Tasuta

20 000 mil podmorskiej żeglugi

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Wszystkie ujmę kuchni przynoszą! – zawołał Kanadyjczyk.

– Czy zrozumiałeś, przyjacielu Ned? – zapytał uczony Conseil.

– Ani trochę, przyjacielu Conseil – odparł oszczepnik. – Ale nie zważaj na to, mów dalej, bo to bardzo zajmujące.

– Co do ryb chrząstkowatych – mówił niewzruszony Conseil – te dzielą się tylko na trzy rzędy.

– Tym lepiej – rzekł Ned.

– Primo, okrągłouste, których szczęki mają kształt lejkowatego smoczka, a skrzela otwierają się przez liczne otworki; rząd obejmujący jedną rodzinę. Typ: minóg107.

– To cenna ryba – odpowiedział Ned Land.

– Secundo, poprzecznouste ze skrzelami jak u poprzednich, ale z niższą szczęką ruchomą. Ten rząd, najważniejszy w całej klasie, zawiera dwie rodziny. Typ: raja i żarłacze.

– Jak to! – zawołał Ned – raje i rekiny w jednym rzędzie! No, mój przyjacielu, w interesie rai nie radzę ci umieszczać jej w jednym słoju z rekinem.

– Tertio – mówił dalej Conseil – jesiotrowe, z otwartymi skrzelami w sposób zwykły, to jest za pomocą szczeliny opatrzonej nakrywką. W tym rzędzie mieszczą się cztery rodzaje. Typ: jesiotr.

– Ach, przyjacielu Conseil, najlepszą rzecz na koniec zachowałeś, przynajmniej mnie się tak zdaje. Czy to już wszystko?

– Już wszystko, mój poczciwcze – odpowiedział Conseil – nie zapominaj jednak, że widząc, com wymienił, jeszcze się nic nie wie, bo rodziny dzielą się na rodzaje, podrodzaje, gatunki, odmiany…

– Otóż właśnie, przyjacielu Conseil – rzekł oszczepnik, nachylając się ku szybie w ścianie – różne gatunki i odmiany przed nami przepływają!

– Tak, to ryby! – zawołał Conseil. – Wyglądamy, jakbyśmy stali przed akwarium!

– Nie – odrzekłem – bo akwarium jest to zawsze tylko klatka, a tu ryby swobodne są jak ptaki w powietrzu.

– Dalej, przyjacielu Conseil, nazywajże je, nazywaj – mówił Ned Land.

– Ja tego nie potrafię – odparł Conseil. – To rzecz mego pana.

I w istocie, poczciwy chłopak, zaciekły klasyfikator, nie był przecież naturalistą i nie wiem, czy zdołałby odróżnić tuńczyka od bonita. Przedstawiał tym sposobem zupełną sprzeczność z Kanadyjczykiem, który znów bez wahania mógł nazwać każdą rybę.

– To rogatnica – rzekłem.

– I to chińska – dodał Ned Land.

– Rodzaj balistów, rodzina kolczasto-pancernych, rząd zrosłoszczękich – wyrecytował Conseil.

Nie było wątpliwości, że Ned i Conseil we dwóch złożyliby się na dobrego naturalistę. Kanadyjczyk się nie mylił. Gromada balistów z ciałem bez żeber, skórą chropowatą, uzbrojonych kolcami na grzbiecie, igrała około „Nautilusa”; poruszały one czterema rzędami kolców, w które z każdej strony mają zaopatrzony ogon. Trudno zobaczyć coś piękniejszego jak ich powłoka szara u góry, biała pod spodem, której złote plamki błyszczą wśród ciemnych fałd bałwanów. Między nimi pływały raje, wśród których, ku mej wielkiej radości, dostrzegłem chińską raję, żółtawą z wierzchniej części, a bladoróżową pod brzuchem, uzbrojoną trzema kolcami poza okiem: rzadki, a nawet wątpliwy gatunek za czasów Lacépèda, który go tylko widział w zbiorze rysunków japońskich.

W ciągu dwu godzin całe wojsko morskie eskortowało „Nautilusa”. Wśród ich igrania, skoków i współzawodnictwa o piękność, blask i szybkość, przemknęły przed nami: zielona labra, barwena108 berberyjska znaczona podwójną czarną pręgą; kiełbie wąsate z ogonem zaokrąglonym, barwy białej z fioletowymi plamami na grzbiecie; skarb japoński, cudowna makrela tych mórz z ciałem niebieskawym i srebrzystą głową; świetne lazurki, których nazwa sama zastępuje opis; leszczaki pręgowane z płetwami zabarwionymi na niebiesko i żółto – inne z pasami poprzecznymi i czarną pręgą na ogonie; leszczaki pasiaste wytwornie ściśnięte w swoich sześciu pasach; austolony kształtu flecikowego albo bekasy morskie, których pewne okazy dochodzą długości metra; salamandry japońskie, mureny109, węże długości sześciu stóp, z małymi żywymi oczkami, z pyskiem najeżonym zębami itd.

Zachwyt nasz utrzymywał się ciągle na najwyższym punkcie. Wykrzykników było bez liku. Ned nazywał ryby, Conseil klasyfikował je, ja podziwiałem zwinność ich ruchów i piękność kształtów. Nigdy przedtem nie widziałem tych zwierząt żywych, swobodnych w ich właściwym żywiole.

Nie będę opisywał tej rozmaitości karmiącej nasze oczarowane oczy, tego zupełnego zbioru mórz japońskich i chińskich. Ryby zbierały się liczniej niż ptaki w powietrzu, przywabiane olśniewającą jasnością światła elektrycznego. Nagle zrobiło się widno w salonie. Metalowe ściany zasunęły się, czarujące widzenie znikło. Długo jeszcze o nim marzyłem, nareszcie wzrok mój napotkał narzędzia zawieszone na ścianach. Busola wskazywała zawsze kierunek północno-wschodni; manometr – ciśnienie pięciu atmosfer, odpowiadające głębokości pięćdziesięciu metrów, a loch elektryczny (szybkomierz) szybkość piętnastu mil na godzinę.

Oczekiwałem na kapitana Nemo, ale się wcale nie pokazał. Zegar wskazywał godzinę piątą.

Ned Land i Conseil powrócili do swej kajuty, ja do mego pokoju. Znalazłem tam przygotowany obiad. Składał się z zupy żółwiowej z najdelikatniejszych żółwi przyrządzonej, barweny o białym mięsie, której wątroba, oddzielnie przyrządzona, wyborną dała potrawę, i z mięsa cierniopłetwej holokanty cesarskiej, która delikatnością smaku według mnie łososia przewyższa.

Przepędziłem wieczór na czytaniu i rozmyślaniu. Potem, gdy sen mię zaczął morzyć, wyciągnąłem się na pościeli i usnąłem, a „Nautilus” tymczasem mknął bystrym prądem Rzeki Czarnej.

Zaproszenie listowne

Nazajutrz, 9 listopada, obudziłem się po przespaniu dwunastu godzin. Conseil przyszedł według zwyczaju dowiedzieć się, „jak pan przepędził noc” i ofiarować mi swe usługi. Zostawił on swego przyjaciela, Kanadyjczyka, śpiącego tak smacznie jak człowiek, który całe życie nic innego nie robi.

Pozwoliłem zacnemu chłopcu wygadać się do woli, niewiele mu odpowiadając; zbyt bowiem zajmowała mnie nieobecność kapitana Nemo na wczorajszym naszym posiedzeniu i spodziewałem się zobaczyć go dzisiaj.

Wkrótce przywdziałem me suknie z bisioru110, nad którymi nieraz już zastanawiał się Conseil. Wytłumaczyłem mu, że były zrobione z lśniących i miękkich włókien, za pomocą których czepiają się skał „szyneczki” – gatunek mięczaków przebywający w wielkiej obfitości na brzegach Morza Śródziemnego. Z włókien tych robiono dawniej piękne materie, pończochy, rękawiczki, gdyż są bardzo miękkie i ciepłe. Osada więc „Nautilusa” mogła ubierać się tanim kosztem, obywając się bez krzaka bawełny, bez owiec i jedwabników.

Ubrawszy się, poszedłem do dużego salonu. Był pusty.

Zagłębiłem się w badaniu skarbów konchyliologii nagromadzonych w oszklonych szafach. Przeglądałem przy tym ogromne zielniki pełne najrzadszych roślin morskich, które, choć zasuszone, zachowały jednak swe cudne barwy. Wśród tych szacownych okazów flory wodnej znalazłem okółki pręgowate ziarnonośne, delikatne czeramie barwy szkarłatnej, bedłkę111 wachlarzowatą, acetabule podobne bardzo do wklęsłych grzybów, które przez długi czas zaliczano do zwierzokrzewów, i wreszcie cały szereg porostów morskich.

Upłynął cały dzień, a kapitan Nemo nie zaszczycił mnie swoją wizytą. Drzwi salonu nie uchyliły się. Chciano może przyzwyczaić nas do tych pięknych rzeczy.

„Nautilus” utrzymywał się w kierunku wschodnim przy dwunastomilowej szybkości i zanurzeniu na pięćdziesiąt do sześćdziesięciu metrów.

Na drugi dzień, 10 listopada, toż samo zaniedbanie, takaż samotność. Ned i Conseil spędzili większą część dnia ze mną. Dziwiła ich niewytłumaczona nieobecność kapitana. Czy ten szczególny człowiek był chory? Czy zmienić chciał względem nas swe zamiary?

Z tym wszystkim, jak zauważył Conseil, używaliśmy zupełnej swobody i byliśmy dobrze żywieni. Gospodarz nasz dotrzymywał warunków swego układu. Nie mogliśmy się żalić: a zresztą sama niezwykłość naszego losu obiecywała tak sowite nagrody, żeśmy nie mieli jeszcze prawa go winić.

 

Tegoż dnia zacząłem dziennik mych przygód, co dało mi możność opowiedzenia ich z najściślejszą dokładnością i… by nie pominąć ciekawego szczegółu, pisałem go na papierze z włókna wodorostów.

Jedenastego listopada świeże powietrze rozchodzące się wewnątrz „Nautilusa” uprzedziło mnie, żeśmy wrócili na powierzchnię oceanu, żeby odnowić zapas tlenu. Zwróciłem się ku środkowym schodom i wyszedłem na platformę.

Dochodziła szósta rano. Powietrze było mgliste, morze szare, ale spokojne. Zaledwie kołysały się fale. Czy kapitan Nemo, którego spodziewałem się tu spotkać, nadejdzie? Ujrzałem tylko sternika, uwięzionego w swej szklanej klatce. Usiadłszy na krawędzi pudła statku, z rozkoszą wciągałem w płuca słone wyziewy.

Wschodzące słońce rozproszyło powoli mgłę. Promienna gwiazda wynurzała się ze wschodniego horyzontu. Morze zapłonęło od niej jak zapalona podsypka prochu. Rozwiane w górze chmury zabarwiły się żywymi, mieniącymi się w cudne odcienie kolorami; a mnóstwo „języków kocich112” zapowiadało całodzienny wiatr.

Ale co znaczył wiatr dla „Nautilusa”, którego burze nie mogły zastraszyć.

Podziwiałem ten rozkoszny wschód słońca, tak wesoły i ożywczy – gdy naraz usłyszałem, że ktoś wchodzi na platformę.

Gotowałem się powitać kapitana, ale to był jego porucznik. Przeszedł platformę, zdając się nie spostrzegać mej obecności. Przyłożywszy potężną lunetę do oczu, zbadał z niezmierną uwagą wszystkie punkty horyzontu. Potem zbliżył się do klapy i wymówił zdanie, którego brzmienie dokładnie tu powtarzam. Zachowałem je dobrze w pamięci, bo każdego rana powtarzało się w jednakich okolicznościach. Oto są te wyrazy:

„Nautron respoc lorni virch”.

Co one znaczyły – tego nigdy nie będę wiedział.

Po wymówieniu tych słów, porucznik zszedł na dół. Myślałem, że „Nautilus” wraca do swej podmorskiej żeglugi, pośpieszyłem więc do klapy i przez podłużny korytarz dostałem się do mego pokoju.

Upłynęło tak pięć dni bez żadnej zmiany w naszym położeniu. Co rano wychodziłem na platformę. Co dzień to samo zdanie wychodziło z ust tej samej osoby. Kapitan Nemo nie zjawiał się.

Sądziłem już, że go nigdy nie zobaczę. Tymczasem 16 listopada, wróciwszy do swego pokoju z Nedem i Conseilem, zastałem na stole list pod moim adresem.

Zerwałem niecierpliwą ręką kopertę. Pismo było bujne, czyste, lecz zakrawało nieco na gotyckie, przypominając kształt liter niemieckich.

List ten zawierał następujące wyrazy:

„Do pana profesora Aronnax, na pokładzie

„Nautilusa”, 17 listopada 1867 r.

Kapitan Nemo zaprasza profesora Aronnax na polowanie, które odbędzie jutrzejszego rana w lasach na wyspie Crespo. Spodziewa się, że profesorowi nic nie przeszkodzi w nim uczestniczyć, i z przyjemnością będzie widział z nim razem jego towarzyszów.

Dowódca „Nautilusa”

Kapitan Nemo”.

– Polowanie! – zawołał Ned.

– I to w lasach na wyspie Crespo – dodał Conseil.

– Zatem wysiądzie na ląd ten dziwak – zauważył Ned Land.

– Zdaje mi się, że to dość jasno wyrażone – odpowiedziałem, powtórnie odczytując list.

– A więc należy przyjąć – rzekł Kanadyjczyk. – Raz stanąwszy na ziemi, zobaczymy co począć dalej. Zresztą nie gniewa mnie to wcale, że sobie zjem parę kawałków świeżego mięsa.

Nie starając się pogodzić sprzeczności zachodzącej pomiędzy objawionym przez kapitana Nemo wstrętem do wysp i lądów a jego zaproszeniem na polowanie w lasach, poprzestałem na odpowiedzi:

– Zobaczymy przede wszystkim, co to jest ta wyspa Crespo.

Wziąłem mapę obu półkul i pod 32° 4' szerokości północnej a 167° 50' długości zachodniej znalazłem wysepkę rozpoznaną w roku 1801 przez kapitana Crespo, która na dawnych mapach hiszpańskich zwana była Roca de la Plata, to jest „Srebrna Skała”. Znajdowaliśmy się zatem blisko o tysiąc osiemset mil od miejsca naszego wyjazdu, a zmieniony nieco kierunek „Nautilusa” zmierzał ku południo-zachodowi.

Wskazałem mym towarzyszom tę drobną skałę rzuconą na północnym Oceanie Spokojnym.

– Jeżeli kapitan Nemo – rzekłem – wysiada niekiedy na ląd, to przynajmniej wybiera wyspy całkiem bezludne.

Ned Land, wzruszywszy tylko głową, nic nie odpowiedział, to samo zrobił i Conseil, po czym obaj odeszli. Po kolacji podanej mi przez milczącego i niewzruszonego kredencerza zasnąłem nie bez pewnego zajęcia się myślą o jutrze.

Nazajutrz, 17 listopada, zbudziwszy się, poczułem, że „Nautilus” stoi całkiem nieruchomy. Ubrałem się żywo i poszedłem do dużego salonu.

Zastałem kapitana Nemo, który tu na mnie czekał; powstał, ukłonił się i zapytał, czy zechcę mu towarzyszyć.

Ponieważ nie napomknął ani słówka o naszym ośmiodniowym niewidzeniu się, więc i ja też, nie wspominając nic o tym, odpowiedziałem po prostu, żem gotów z towarzyszami na jego usługi.

– Ośmielę się tylko – dodałem – zadać panu jedno pytanie.

– Pytaj, panie Aronnax, a jeżeli będę mógł, to ci odpowiem.

– A więc kapitanie, jakim sposobem, zerwawszy wszelkie stosunki z ziemią, posiadasz pan lasy na wyspie Crespo?

– Panie profesorze – odrzekł kapitan – lasy, które posiadam, nie potrzebują od słońca ani światła, ani ciepła. Nie mieszkają w nich ani lwy, ani rysie, ani tygrysy, ani jakiekolwiek zwierzęta czworonożne. Ja sam tylko je znam; dla mnie tylko jednego one rosną. Nie są to lasy ziemskie, ale podmorskie.

– Lasy podmorskie! – zawołałem.

– Tak, panie profesorze.

– I chcesz pan mnie do nich zaprowadzić?

– Właśnie.

– Pieszo?

– I suchą stopą.

– Polując?

– Polując.

– Z bronią w ręku?

– Z bronią w ręku.

Spojrzałem na dowódcę „Nautilusa” wzrokiem, który nie wyrażał dlań nic pochlebnego.

„Widocznie cierpi na mózg – pomyślałem. – Miał napad, który trwał osiem dni, i dotąd jeszcze nie ustał. Szkoda, wolałbym w nim widzieć oryginała niż wariata”.

Myśl ta dawała się wyraźnie wyczytać z mej twarzy – ale kapitan Nemo poprosił mnie z sobą i poszedłem za nim na wszystko zdecydowany.

Weszliśmy do sali jadalnej, gdzie zastawione było śniadanie.

– Panie Aronnax – rzekł kapitan – proszę podzielić ze mną bez ceremonii śniadanie. Porozmawiamy, jedząc. Przyrzekłem panu przechadzkę po lesie, lecz nie obiecywałem, że znajdziesz tam restaurację. Posilaj się pan jak człowiek, który prawdopodobnie będzie musiał długo czekać na obiad.

Zabrałem się ochoczo do biesiady złożonej z rozmaitych ryb i zrazów holoturii, wybornych zwierzokrzewów, przyprawnych113 silnie trawiącymi porostami, jak Porphyra laciniata114 i Laurencia prima fetida115. Za napój służyła czysta woda, do której za przykładem kapitana dodawałem kilka kropel wyskokowego likieru robionego na sposób Kamczadalów116 z porostu znanego pod nazwą Rhodymenia palmowata117.

Kapitan Nemo jadł, z początku nie mówiąc ani słowa; potem odezwał się do mnie:

– Panie profesorze, kiedym zaproponował ci polowanie w mych lasach na wyspie Crespo, sądziłeś, że jestem sam z sobą w sprzeczności. Gdym cię objaśnił, że tu idzie o lasy podmorskie, myślałeś, żem wariat. Panie profesorze, nie trzeba nigdy sądzić o ludziach lekkomyślnie…

– Ależ kapitanie, wierzaj…

– Chciej pan posłuchać, a zobaczysz, czy wypada zarzucać mi sprzeczność lub obłąkanie.

– Słucham pana.

– Panie profesorze, wiesz pan tak dobrze jak ja, że człowiek może żyć pod wodą, byle tylko miał z sobą zapas powietrza do oddychania. W pracach podmorskich robotnik w nieprzemakającym odzieniu, z głową zamkniętą w metalowym hełmie otrzymuje powietrze za pomocą pomp tłoczących i regulatorów odprowadzających.

– To przyrząd nurków – przerwałem.

– W rzeczy samej, ale człowiek w takich warunkach nie ma dosyć swobody. Związany on jest z pompą dosyłającą mu powietrze kauczukową rurą, istnym łańcuchem przykuwającym go do ziemi; będąc tak przyczepieni do „Nautilusa”, nie moglibyśmy daleko odejść.

– Lecz jakim sposobem możemy być wolni? – zapytałem.

– Za pomocą przyrządu Rouquayrol-Denayrouze wynalezionego przez dwóch pańskich rodaków, który udoskonaliłem do swego użytku; pozwoli on panu bez najmniejszej obrazy organów przebywać w nowych warunkach fizjologicznych. Przyrząd ten składa się ze zbiornika z grubej blachy, który napełniam powietrzem pod ciśnieniem pięćdziesięciu atmosfer. Zbiornik zawiesza się z tyłu na szelkach jak tornister żołnierski. Górna część jego tworzy pudełko, skąd powietrze utrzymywane przez odpowiedni przyrząd miechowy nie może uchodzić inaczej jak tylko pod normalnym ciśnieniem. W przyrządzie Rouquayrola takim, jak go powszechnie używają, wychodzące z pudełka dwie kauczukowe rurki łączą się z wypukłą pokrywą, zatykającą usta i nos; jedna z nich wprowadza powietrze do oddychania, drugą uchodzi zużyte – a język zatyka według potrzeby jedną lub drugą. Ja zaś, wystawiając się na wysokie w głębinach morskich ciśnienia, muszę zamykać sobie głowę w podobnej jak zwykli nurkowie miedzianej bani, do której przytykają owe dwie rurki do wdychania i wydychania.

– Wybornie, kapitanie Nemo. Jednakże powietrze, które pan z sobą zabierasz, musi się prędko zużywać; a gdy nie zawiera więcej nad piętnaście procent tlenu, staje się niezdatnym do oddychania.

– Bez wątpienia, panie Aronnax; ale, jak już mówiłem, pompy „Nautilusa” dozwalają mi wypełnić rezerwuar przyrządu przy bardzo wysokim ciśnieniu, który tym sposobem może dostarczyć powietrza do oddychania na dziewięć do dziesięciu godzin.

– Nie mogę nic temu zarzucić – odrzekłem. – Zapytam się pana tylko, jak sobie oświetlasz drogę na dnie oceanu?

– Przyrządem Ruhmkorffa, panie Aronnax. Pierwszy trzyma się na plecach, a drugi przywiązuje w pasie. Składa się on ze stosu Bunsena, który wprawiam w działanie nie za pomocą dwuchromianu potażu118, bo bym go sobie nie mógł dostarczyć, lecz sodu, którym przesycone jest morze. Cewka indukcyjna zbiera wytworzoną elektryczność i sprowadza do odpowiednio urządzonej latarni. W latarni tej znajduje się szklana wężownica zawierająca osad węglowodoru. Gdy przyrząd jest czynny, gaz ten staje się świetlnym, wydając białawe i ciągłe światło. Opatrzony119 tak, oddycham i widzę.

 

– Kapitanie Nemo, wszelkie moje zarzuty zbijasz tak przekonywającymi odpowiedziami, że nie śmiem już powątpiewać. Jednakże, jeżeli zmuszony jestem zgodzić się na przyrządy Rouquayrola i Ruhmkorffa, niech mi wolno będzie zrobić pewne zastrzeżenie co do strzelby, w którą mnie masz uzbroić.

– Ależ to nie jest broń palna – odpowiedział kapitan.

– A więc wiatrówka?

– Naturalnie. Jakże pan chcesz, bym robił proch na mym pokładzie, nie mając ani saletry, ani siarki, ani węgla drzewnego?

– Zresztą – dodałem – żeby strzelać skutecznie pod wodą, w tym żywiole osiemset pięćdziesiąt pięć razy gęstszym od powietrza, trzeba by pokonać znaczny opór.

– To by jeszcze nie przeszkadzało. Jest pewien rodzaj luf udoskonalonych po Fultonie przez Anglików: Filipa Colesa i Burleya, Francuza Furcy i Włocha Landi, ze szczególnym systemem zamkowym, z których można strzelać w takich warunkach. Ale, powtarzam panu, nie mając prochu, zastąpiłem go powietrzem pod wysokim ciśnieniem, którego dostarczają mi obficie pompy „Nautilusa”.

– Powietrze to musi się prędko zużywać.

– W istocie, ale czyż nie mam mego przyrządu Rouquayrola, który w potrzebie może mi go dostarczyć. Dość na to osobnej rurki. Zresztą, panie Aronnax, sam się przekonasz, że na podmorskich łowach niewiele wychodzi kul i powietrza.

– Zdaje mi się jednak, że w tym półświetle i wśród płynu tak gęstego w stosunku do atmosfery strzały nie mogą nieść daleko i rzadko bywają śmiertelne.

– Owszem, panie, każdy strzał z tej broni jest śmiertelny i byle zwierzę zostało jak najlżej dotknięte pociskiem, pada nieżywe.

– Dlaczego?

– Bo moja broń nie nabija się zwykłymi kulami, ale drobnymi szklanymi kapsułkami wynalezionymi przez austriackiego chemika Leniebrocka, których znaczny zapas posiadam. Te szklane kapsułki pokryte stalową blaszką i obciążone ołowiem są to prawdziwe butelki lejdejskie naładowane elektrycznością pod bardzo wysokim ciśnieniem. Za najmniejszym uderzeniem pękają, a najsilniejsze zwierzę upada martwe. Dodam jeszcze, że nie są większe niż czwarty numer śrutu i że nabój zwykłej strzelby mógłby zawierać ich dziesięć.

– Nie rozprawiam dłużej – rzekłem, wstając od stołu. – Pozostaje mi tylko wziąć strzelbę. Zresztą gdzie bądź pan pójdziesz, i ja z tobą pójdę.

Kapitan zaprowadził mnie na tył „Nautilusa”. Przechodząc koło kajuty Neda i Conseila, zawołałem mych towarzyszów, którzy się zaraz za nami udali.

Weszliśmy do celki leżącej na samym skraju statku obok izby maszyn, żeby się ubrać w stroje spacerowe.

107minóg – prymitywne zwierzę wodne zaliczane do bezżuchwowców, będące pasożytem ryb; charakteryzuje go wydłużony kształt. [przypis edytorski]
108barwena – ryba morska żyjąca w wodach przybrzeżnych. [przypis edytorski]
109murena – drapieżna ryba węgorzokształtna. [przypis edytorski]
110bisior – jedwabiste nici powstające z szybko krzepnącej wydzieliny niektórych małży. [przypis edytorski]
111bedłka – ludowe określenie dla różnych gatunków grzybów. [przypis edytorski]
112języki kocie – małe białe chmurki, lekkie i nastrzępione po brzegach. [przypis redakcyjny]
113przyprawny – tu: przyprawiony, doprawiony. [przypis edytorski]
114Porphyra laciniata – szkarlatnica postrzępiona; gatunek glona należącego do krasnorostów. [przypis edytorski]
115Laurencia prima fetida – glon należący do krasnorostów. [przypis edytorski]
116Kamczadalowie – nazwa przypisywana paleoazjatyckim ludom zamieszkującym Kamczatkę. [przypis edytorski]
117Rhodymenia palmowata właśc. Rhodymenia palmata (łac.) – glon zaliczany do grupy alg czerwonych. [przypis edytorski]
118potaż (ang. potash) – daw. nazwa węglanu potasu w postaci zanieczyszczonej (otrzymywano ten związek w wyniku spalania węgla drzewnego, z którego popiół jest częściowo rozpuszczalny w wodzie i zawiera węglan potasu wraz z innymi związkami potasu); również: każdy minerał zawierający potas. [przypis edytorski]
119opatrzony – tu: zaopatrzony; wyposażony. [przypis edytorski]