Tasuta

20 000 mil podmorskiej żeglugi

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Brak powietrza

Tak więc dokoła „Nautilusa”, z wierzchu, pod spodem, nieprzebyta ściana lodu. Byliśmy więźniami lodowiska. Kanadyjczyk uderzył w stół swoją olbrzymią pięścią. Conseil milczał, ja patrzyłem na kapitana. Oblicze jego przybrało wyraz zwykłej obojętności. Skrzyżował ręce na piersiach, rozmyślał. „Nautilus” już się nie ruszał. Wówczas kapitan przemówił:

– Panowie – rzekł spokojnym głosem – w takich warunkach, w jakich się znajdujemy, istnieją dwa sposoby śmierci.

Niepojęty ten człowiek miał minę profesora matematyki rozwiązującego uczniom zagadnienie.

– Pierwszy – mówił dalej – jest umrzeć zmiażdżonym, drugi – umrzeć z uduszenia. Nie wspominam o możliwości śmierci z głodu, bo zapasy „Nautilusa” przetrwają nas zapewne. Zajmijmy się zatem wyborem zmiażdżenia lub uduszenia.

– Co do uduszenia, kapitanie – odparłem – nie potrzebujemy się go obawiać, bo nasze zbiorniki są pełne.

– Prawda – rzekł kapitan Nemo – ale nie dadzą nam więcej niż na dwa dni powietrza. Otóż dopiero trzydzieści sześć godzin jesteśmy zanurzeni w wodzie, a już zgęszczona atmosfera „Nautilusa” wymaga odświeżenia. Za czterdzieści osiem godzin nasz zapas zupełnie się wyczerpie.

– A zatem, kapitanie, wyswobódźmy się przed upływem czterdziestu ośmiu godzin.

– Spróbujemy przynajmniej, przebijając otaczającą nas ścianę.

– Z której strony? – zapytałem.

– To nam sonda pokaże. Każę opuścić „Nautilusa” na dno lodowca, a moi ludzie opatrzeni w przyrządy nurkowe rozbijać go będą z najcieńszego boku.

– Czy można odsunąć osłony okien?

– Bezpiecznie; wszak już nie płyniemy.

Kapitan Nemo wyszedł. Wkrótce rozlegający się świst dał mi poznać, że woda napełniała zbiorniki. „Nautilus” opuszczał się powoli i osiadł na lodzie w głębokości trzystu pięćdziesięciu metrów.

– Moi przyjaciele – rzekłem – położenie nasze jest niebezpieczne, ale liczę na waszą odwagę i energię.

– Panie – odparł Kanadyjczyk – nie pora na to, żebym miał pana nudzić moimi skargami. Gotów jestem zrobić wszystko dla wspólnego ocalenia.

– Tak należy, Ned! – zawołałem, podając mu rękę.

– Dodam jeszcze – mówił dalej – żem równie wprawny do oskarda jak do oszczepu; jeżeli mogę się na co przydać kapitanowi Nemo, to niechaj mną rozporządza do woli.

– Nie odrzuci zapewne twej pomocy. Chodź, Ned!

Zaprowadziłem Kanadyjczyka do pokoju, w którym majtkowie „Nautilusa” przywdziewali przybory nurkowe. Oznajmiłem kapitanowi propozycję Neda i została przyjęta. Kanadyjczyk włożył odzież podwodną i jednocześnie z innymi gotów był do pracy. Każdy z nich miał na plecach przyrząd Rouquayrola, któremu zbiorniki dostarczały obfitą ilość świeżego powietrza. Lampy Ruhmkorffa stawały się zbyteczne wśród tych wód świetlnych i przeniknionych promieniami elektrycznymi.

Gdy Ned Land był już ubrany, wróciłem do salonu i stanąwszy obok Conseil'a, przypatrywałem się przez odsłonięte szyby pokładom, na których spoczywał „Nautilus”.

Po kilku minutach ujrzeliśmy tuzin majtków, wychodzących na lodową ławicę, a pośród nich Neda Landa odznaczającego się wysokim wzrostem. Kapitan Nemo był z nimi.

Przed rozpoczęciem rąbania zarządził on sondowanie, żeby zapewnić dobry kierunek robót. Zapuszczono długie świdry z boków, ale choć świdry zagłębiły się tu na 15 metrów w ściany lodowe, to jednak nie zdołały ich przebić. Bezcelowe też byłoby atakowanie warstwy stanowiącej pułap, gdyż tworzył ją lodowiec grubości 400 metrów. Kapitan Nemo kazał więc sondować warstwę spodnią. Tam dziesięć metrów dzieliło nas tylko od wody; taka bowiem była grubość owej kry. Należało więc wyciąć kawał lodu odpowiedni wielkością i kształtem poziomemu przecięciu „Nautilusa”. Chodziło tedy o wyrąbanie sześciu tysięcy pięciuset metrów sześciennych, by zrobić otwór, przez który moglibyśmy dostać się pod spód lodowego obszaru.

Zabrano się natychmiast do roboty, prowadząc ją z niewysłowionym zapałem i wytrwałością. Zamiast wyrąbywać lód dokoła „Nautilusa”, co by niemałą przedstawiało trudność, kapitan Nemo kazał w odległości ośmiu metrów od lewego boku zakreślić ogromny dół; po czym zaczęto świdrować jednocześnie w kilku punktach jego obwodu. Niezadługo oskard ugodził dzielnie w tę zbitą masę i grube kawały lodu oderwane zostały od całej bryły. Ujrzałem wtedy ciekawe zjawisko: wskutek ciężkości gatunkowej kawały lodu lżejsze od wody ulatywały, że tak powiem, pod sklepienie tunelu, którego grubość o tyle zwiększała się w górze, o ile traciła na spodzie. Ale mniejsza o to, skoro spodnia warstwa stawała się o tyle cieńsza.

Po dwóch godzinach energicznej pracy Ned Land powrócił zmęczony. On i jego towarzysze zastąpieni zostali przez świeżych robotników, do których przyłączyłem się teraz z Conseil'em. Kierunek198 nad nami objął porucznik „Nautilusa”.

Woda wydała mi się szczególniej zimna; ale rozgrzałem się rychło, robiąc oskardem. Ruchy moje były bardzo swobodne, lubo199 odbywały się pod ciśnieniem trzydziestu atmosfer.

Kiedym powrócił po dwugodzinnej pracy, żeby się nieco posilić i odpocząć, znalazłem znaczną różnicę pomiędzy czystym powietrzem dostarczonym mi przez przyrząd Rouquayrola, a atmosferą „Nautilusa” nasyconą już gazem węglowym. Powietrze nie było odświeżane od czterdziestu ośmiu godzin i ożywcze jego własności bardzo osłabły. A jednak w przeciągu dwunastu godzin wyrąbaliśmy dopiero na zarysowanej przestrzeni warstwę lodu grubości jednego metra, czyli około sześciuset metrów sześciennych. Przypuszczając, że tyleż zrobimy co każde dwanaście godzin, potrzeba było jeszcze pięciu nocy i czterech dni na dokonanie tego przedsięwzięcia.

– Pięć nocy i cztery dni! – rzekłem do moich towarzyszów. – A mamy już tylko na dwa dni powietrza w zbiornikach.

– Nie licząc – odparł Ned – że wyszedłszy z tej piekielnej matni, będziemy jeszcze uwięzieni pod lodowiskiem bez możności zetknięcia się z atmosferą.

Słuszna uwaga. Któż wtedy mógłby przewidzieć minimum czasu potrzebnego do naszego wyswobodzenia? Czy brak powietrza nie udusi nas wprzód jeszcze, nim „Nautilus” zdoła wypłynąć na wierzch fali? Czy przeznaczono mu zginąć w tym grobie lodowym wraz z wszystkim, co w sobie zawiera? Położenie zdawało się straszne. Każdy z nas jednak śmiało patrzał mu w oczy i wszyscy postanowili do ostatka spełniać swoją powinność.

Jak przewidziałem, nowa warstwa grubości jednego metra wycięta została przez noc w ogromnym korycie. Ale z rana, przebiegając w przyrządzie nurkowym wśród płynnego żywiołu przy temperaturze sześciu do siedmiu stopni poniżej zera, spostrzegłem, iż boczne ściany powoli zbliżają się ku sobie. Warstwy wody oddalone od wyrąbanego zagłębienia, nieogrzewane pracą ludzi ani działaniem narzędzi, okazały widoczną dążność do zakrzepnięcia. Wobec tego nowego a strasznego niebezpieczeństwa, czymże się stawały nasze usiłowania ratunku? Jakim sposobem przeszkodzić stężeniu tego płynu, które by strzaskało jak szklankę ściany „Nautilusa”?

Nie wspomniałem nic o tym mym towarzyszom. Na cóż bowiem zdałoby się odbierać im energię, z jaką prowadzili uciążliwą pracę ocalenia! Ale, wróciwszy na statek, ostrzegłem kapitana Nemo o tym ważnym powikłaniu.

– Wiem – odrzekł mi owym spokojnym tonem, którego nie mogły zakłócić najgroźniejsze okoliczności. – Jest to jedno więcej niebezpieczeństwo, ale nie widzę żadnego sposobu, by mu zapobiec. Jedynym środkiem ratunku jest działać szybciej niż zamarzanie. Trzeba je wyprzedzić. Oto wszystko.

Wyprzedzić! Powinienem był już przywyknąć do tego rodzaju wyrażeń.

W ciągu tego dnia robiłem gorliwie przez wiele godzin oskardem. Ta praca mnie podtrzymywała. Zresztą pracować było to opuścić „Nautilusa”, oddychać bezpośrednio powietrzem pochodzącym ze zbiorników i dostarczanym przez przyrządy; było to porzucić zubożałą i zepsutą atmosferę.

Do wieczora rów pogłębił się znowu o jeden metr. Wróciwszy na statek, o mało nie zostałem uduszony gazem węglanym przesycającym powietrze. Ach! Czemuż nie posiadaliśmy odczynników chemicznych, które by usunęły ten gaz zabójczy! Nie brakło nam tlenu. Wszystka ta woda zawierała go w znacznej ilości, a rozłożona przez nasze potężne stosy, byłaby go nam obficie dostarczyła. Pomyślałem o tym; lecz na co to się zdało, skoro kwas węglowy wytwarzany ustawicznie przy naszym oddychaniu ogarnął wszystkie części statku? Chcąc go pochłonąć, należało wypełnić naczynia potażem i ciągle nimi poruszać. Otóż nie mieliśmy na statku tego ciała i nic go nie mogło zastąpić.

Tegoż wieczora kapitan Nemo musiał otworzyć kurki zbiornika i wpuścić wewnątrz „Nautilusa” strumień świeżego powietrza. Bez tej przezorności, nie bylibyśmy się już zbudzili.

Nazajutrz, 26 marca, wziąłem się do roboty górniczej, zaczynając piąty metr. Ściany boczne i spodnia powierzchnia lodowiska widocznie grubiały. Oczywistą było rzeczą, że zejdą się, zanim „Nautilus” zdoła się wyswobodzić. Na chwilę owładnęła mną rozpacz. Oskard o mało nie wypadł mi z ręki. Na co się zdało rąbać, skoro miałem zginąć zduszony, zmiażdżony przez tę wodę, co się stawała kamieniem; skoro czekały mnie męczarnie, jakich nawet okrucieństwo dzikich nie potrafiłoby wymyślić! Zdawało mi się, żem się znajdował pomiędzy dwiema szczękami straszliwej paszczy potwora, które się nieodparcie przymykały.

 

W tej chwili kapitan Nemo, kierujący robotą i pracujący razem z innymi, przeszedł koło mnie. Trąciłem go z lekka i wskazałem ściany naszego więzienia. Ściana z prawego boku zbliżyła się przynajmniej o cztery metry do pudła „Nautilusa”.

Kapitan zrozumiał mnie i dał mi znak, bym za nim poszedł. Wróciliśmy na statek. Zdjąwszy przyrząd nurkowy, udałem się do salonu.

– Panie Aronnax – powiedział – trzeba się chwycić jakiego heroicznego środka albo zostaniemy zamurowani w tej wodzie tężejącej jak cement.

– Tak – rzekłem – ale co począć?

– Ach! – zawołał – Gdyby mój „Nautilus” był tak silny, żeby mógł znieść to ciśnienie i nie zostać zgruchotany!

– Więc cóż? – zapytałem, nie pojmując myśli kapitana.

– Nie domyślasz się pan – odparł – że to marznięcie wody byłoby nam właśnie pomocą! Nie widzisz pan, że przez swoje stężenie rozsadzałoby więżące nas obszary lodu, jak rozsadza, marznąc, najtwardsze kamienie? Nie czujesz pan, że zamiast być przyczyną zguby, stałoby się czynnikiem ocalenia?

– Tak, kapitanie, może. Ale jakkolwiek „Nautilus” posiada wielką siłę oporu, nie zdołałby wytrzymać tak niezmiernego ciśnienia i spłaszczyłby się na listek blachy.

– Wiem, panie. Nie należy więc liczyć na pomoc przyrody, lecz na nas samych. Trzeba się oprzeć temu stężeniu, trzeba je pohamować. Nie tylko przybliżają się boczne ściany, ale z przodu i z tyłu „Nautilusa” nie pozostaje już nawet dziesięciu stóp wody. Zamarzanie ze wszech stron nas ogarnia.

– Jak długo jeszcze – zapytałem – powietrze zbiorników pozwoli nam oddychać na statku?

– Pojutrze – odrzekł – zbiorniki będą już próżne.

Zimny pot wystąpił mi na czoło. A jednak, czy odpowiedź ta powinna była mnie zdziwić? Dwudziestego drugiego marca „Nautilus” zanurzył się w wolnych wodach bieguna. Mieliśmy teraz dwudziesty szósty. Od pięciu dni żyliśmy zapasami statku! A co zostało jeszcze czystego powietrza, to należało zachować dla pracujących w wodzie. W chwili, gdy piszę te wyrazy, doznaję jeszcze tak silnego wrażenia, że ogarnia mnie mimowolna trwoga i czuję niemal, iż braknie mi w piersiach oddechu.

Tymczasem kapitan Nemo, milczący, nieruchomy – rozmyślał. Widocznie myśl jakaś cisnęła mu się do głowy. Ale zdawał się ją odpychać; odpowiadał sam sobie przecząco. Nareszcie wybiegły mu z ust te wyrazy:

– Woda wrząca.

– Woda wrząca! – zawołałem.

– Tak, panie. Jesteśmy zamknięci w dość ciasnej względnie przestrzeni. Czyżby strumienie wrzącej wody wyrzucane ciągle z pomp „Nautilusa” nie podniosły temperatury tej przestrzeni i nie opóźniły zamarznięcia?

– Trzeba spróbować – rzekłem stanowczo.

– Spróbujemy, panie profesorze.

Termometr wskazywał wówczas zewnątrz statku200 siedem stopni zimna. Kapitan Nemo zaprowadził mnie do kuchen, gdzie działały obszerne przyrządy dostarczające przez parowanie wody do picia. Napełniano je wodą i całkowite ciepło stosów puszczone zostało przez zanurzone w niej wężownice. Po kilku minutach woda ta dosięgała stu stopni! Zwrócono ją do pomp, a w miarę ubywania zastępowano wciąż świeżą. Gorąco wywiązane ze stosów było tak wielkie, że zimna woda czerpana z morza, przeszedłszy zaledwie przez przyrząd, wpływała wrząca do pompy.

Zaczęło się pompowanie i po upływie trzech godzin termometr zewnątrz statku wskazywał sześć stopni poniżej zera. W dwie godziny potem wskazywał już tylko cztery.

– Powiedzie się nam – rzekłem do kapitana po zbadaniu i skontrolowaniu przez liczne spostrzeżenia postępu tej operacji.

– Tak myślę – odpowiedział. – Nie zostaniemy zmiażdżeni, pozostaje nam tylko lękać się uduszenia.

– Przez noc temperatura wody podniosła się do jednego stopnia nad zero. Wrzące wytryski nie zdołały posunąć jej wyżej. Ale ponieważ zamarzanie morza następuje dopiero przy dwóch stopniach zimna, byłem więc pod tym względem zupełnie spokojny.

Nazajutrz, dwudziestego siódmego, rów wydrążony był do głębokości sześciu metrów. Pozostawało zatem do wyrąbania tylko cztery metry, to jest na czterdzieści osiem godzin pracy. Powietrze nie mogło już być odnawiane wewnątrz „Nautilusa”. Toteż dzień ten stawał się co chwila przykrzejszym.

Przygniotła mnie nieznośna ciężkość. Około godziny trzeciej po południu męczące to uczucie wzrosło do wysokiego stopnia. Ziewanie rozciągało mi szczęki. Płuca moje dyszały, szukając tego utleniającego płynu, który stawał się coraz rzadszy. Umysł mój zaczął bezwładnieć. Leżałem rozciągnięty bez sił, prawie bez przytomności. Poczciwy mój Conseil, nawiedzony tymiż samymi objawami, doznając tych samych cierpień, nie opuszczał mnie ani na chwilę. Brał mnie za rękę, dodawał odwagi, szeptał:

– Ach! Gdybym mógł nie oddychać, żeby zostawić panu więcej powietrza.

Słysząc to, czułem, że łzy cisnęły mi się do oczu.

Przy tak nieznośnym położeniu wewnątrz statku, z jakimż pośpiechem, z jaką radością wdziewaliśmy przyrządy nurkowe, gdy przyszła na nas kolej do pracy! Oskardy dudniły po lodzie, męczyły się ręce, kaleczyły dłonie. Lecz cóż znaczyło znużenie i rany? Ożywcze powietrze płynęło w płuca! Oddychaliśmy! Oddychaliśmy!

A jednak nikt nie przedłużał swojej podwodnej pracy nad czas oznaczony. Po skończeniu roboty, każdy oddawał ciężko dyszącym towarzyszom ów życiodajny zbiornik. Kapitan Nemo dawał przykład i pierwszy ulegał tej surowej karności. Gdy przyszła pora, ustępował swój przyrząd innemu i wracał do zepsutej atmosfery statku, zawsze spokojny, bez śladu znękania, bez skargi.

Tegoż dnia robota wykonywana była z większą jeszcze dokładnością. Pozostały już tylko dwa metry do wyrąbania na całej przestrzeni rowu. Dwa metry tylko dzieliły nas od wolnego morza. Ale zbiorniki powietrza były już prawie wyczerpane. Niewielką pozostałość należało zachować dla robotników. Ani jednego atomu dla „Nautilusa”.

Wróciwszy na statek, zostałem na wpół zaduszony. Co za noc! Nie zdołam jej opisać. Takie cierpienia nie dają się wyrazić. Nazajutrz mój oddech stał się jeszcze cięższy. Do bólu głowy przyłączył się odurzający zawrót, wskutek czego byłem jak pijany. Towarzysze moi doznawali takich samych objawów, kilku ludzi załogi prawie konało.

W tym dniu, szóstym naszego uwięzienia, kapitan Nemo, uważając działanie motyk i oskardów za zbyt powolne, postanowił zgnieść warstwę lodu dzielącą nas jeszcze od morskiej głębiny. Ten człowiek zachował całą swą zimną krew i energię. Siłą moralną pokonywał cierpienia fizyczne. Myślał, obliczał, działał.

Na rozkaz jego ulżono statkowi, który wskutek zmiany ciężkości gatunkowej uniósł się z lodowego łożyska. Sprowadzono go wtedy nad ów ogromny rów zakreślony odpowiednio do rozmiarów statku i napełniono zbiorniki wodne: „Nautilus” opuścił się i osiadł w rowie.

Wówczas cała załoga wróciła na statek i podwójne drzwi szczelnie zamknięto. „Nautilus” leżał na warstwie lodu niemającej nawet całego metra grubości i podziurawionej świdrami w tysiącu punktów.

Otworzono zupełnie kurki zbiorników, w które wpadło sto sześciennych metrów wody, zwiększając ciężar „Nautilusa” o sto tysięcy kilogramów.

Czekaliśmy, nasłuchując i zapominając o swych cierpieniach, żywiąc jeszcze nadzieję. Była to ostatnia stawka w grze ocalenia!

Pomimo szumu napełniającego mi głowę usłyszałem drżenie pod pudłem „Nautilusa” zaczynającego się poruszać. Lód pękał ze szczególnym trzaskiem podobnym do darcia papieru i „Nautilus” opuścił się.

– Przedzieramy się! – szepnął mi Conseil do ucha.

Nie byłem w stanie odpowiedzieć. Porwałem go tylko za rękę i mimo woli konwulsyjnie ścisnąłem.

Nagle party olbrzymim obciążeniem „Nautilus” wpadł w wodę jak kula, to jest wleciał jakby w próżnię.

Natenczas całą siłę elektryczną zwrócono na pompy, które zaczęły natychmiast wyrzucać wodę ze zbiorników. Po kilku minutach spadanie nasze zostało pohamowane. Niezadługo nawet manometr pokazał ruch do góry. Śruba, wirując z całą szybkością, sprawiała, że żelazne pudło drżało w samych nawet nitach, i unosiła nas ku północy.

Ale jak długo miała trwać żegluga pod lodowiskiem do miejsca wolnego na morzu? Może cały dzień jeszcze? Byłbym wprzód umarł!

Na wpół rozciągnięty na sofie w bibliotece, dusiłem się. Twarz moja zrobiła się fioletowa, usta sine; wszystkie władze życiowe zostały w zawieszeniu. Nie widziałem już, nie słyszałem. Pojęcie czasu zatarło się w mym umyśle. Muskuły nie mogły się ściągać.

Nie mógłbym oznaczyć liczby przebytych w tym stanie godzin. Miałem jednak poczucie zaczynającego się konania. Wiedziałem, że umieram…

Nagle odzyskałem przytomność. Kilka tchnień powietrza przeniknęło me płuca. Czy wypłynęliśmy na powierzchnię fali? Czyśmy przebyli już lodowisko?

Nie! To Ned i Conseil, dwaj zacni przyjaciele, poświęcali się, aby mnie ocalić. Pozostało jeszcze w jednym przyrządzie parę atomów powietrza. Zamiast odetchnąć nim sami, zachowali je dla mnie i dusząc się, sączyli mi życie kropla po kropli. Chciałem odepchnąć przyrząd, zatrzymali mi rękę i oddychałem kilka chwil z rozkoszą…

Spojrzałem na zegar: była godzina jedenasta z rana. Mieliśmy więc 28 marca. „Nautilus” pędził z przerażającą szybkością czterdziestu mil na godzinę!

Gdzież był kapitan Nemo? Czy już nie żył? Czy towarzysze jego pomarli z nim razem?

W tej chwili manometr wskazywał, żeśmy się znajdowali tylko o dwadzieścia metrów pod powierzchnią morza. Zwyczajna kra dzieliła nas od atmosfery. Czy by nie dało się jej przebić?

Może! W każdym razie „Nautilus” miał spróbować. Czułem, że w rzeczy samej przybierał prostopadłe położenie, opuszczając tył i podnosząc do góry ostrogę. Wprowadzenie wody starczyło na zmianę równowagi. Potem pchnięty potężnym ruchem swej śruby uderzył w spód kry jakby olbrzymim taranem. Rozbijał ją po trochu, cofał się i godząc znów z całą szybkością, coraz to bardziej rozrywał; aż w końcu wypadł w największym pędzie na wierzch lodowej płyty, druzgocąc ją swym ciężarem.

Otworzono, rzec można oderwano, klapę – i strumień świeżego powietrza ogarnął wszystkie części „Nautilusa”.

Z Przylądka Horn do Amazonki

Nie wiem, jak się dostałem na platformę; może mnie Kanadyjczyk zaniósł. Alem oddychał, łykałem ożywcze powietrze morskie. Dwaj moi towarzysze napawali się świeżymi jego atomami. Nieszczęśliwi pozbawieni przez długi czas pożywienia nie mogą bez szkody dla zdrowia zaspokoić od razu głodu pierwszym, jaki im wpadnie, pokarmem. My przeciwnie; nie potrzebując się wcale miarkować, mogliśmy wciągać pełnymi płucami atomy tej atmosfery i wietrzyk, sam wietrzyk wlewał nam w usta rozkoszny ów nektar.

– Ach! – powtarzał Conseil. – Cóż to za dobra rzecz ten tlen. Niech pan śmiało oddycha. Wystarczy go dla wszystkich.

Ned Land nic nie mówił, ale otworzył usta tak szeroko, że przestraszyć mógłby nawet rekina! A co za oddech potężny! Kanadyjczyk „ciągnął” jak piec, w którym się dobrze pali.

Wkrótce odzyskaliśmy siły i kiedym spojrzał dokoła, spostrzegłem, że byliśmy sami na platformie. Nikogo z osady, ani nawet kapitana Nemo. Dziwni marynarze „Nautilusa” poprzestawali na krążącym wewnątrz powietrzu. Żaden nie przyszedł rozkoszować się pełną atmosferą.

Pierwsze wyrazy, którem wymówił, były wyrazami wdzięczności i dziękczynienia dwóm moim towarzyszom. Ned i Conseil przedłużyli me istnienie w ostatnich godzinach tego długiego konania. Cała wdzięczność moja nie mogła wynagrodzić ich za to poświęcenie.

– Ba, panie profesorze – odpowiedział Ned Land – nie ma o czym mówić. Jakąż mieliśmy w tym zasługę? Żadnej. Było to rzeczą prostego rachunku. Pańskie życie było więcej warte niż nasze, należało je przeto zachować.

– Nie, Nedzie – odparłem – wcale nie było więcej warte. Nikt bowiem nie jest wyższy nad człowieka dobrego i szlachetnego, a ty nim jesteś.

– No dobrze, dobrze – powtarzał zakłopotany Kanadyjczyk.

– A ty, poczciwy mój Conseilu, dużoś wycierpiał?

– Niewiele, krótko mówiąc. Brakło mi wprawdzie parę łyków powietrza, alem się jakoś bez niego obywał. Zresztą widziałem, jak pan omdlewał, a to nie dawało mi najmniejszej ochoty do oddychania. Zamykało mi to, jak mówią, gę…

Conseil, zmieszany swą paplaniną, nie dokończył.

– Moi przyjaciele – rzekłem żywo wzruszony – jesteśmy na zawsze z sobą związani. Nabyliście do mnie prawa…

– Którego nadużyję – odparł Kanadyjczyk.

– Hę? – mruknął Conseil.

– Tak – mówił Ned Land – prawa zabrania pana z sobą, kiedy opuszczę tego piekielnego „Nautilusa”.

 

– Ale – wtrącił Conseil – czy płyniemy w dobrym kierunku?

– Tak – odpowiedziałem – ponieważ płyniemy ku słońcu, a słońcem tu jest północ.

– Zapewne – rzekł Ned Land – ale idzie mi o to, żeby wiedzieć, czy się zbliżamy do Oceanu Spokojnego czy też Atlantyckiego, to jest do mórz uczęszczanych czy pustych.

Nie byłem w stanie na to odpowiedzieć i obawiałem się, aby kapitan Nemo nie zechciał nas raczej zaprowadzić na ów bezmierny ocean oblewający zarazem brzegi Azji i Ameryki. Wprawdzie tym sposobem uzupełniłby swą podróż podmorską naokoło świata i powrócił na morza, na których „Nautilus” odzyskiwał najzupełniejszą niezależność. Gdybyśmy wszakże mieli wrócić na wody Pacyfiku, z dala od wszelkich lądów zaludnionych, to cóż się stanie z projektami Neda Landa?

Wątpliwość ta jednak musiała się rychło wyjaśnić. „Nautilus” płynął szybko. Koło biegunowe zostało rychło przebyte; przód statku zwrócony był do Przylądka Horn. Trzydziestego pierwszego marca o siódmej wieczorem znajdowaliśmy się naprzeciw tego południowego cypla Ameryki.

Wówczas to zapomniane zostały wszystkie minione cierpienia. Wspomnienie uwięzienia przez lody zatarło się w naszym umyśle. Myśleliśmy już tylko o przyszłości. Kapitan Nemo nie zjawiał się ani w salonie, ani na platformie. Punkt położenia naszego, oznaczany codziennie na mapie porucznika, pozwalał mi rozpoznawać dokładnie kierunek „Nautilusa”. Otóż tego wieczora widoczne było, ku wielkiemu mojemu zadowoleniu, żeśmy wracali na północ przez Atlantyk.

Zawiadomiłem Kanadyjczyka i Conseila o rezultacie mych spostrzeżeń.

– Dobra nowina – rzekł Kanadyjczyk – lecz dokąd „Nautilus” zmierza?

– Nie umiem ci tego powiedzieć.

– Czyżby się zachciało kapitanowi, spróbowawszy bieguna południowego, rzucić się na biegun północny i wrócić na Ocean Spokojny przez słynne przejście północno-zachodnie?

– Nie trzeba by poddawać mu tej myśli – wtrącił Conseil.

– A więc – rzekł Kanadyjczyk – wprzód jeszcze wymówimy mu nasze towarzystwo.

– W każdym razie – dodał Conseil – ten kapitan Nemo to mistrz w swoim rodzaju i nie będziemy żałowali, żeśmy go poznali.

– Zwłaszcza kiedy go pożegnamy – odparł Ned Land.

Nazajutrz, 1 kwietnia, gdy „Nautilus” na parę minut przed południem wypłynął na wierzch, ujrzeliśmy ląd na zachodzie. Była to Ziemia Ognista, której pierwsi żeglarze nadali to miano, widząc gęste dymy wznoszące się z szałasów krajowców. Ta Ziemia Ognista tworzy znaczną gromadę wysp rozciągającą się na trzydzieści mil francuskich wzdłuż, a osiemdziesiąt wszerz, pomiędzy 53° i 56° szerokości południowej, a 67° 50' i 77° 15' długości zachodniej. Wybrzeże wydało mi się niskie, lecz w dali piętrzyły się wysokie góry. Dostrzegłem nawet górę Sarmiento wznoszącą się na dwa tysiące siedemdziesiąt metrów nad poziom morza – piramidalną bryłę łupku, z nader śpiczastym szczytem, który, jak mnie zapewniał Ned Land, „wróży pogodę lub niepogodę” stosownie do tego, czy osłonięty jest mgłą, czy też widzialny.

– Doskonały barometr, mój przyjacielu.

– Tak, panie, barometr naturalny, który mnie nigdy nie zwiódł, gdym żeglował pomiędzy rafami Cieśniny Magellańskiej.

W tej chwili szczyt ów rysował się czysto na tle nieba. Była to przepowiednia pogody i sprawdziła się.

„Nautilus”, wróciwszy pod wodę, zbliżył się do brzegu, płynąc wzdłuż niego w odległości kilku mil tylko. Przez szyby salonu widziałem długie wodorosty i olbrzymie fukusy. Te pęcherzowate morszczyny, których wolne morze biegunowe zawierało parę okazów o lepkim i lśniącym włóknie, miały do trzystu metrów długości. Istne powrozy, grubsze niż wielki palec u ręki i bardzo mocne; służą też nieraz marynarzom do cumowania statków. Inny znów porost znany pod nazwą webła, z liściem czterostopowym, oblepionym kolorową skamieniałością zaścielał dno morskie, służąc za gniazdo i pożywienie miriadom skorupiaków, krabów, sepii. Tam to foki i wydry znajdowały obfitą ucztę, mieszając na sposób angielski mięso ryb z jarzynami morskimi.

Nad tym żyznym i bujnym dnem morza „Nautilus” sunął z niezmierną szybkością. Ku wieczorowi zbliżył się do Archipelagu Malwińskiego, którego chropowate wierzchołki mogłem nazajutrz rozpoznać. Głębokość morza w tym miejscu była niewielka. Sądziłem więc nie bez przyczyny, że te dwie wyspy otoczone wielką liczbą wysepek tworzyły niegdyś część Ziemi Magellańskiej. Malwiny zostały prawdopodobnie odkryte przez sławnego Johna Davisa, który nadał im miano Davis Southern Islands. Później Richard Hawkins nazwał je Maiden Islands – Wyspami Panieńskimi. Następnie w początkach osiemnastego wieku nazwane zostały przez rybaków z Saint-Malo Malwinami, a na koniec Anglicy, do których obecnie należą, dali im nazwę Wysp Falklandzkich.

Zapuszczone w tych wodach sieci dostarczyły pięknych okazów wodorostów, a zwłaszcza pewnego rodzaju fukusu201, którego korzenie obciążone były najsmaczniejszymi z jadalnych ślimaków. Gęsi i kaczki osiadły tuzinami na platformie i przeszły wnet do spiżarni statku. Z ryb zauważyłem głównie kościste z rodzaju babek, a zwłaszcza diodomy długości dwu centymetrów, usiane na całym ciele białawymi i żółtymi plamami.

Podziwiałem także liczne meduzy i najpiękniejsze z tego rodzaju chryzaory, właściwe wodom malwińskim. Jedne miały kształt półkulistego parasolika w ciemnoczerwone pręgi, zakończonego dwunastoma foremnymi festonami, inne znowu koszyczka, z którego wysuwały się szerokie liście i długie czerwone prątki. Płynęły, poruszając swymi czterema liściowatymi ramionami i kołysząc w wodzie obfite zwoje macek. Chciałem zachować kilka okazów tych delikatnych zwierzokrzewów – ale to są mgły, cienie, widma, które po wyjęciu ich z rodzimego żywiołu rozpływają się zaraz i ulatniają.

Gdy ostatnie wyżyny Malwinów zniknęły z widnokręgu, „Nautilus” zanurzył się na dwadzieścia do dwudziestu pięciu metrów, sunąc wzdłuż brzegów amerykańskich. Kapitan Nemo nie pokazywał się.

Do 3 kwietnia nie opuszczaliśmy wód patagońskich, płynąc już to po wierzchu, już w głębi oceanu. „Nautilus” przebył szeroki prąd utworzony przez ujście La Platy i znalazł się 4 kwietnia naprzeciw Urugwaju, lecz w odległości pięćdziesięciu mil od brzegu. Kierunek utrzymywał stale na północ i posuwał się prawie równolegle do długich zakrętów wybrzeża Ameryki Południowej. Zrobiliśmy do tego czasu szesnaście tysięcy mil od chwili dostania się na „Nautilusa” na Morzu Japońskim.

Około jedenastej z rana minęliśmy Zwrotnik Koziorożca pod trzydziestym siódmym stopniem długości i opłynęliśmy z daleka Przylądek Frio. Kapitan Nemo, ku wielkiemu nieukontentowaniu Neda Landa, nie lubił widać sąsiedztwa zamieszkanych brzegów Brazylii, bo śpieszył z szaloną szybkością. Żadna ryba, żaden ptak najbystrzejszy nie mógł za nami podążyć i wszystkie przyrodzone osobliwości tych mórz uszły moich spostrzeżeń.

Szybkość ta trwała przez kilka dni; 9 kwietnia wieczorem ujrzeliśmy zachodni cypel Ameryki Południowej, utworzony przez Przylądek San-Roque. Ale wtedy „Nautilus” oddalił się znowu od brzegu, szukając na większych głębiach podmorskich doliny ciągnącej się od tego przylądka do Sierra Leone na brzegu afrykańskim. Dolina ta rozdwaja się na wysokości Antyli i kończy olbrzymią wklęsłością głębokości dziewięciu tysięcy metrów. W tym miejscu pokład geologiczny oceanu przedstawia aż do Małych Antyli skalistą, mierzącą sześć kilometrów wysokości i spiczasto zakończoną ławicę, a na wysokości wysp Przylądka Zielonego drugą taką, nie mniej znaczną ścianę, zamykającą cały roztopiony ląd Atlantydy. Dno owej niezmiernej doliny najeżone jest kilku górami nadającymi tym gruntom podmorskim malowniczy widok. Mówię to głównie na zasadzie map znajdujących się w rękopisie w bibliotece „Nautilusa”, wykonanych oczywiście ręką samego kapitana Nemo i według osobistych jego spostrzeżeń.

Przez kilka dni głębokie te i puste wody zwiedzane były za pomocą pochylonych płaszczyzn. „Nautilus” robił długie przekątne zygzaki, unosząc się do rozmaitej wysokości. Ale 11 kwietnia wypłynął raptem na wierzch i ziemia ukazała się znowu przy ujściu rzeki Amazonki, stanowiącym bystry i szeroki prąd, którego wylew do morza jest tak znaczny, że woda w nim na przestrzeni kilku mil traci słoność.

Przebyliśmy równik. O dwadzieścia mil na zachód leżała Gujana, ziemia francuska, na której łatwo znaleźlibyśmy schronienie. Ale wiatr dął gwałtownie i prosta łódź nie mogłaby się utrzymać na rozhukanych falach. Zrozumiał to pewnie Ned Land, bo nic nie mówił. Ja zaś unikałem z mej strony wszelkiej przymówki do jego projektu ucieczki, nie chcąc popychać do przedsięwzięcia, które by się niewątpliwie nie powiodło.

Wynagrodziłem sobie łatwo tę zwłokę, robiąc zajmujące studia. Przez te dwa dni, 11 i 12 kwietnia, „Nautilus” nie opuszczał powierzchni morza i sieci jego dały nam prawdziwie cudowny połów zwierzokrzewów, ryb i płazów.

Kilka zwierzokrzewów zaczepiło się o łańcuchy sieci. Były to po większej części phyctaliny należące do rodziny anemonów morskich, a między innymi gatunek Phyctalis protexta, rodem głównie z tej części oceanu – niewielki krążek zdobny prostopadłymi paskami i nakrapiany w czerwone punkciki zakończone prześlicznie rozwiniętymi mackami. Co się tyczy mięczaków, znalazłem same tylko widziane już dawniej okazy, jako to: wieżyczki, purpurowe oliwy z regularnie krzyżującymi się paskami, których rudawe plamki odbijały się żywo na tle cielistym; fantastyczne pterocery, podobne do skamieniałych niedźwiadków; przezroczyste hiale; żeglarki; wyborne do jedzenia sepie i pewne gatunki kałamarnic, które starożytni przyrodnicy mieścili w rzędzie ryb latających, używane głównie na przynętę przy połowie dorszów.

198kierunek – tu: kierownictwo. [przypis edytorski]
199lubo (daw.) – choć. [przypis edytorski]
200zewnątrz statku – dziś: na zewnątrz (…). [przypis edytorski]
201fukus (łac. fucus) – morszczyn. [przypis edytorski]