznać jego pochodzenia wulkanicznego. Miejscami lekkie dymnice wydzielające woń siarki świadczyły, że ognie wewnętrzne zachowały jeszcze swą siłę wybuchową. Wdrapawszy się jednak na wysokie urwisko, nie spostrzegłem w kilkumilowym promieniu żadnego wulkanu. Wiadomo, że w tych okolicach południowych James Ross odkrył w pełnym działaniu kratery Erebusa i Terroru, pod 167° długości i 77° 32' szerokości.

Roślinność na tym pustym lądzie wydawała się nader ograniczona. Kilka mchów z gatunku Unsnea melanoxantha rozpościerało się po czarnych skałach. Pewne mikroskopijne, zarodkowe roślinki, rodzaj komórek rozłożonych pomiędzy kwarcowymi skorupkami; długie, purpurowe i karmazynowe fukusy unoszone na drobnych, pływających pęcherzykach, które wylew fali odrzucał na wybrzeże – stanowiły całą ubogą florę tej krainy.

Brzeg usiany był mięczakami, małymi omułkami, czaszołkami, gładkimi, sercowatymi bukardami, a zwłaszcza skrzydłopławkami o podłużnym i członkowatym ciele i głowie złożonej z dwóch okrągławych klapek. Widziałem także krocie północnych skrzydłopławek długości trzech centymetrów, których wieloryb połyka całe światy na jeden kąsek. Prześliczne te skrzydłopławy, prawdziwe motyle morskie, ożywiały wolne przy brzegu wody.

Pomiędzy innymi zwierzokrzewami widniało na głębszym dnie kilka koralowych roślin z rodzaju tych, które według Jamesa Rossa żyją w południowych morzach w głębokości dochodzącej tysiąca metrów; dalej małe korki morskie z gatunku Procellaria pelagica192, jak również znaczna ilość właściwych owemu klimatowi gwiazd morskich układających na ziemi swe konstelacje.

Ale szczególniej przepełnione życiem było powietrze. Tutaj latały i podlatywały tysiące rozmaitego gatunku ptaków, ogłuszając nas swoim wrzaskiem. Inne posiadały na skałach, przyglądając się nam bez obawy i tłocząc się poufale za nami. Były to tłuściele o tyle lekkie i zwinne w wodzie, gdzie pomieszano je z rączymi bonitami, o ile są niezgrabne i ciężkie na ziemi. Wydając dziwaczne głosy, tworzyły liczne gromady skąpe w ruchach, lecz szczodre w krzykach.

Pośród ptaków zauważyłem chionisy z rodziny czaplowatych, białe, wielkości gołębia, z krótkim, stożkowatym dziobem i otoczonym czerwoną obwódką okiem. Conseil zabił ich sporo, bo stosownie przyrządzone dają smaczną potrawę. W powietrzu przeciągały czarne jak sadze żaglościgi, których rozwinięte skrzydła mierzyły do czterech metrów – słusznie nazwane sępami; olbrzymie petrele, między innymi Quebranta huesos193, z łukowatymi skrzydłami, wielce chciwe na foki; ogorzałki, rodzaj małych kaczek, białych i czarnych pod spodem ciała – wreszcie cały szereg burzyków, to białawych o skrzydłach z brunatną obwódką, to niebieskich, właściwych wyłącznie morzom południowym. Powiedziałem Conseil'owi, że ostatnie tak są oleiste, iż mieszkańcy wyspy Feroe, nie trudząc się wytapianiem tłuszczu, poprzestają na przyczepieniu do nich knota.

– Niewiele zatem brakuje – odrzekł – żeby z nich były zupełne lampy! Trudno zresztą wymagać, by sama przyroda opatrywała je w knoty.

O pół mili dalej grunt był całkiem usiany gniazdami bezlotków, pewnego rodzaju norami przysposobionymi do niesienia jaj, z których wylatywało mnóstwo ptaków. Kapitan Nemo kazał później upolować ich kilka setek, bo czarne ich mięso jest bardzo dobre. Wydawały krzyk podobny do ryku osła. Stworzenia te, wielkości gęsi, siwe po wierzchu, a białe pod spodem, z cytrynową obwódką na szyi, pozwalały, nie uciekając, zabijać się kamieniami.

Mgła jednak wcale się nie rozchodziła i o godzinie jedenastej nie pokazało się jeszcze słońce. Bez słońca niepodobna było robić żadnych spostrzeżeń; a w takim razie, jakim sposobem przekonać się, czy rzeczywiście dotarliśmy do bieguna?

Powróciwszy do kapitana Nemo, zastałem go opartego w milczeniu na odłamie skały i patrzącego w niebo. Wydawał się zniecierpliwiony, rozdrażniony. Cóż począć? Zuchwały ten człowiek nie mógł tak władać słońcem jak morzem.

Nadeszło południe, a gwiazda dzienna nie zjawiła się ani na chwilę. Nie można było nawet rozpoznać miejsca, jakie zajmowała poza mglistą zasłoną. Mgła ta rozsypała się wkrótce w śnieg.

– Do jutra – rzekł po prostu kapitan – i wróciliśmy do „Nautilusa” wśród śnieżnej zamieci.

Podczas naszej nieobecności zarzucono sieci, przyglądałem się więc z zajęciem wyciągniętym na pokład rybom. Morza południowe służą za schronienie wielkiej ilości wędrownych ryb uchodzących przed burzami stref niższych – wprawdzie po to tylko, żeby się dostać na zęby delfinów i fok. Zauważyłem kilka południowych głowaczy długości jednego decymetra, gatunek chrząstkowatych, białawych, sino pręgowanych i uzbrojonych kolcami, dalej chimery południowe długości trzech stóp, z ciałem mocno podługowatym, białą, srebrzysto lśniącą skórą, grzbietem opatrzonym trzema płetwami i pyskiem zakończonym trąbą, zakrzywioną przy paszczęce. Skosztowałem ich mięsa, ale było niesmaczne, pomimo zdania Conseil'a, któremu się bardzo podobało.

Nawałnica śniegowa trwała do następnego dnia. Niepodobna było utrzymać się na platformie. W salonie, gdzie zajęty byłem zapisywaniem wypadków owej wycieczki na ląd biegunowy, słyszałem krzyk petreli i żaglościgów igrających sobie wśród burzy. „Nautilus” nie pozostał nieruchomy i płynąc równolegle do brzegu, posunął się jeszcze o jakie dziesięć mil ku południowi, przy półświetle, jakie dawało słońce – strychujące brzegi widnokręgu.

Nazajutrz, 20 marca, śnieg ustał. Zimno było cokolwiek dotkliwsze. Termometr wskazywał dwa stopnie poniżej zera. Rozeszły się chmury i miałem nadzieję, że tego dnia będziemy mogli dokonać spostrzeżeń.

Ponieważ kapitan Nemo jeszcze się nie pokazał, łódź zabrała tylko mnie i Conseil'a i wysadziła na ląd. Grunt był tej samej natury wulkanicznej. Wszędzie ślady lawy, żużli, bazaltu – lubo194 nie mogłem nigdzie dostrzec krateru, co je wyrzucił. I tu również, jak wczoraj, miriady ptaków ożywiały część biegunowego lądu; dzieliły jednak to panowanie z ogromnymi trzodami ssaków morskich, patrzących na nas łagodnymi oczyma. Były to różnego gatunku foki, jedne wyciągnięte na ziemi, drugie leżące na rozkołysanej krze; inne znów wychodziły z wody lub wracały do morza. Nie uciekały za naszym zbliżeniem, bo dotąd nie miały nic do czynienia z człowiekiem; naliczyłem ich tyle, że to wystarczyłoby na zaopatrzenie kilkuset okrętów.

 

– Dalibóg – rzekł Conseil – szczęście, że nie ma z nami Neda Landa.

– Dlaczegóż to, Conseil?

– Bo zacięty myśliwy byłby to wszystko pozabijał.

– Wszystko, to za wiele, lubo sądzę, iż w rzeczy samej nie moglibyśmy przeszkodzić przyjacielowi Kanadyjczykowi, by nie ugodził oszczepem kilku tych pysznych rybokształtnych, co by obraziło kapitana Nemo, bo nie lubi przelewać bezużytecznie krwi niewinnych stworzeń.

– Ma słuszność.

– Zapewne; ale powiedz mi, Conseil, czyś jeszcze nie poklasyfikował tych wspaniałych okazów fauny morskiej?

– Pan dobrze wie – odparł Conseil – żem nie bardzo biegły w praktyce. Gdyby pan chciał mi powiedzieć ich nazwy.

– Są to foki i morsy.

– Dwa rodzaje, należące do familii płetwonogich, rząd mięsożernych grupa pazurowatych, podgromada ssących doskonałych, gromada ssących, dział kręgowych – wyrecytował szybko mój uczony Conseil.

– Dobrze Conseil – odpowiedziałem – ale te dwa rodzaje: foki i morsy, dzielą się jeszcze na gatunki i, jeśli się nie mylę, będziemy tu mieli sposobność je poznać. Chodźmy dalej.

Była godzina ósma z rana. Zostawało nam jeszcze cztery godziny do chwili, w której słońce mogło być obserwowane. Zwróciłem się ku obszernej zatoce zachodzącej półkolem w granitowe skały wybrzeża.

Tutaj, śmiało rzec mogę, jak okiem zasięgnąć dokoła ziemia i kry natłoczone były ssakami morskimi – i mimo woli szukałem wzrokiem starożytnego Proteusza, mitologicznego pasterza strzegącego tych niezliczonych trzód Neptuna. Były to głównie foki. Tworzyły one oddzielne grupy; tu samiec i samica, tam ojciec czuwający nad rodziną, matka karmiąca piersią małe, kilkoro młodych urosłych już w siłę, używających swobody o parę kroków. Żeby się przenieść z miejsca na miejsce, robiły drobne podskoki, kurcząc się i rozciągając, przy czym pomagały sobie dosyć niezręcznie płetwami, które u manata z tegoż samego rodzaju tworzą prawdziwe przedramię. Winienem dodać, że w wodzie, właściwym ich żywiole, stworzenia te o ruchomej kości pacierzowej, wąskiej miednicy, krótkiej a zbitej sierści i płetwowych nogach – wybornie pływają. Spoczywając na ziemi, zachowywały nader wdzięczne postawy. Toteż starożytni ze względu na ich łagodną postać, głębokość i wyrazistość wzroku, której by nie zdołało przewyższyć wejrzenie najpiękniejszej kobiety, ciemne i przezroczyste oczy oraz czarujący układ – poetyzując je po swojemu, zamienili samce w trytony, a samice w syreny.

Zwróciłem naprzód uwagę Conseil'a na znakomity rozwój półkul mózgowych u tych rozumnych rybokształtnych. Żadne z ssących, z wyjątkiem tylko człowieka, nie jest bogatsze w substancję mózgową. Foki też zdolne są zdobyć pewien stopień wykształcenia; łatwo się oswajają i podzielam zdanie niektórych przyrodników, że odpowiednio ułożone mogłyby oddawać wielkie usługi jako psy rybołówcze.

Większa ich część spała na skałach lub piasku. Pomiędzy właściwymi fokami niemającymi zewnętrznych uszu, czym się różnią od otarii (kotów i lwów morskich), z wydatnym uchem, dostrzegłem odmianę ryjowatek, długości trzech metrów, z białą sierścią, głową na kształt buldoga, dziesięciu zębami w każdej szczęce, czterema kłami u góry i dołu i dwoma trzonowymi wyciętymi w formie kwiatu lilii. Wpośród nich przesuwały się słonie morskie, rodzaj fok z krótką i ruchomą trąbą; olbrzymy gatunku, mające dwadzieścia stóp obwodu, a dziesięć metrów długości. Nie ruszały się z miejsca za naszym zbliżeniem.

– Czy te zwierzęta są drapieżne? – zapytał Conseil.

– Nie – odpowiedziałem – byleby ich nie zaczepiać. Ale, broniąc swych małych, foka wpada w straszliwą wściekłość i często się zdarza, że rozbija na sztuki statek rybacki.

– Jest w swoim prawie.

– Nie przeczę.

O dwie mile dalej przeciął nam drogę przylądek osłaniający zatokę od południowych wiatrów. Schodził prostopadle w morze i okryty był pianą fal rozbijających się o niego. Poza nim rozlegały się straszliwe ryki, jakby stada przeżuwających.

– Brawo – odezwał się Conseil – koncert byków.

– Nie – odrzekłem – to koncert morsów.

– Biją się?

– Biją się albo igrają.

– Jeżeli pan pozwoli, trzeba by to zobaczyć.

– Trzeba zobaczyć, Conseil.

I zaczęliśmy wdzierać się na czarniawe skały, wśród nieprzewidzianych zawałów, po kamieniach oślizgłych od lodu. Nieraz staczałem się, tłukąc sobie boki. Conseil, ostrożniejszy i mocniejszy w nogach, ani się zachwiał – i podnosił mnie, mówiąc: „Gdyby pan był łaskaw szerzej stąpać, to by pan mógł utrzymać lepszą równowagę”.

Stanąwszy na szczycie przylądka, spostrzegłem obszerną białą równinę napełnioną morsami. Zwierzęta te igrały z sobą. Były to ryki radości, nie gniewu.

Morsy podobne są do fok kształtem ciała i układem członków. Ale w dolnej szczęce nie mają kłów ani trzonowych zębów; a górne kły długości osiemdziesięciu centymetrów mają w osadzie trzydzieści trzy centymetry obwodu. Zęby te, ze ścisłej, nieprążkowanej kości, twardsze niż u słoni i nie tak prędko żółknące, są bardzo poszukiwane. Z tego powodu morsy, ścigane zawzięcie i nieoględnie tępione, wyginą wkrótce do ostatniego; bo myśliwi, mordując bez różnicy ciężarne samice i młode, zabijają ich co rok przeszło cztery tysiące.

Przechodząc koło tych ciekawych zwierząt, mogłem przypatrzyć się im do woli; albowiem wcale się nie płoszyły. Skóra ich była gruba i pomarszczona, płowego, wpadającego w rudy koloru; sierść krótka i rzadka. Niektóre miały do czterech metrów długości. Spokojniejsze i mniej lękliwe od swych północnych współbraci, nie rozstawiają jak tamte placówek strzegących przystępu do ich obozowiska.

Obejrzawszy ową osadę morsów, pomyślałem o powrocie. W razie bowiem, gdyby kapitan Nemo znalazł warunki sprzyjające obserwacji, chciałem być przy niej obecny. Nie spodziewałem się jednak, by tego dnia pokazało się słońce. Zdawałoby się, że zazdrosna gwiazda nie chce odsłonić ludzkim istotom tego nieprzystępnego punktu na globie.

Pomimo to postanowiłem już wrócić na „Nautilusa”. Szliśmy wąskim wzgórkiem ciągnącym się wzdłuż urwistego wybrzeża. O wpół do dwunastej przybyliśmy do miejsca wylądowania. Łódź zatrzymana na piasku wysadziła już na brzeg kapitana. Spostrzegłem go stojącego na bazaltowej skale; obok leżały narzędzia. Wzrok jego utkwiony był w widnokrąg północny, w którego bliskości słońce opisywało teraz swoją wydłużoną krzywiznę.

Stanąłem przy nim w milczeniu. Nadeszło południe i słońce podobnie jak wczoraj nie pokazało się.

Była to fatalność. Obserwacja znowu nie mogła być dokonana. Gdyby i jutro nie doszła do skutku, wypadało pożegnać się stanowczo z oznaczeniem naszego położenia.

W istocie mieliśmy właśnie 20 marca. Nazajutrz, 21 marca, przypadało porównanie dnia z nocą; nie licząc refrakcji, słońce zniknęłoby pod widnokręgiem na sześć miesięcy, a z jego zajściem rozpoczęłaby się długa noc biegunowa. W czasie równonocy jesiennej ukazało się ono w północnej stronie widnokręgu i wznosiło coraz wyżej po wydłużonych liniach spiralnych do 21 grudnia. Od owej chwili zaczęło coraz bardziej się zniżać, a nazajutrz miało przesłać tym stronom ostatnie promienie.

Zakomunikowałem te spostrzeżenia i obawy kapitanowi Nemo.

– Masz pan słuszność, panie Aronnax – odpowiedział – jeżeli jutro nie zmierzę wysokości słońca, nie będę mógł tego dokonać przed upływem sześciu miesięcy. Lecz jeśli zabłyśnie nam w południe, to właśnie dlatego, że losy żeglugi sprowadziły mnie na 21 marca na te morza, tym więc łatwiej mi przyjdzie oznaczyć nasze położenie.

– Dlaczego, kapitanie?

– Bo kiedy gwiazda dzienna opisuje tak wydłużone spirale, trudno dokładnie zmierzyć wysokość jej nad widnokręgiem i narzędzia narażone są na poważne zboczenia.

– Jak pan tedy postąpisz?

– Użyję po prostu mego chronometru. Jeżeli jutro, 21 marca, o południu tarcza słoneczna, biorąc w rachubę załamanie światła, zostanie przecięta na dwie równe części – będzie to znakiem, że jesteśmy przy biegunie południowym.

– W rzeczy samej – rzekłem. – Jednakże twierdzenie to nie jest matematycznie ścisłe, ponieważ porównanie dnia z nocą niekoniecznie przypada w południe.

– Zapewne, panie; ale pomyłka nie wyniesie nawet stu metrów, a więcej nam nie potrzeba. Do jutra więc!

Kapitan Nemo wrócił na statek. Conseil i ja pozostaliśmy do piątej na brzegu, chodząc tu i ówdzie, badając i studiując. Nie znalazłem nic godnego uwagi oprócz jednego jaja tłuściela, odznaczającego się niezwykłą wielkością, za które zbieracz jaj byłby zapłacił więcej niż tysiąc franków. Izabelowy kolor, pręgi i znaki zdobiące je jakby hieroglifami nadawały mu niepospolitą rzadkość. Złożyłem je w ręce Conseil'a, a roztropny i pewny w nogach chłopiec, obchodząc się z nim tak ostrożnie, jakby z kosztowną sztuką chińskiej porcelany, zaniósł je bez uszkodzenia do „Nautilusa”.

Zachowałem to rzadkie jajo w oszklonej szafie muzeum. Zjadłem z apetytem na wieczerzę wyborny kawał wątroby foki, podobnej w smaku do wieprzowiny. Potem położyłem się spać, nie zaniechawszy, jak Hindus, odwołać się do względów promiennej gwiazdy.

192Procellaria pelagica – gatunek najmniejszych ptaków morskich; żywią się małymi rybami i drobnymi skorupiakami morskimi. [przypis edytorski]
193Quebranta huesos – rybołów; gatunek drapieżnego ptaka wędrownego. [przypis edytorski]
194lubo (daw.) – choć. [przypis edytorski]