Tasuta

Rebus

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Słowem staliśmy wobec zjawiska przewyższającego rozum ludzki.

––

Fulgenty Trzon był starym kawalerem i pracował w administracji fabryki żelaza pod firmą: Jules Durand & C-o. Moje zbliżenie z Fulgentym trwało od lat kilku, było ono nieco przypadkowe, ale zmieniło się w stosunek bardzo zażyły. Spotykaliśmy się dłuższy czas w pewnej cukierni, gdzie grywaliśmy w szachy. Ponieważ pewnego razu i mnie, i jemu zabrakło partnera, przedstawiłem mu się i zawarliśmy znajomość, a potem jako bliscy sąsiedzi widywaliśmy się niemal ciągle; łączyło nas jeszcze starokawalerstwo i nawet pewne koleżeństwo zawodowe, gdyż ja byłem rysownikiem u N., inżyniera, który znajdował się w stałym stosunku z fabryką Jules Durand & C-o.

Latem, w towarzystwie kilku innych przyjaciół, urządzaliśmy w święta wycieczki zamiejskie, a w zimie chodziliśmy razem do teatru, na koncerty – albo też zbieraliśmy się u siebie na winta.

Z innych osób bywał u mnie profesor Tarło, doktór Lędźwiłł, pan Mirecki, komersant, i inni.

Dnia 15 sierpnia zebrali się ci panowie u mnie; profesor Tarło wyszedł bardzo wcześnie, gdyż miał jakieś posiedzenie; pozostało nas czterech. Oczywiście był i Fulgenty. Szymonowi kazałem sprowadzić z piwnicy dwie butelki doskonałego wina burgundzkiego; przyrządziłem też niezłą wieczerzę, gdyż Szymon był zdolnym kuchmistrzem.

Graliśmy w winta, który dziś jakoś kleił się nieszczególnie; ja, co prawda, byłem zawsze graczem lichym. Mirecki grał średnio. Lędźwiłł był mistrzem nad mistrze w tej sztuce, a wcale7 dobrym winciarzem był Fulgenty.

Tymczasem ten był dzisiaj szczególnie zamyślony; najlepszą grę marnował, aż go doktór posyłał do wszystkich diabłów. Więc raz miał niby szlemik w pikach; licytując, powiedział na piki doktora od razu dwa piki; okazało się, że ma tylko trzeciego waleta: leżeli bez jednej. Doktór huczał jak organ, ale Fulgenty był niepoprawny. Miał szlem bez atu, wskutek roztargnienia nie dał przejścia partnerowi – i przepadł bez ośmiu.

Pomimo gniewu doktora, Fulgenty uśmiechał się dobrodusznie, jakby zajęty był zupełnie innymi sprawami. Miewał on takie zagapienia, do czego nawykliśmy, przypisując je natchnieniu szczególnego rodzaju: Fulgenty bowiem układał szarady, zagadki, rebusy, co uważał za bardzo wysoką sztukę; że nas to czasami bawiło wybornie, nikt nie drwił z tej niewinnej manii naszego przyjaciela.

W momentach zagapienia jego oczy blado-niebieskie, zazwyczaj nieco rozpierzchłe – były wyjątkowo rozwiane, prawie wodnisto-powietrzne. Fulgenty nie był piękny; rysy miał dość nieprawidłowe, tak szczególnie złożone, jakby jeden od drugiego uciekał, i to był normalny stan jego fizjonomii; chwilami jednak w momentach bardzo rzadkich i przemijających – wszystkie rozpierzchłe rysy łączyły się w jedną, skondensowaną całość, pełną niesłychanej energii; miał w sobie coś rozkazującego i był w takich chwilach piękny. Ale taka kondensacja wiązała się u niego z pewnym osłupieniem, niejako bezwładem myśli i woli; był to po prostu jakby tężec psychiczny, zesztywnienie jaźni, połączone z chwilową utratą mowy.

Po niejakim czasie (zazwyczaj po 10-15 minutach) wracał do przytomności, wyczerpany, znużony – a przy tym usposobiony lirycznie i sentymentalnie, skłonny do wyznań i zwierzeń, opowiadał wtedy o swoich rodzicach, o swoich latach dziecinnych, o jakiejś pannie Wandzie, w której się kochał – „jedyny raz w życiu”.

I dziś, pod wpływem wina, a może też i innych – nieznanych nam czynników – Fulgenty dziwnie się rozmarzył – i coraz większe bąki strzelał w wincie.

– Ależ pan gra, jak cap! Cóż do licha? Pewno panu jakieś szarady i rebusy w głowie siedzą… i już pan nie rozróżnia asa od siódemki!

– I jakby pan zgadł – odrzekł najspokojniej w świecie Fulgenty – wymyśliłem nadzwyczajne zagadki.

– No to mów – wtrąciłem, przewidując, że wint dziś się nie uda.

– Dobrze, ale daj-no atramentu, to wam napiszę całą rzecz.

Zaraz podałem mu przybory do pisania, on zaś – patrząc swoim wodnistym okiem dokoła i blado się uśmiechając – mówił do nas.

– Słuchajcie szarady. Pierwsze jest i drugietrzecie ma twarz, ten, co się naraz ujrzy pierwsze drugie trzecie.

Ale nikt nie mógł odgadnąć tej niesłychanej enigmy8.

– No, gadaj od razu, Fulgenty, co to znaczy, bo tu nikt nie jest taki mądry.

– Otóż to – z dumą rzekł Trzon. – Więc wam powiem: Zły jest i siną ma twarz (z gniewu) ten, co się naraz ujrzy z łysiną.

– Brawo, brawo! – wołaliśmy wszyscy, a zwłaszcza Szymon, który był wielbicielem zagadek Fulgentego.

– Ale to nie wszystko. Jeszcze drugą wymyśliłem zagadkę. Masz tu jedenaście liter: a, a, a, c, e, k, n, s, s, w, z; ułóż z tego imię rzeki w Ameryce. Potem odrzuć jedną literę – i ułóż nazwę kwiatka. No, kto odpowie?

– Nikt. Sam odpowiadaj.

– Dobrze, otóż rzeka zowie się Saskaczewan, a jeżeli odrzucisz w – pozostanie dziesięć liter i z nich się zrobi Sasaneczka.

– Cudownie! – wołał doktór – że też panu, panie Fulgenty, przychodzą do głowy takie mądre historie!

– Ba, ba! – mówił ten jakby w tryumfie i pisał na papierze: Saskaczewanskacze wan… (tu coś mruczał, jakby skacze wanda – zaśmiał się cichym kocim śmiechem)… kaczeczekaczekawanwanda… czeka wanda… (zamyślił się nagle). Cha, cha, cha! przypomniałem sobie, jaki nadzwyczajny rebus kiedyś ułożyłem… Opowiem wam o tym… Ale to jeszcze muszę wam pokazać, bo właśnie dziś odebrałem z naprawy ten nóż, stary puginał bośniacki, który kupiłem dawno, dawno temu… Dziś właśnie mija dwadzieścia trzy lata z górą…

7wcale (daw.) – całkiem. [przypis edytorski]
8enigma – zagadka. [przypis edytorski]

Teised selle autori raamatud