Tasuta

Dzień i noc

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– No i jak?

– Jak się nażrę, to mi będzie lepiej. Idź do kucharza dziewiątego, tego z jednym okiem, i powiesz mu, że ja, Grisza, leżę chory. I ty się przy tym pożywisz. Idź, mołodiec48. A jak nie, to tu zdechnę. Tylko żarcie pomaga.

Kuchnia dziewiąta jest blisko. Wchodzę i szukam szefa. Jest. Świdruje mnie jednym okiem. Tracę rezonans49. Jeszcze bardziej świdruje. Mówię mu:

– Griszka chory…

– Co?

Udaje, że głuchy. To mu sprawia przyjemność. Podchodzę bliżej:

– Griszka chory…

– Coś tu tak, ale nie tak.

Jeszcze się bardziej zmieszałem.

– Coś tu tak, ale nie…

Podniósł swoją białą myckę i odkrył łysinę ogromnych rozmiarów, z myszką. Potem usiadł i ukazuje to wnętrze, to górę swojej dłoni. Wyraża w ten sposób wątpliwość. Ja po raz trzeci:

– Griszka chory, może jakieś jadło.

Odsunął mnie od siebie.

– Przecież nie jestem głuchy. Słyszałem. Słyszałem. A to się coś wykombinuje.

I dał mi puszkę z mięsem. I makaron kazał zagrzać.

– Na. Griszce polepszenia.

Robi kiks.

Patelnia z makaronem o średnicy metra. Puszkę czuję w kieszeni. Makaron tłusty, przyrumieniony. Griszkę poderwało. Lancetem otwiera puszkę. I całą patelnię. Mruczy jak niedźwiedź. Kicha. Kaszle. I dalej mruczy. Jak dotarł do połowy patelni, to zamyślił się:

– Tak to, tak.

I ze smutkiem w oczach zaczął dalej. To oznaczało, że dla mnie nic nie zostanie. W sterylizatorze ugotowałem ziemniaki. Okrasiłem tranem. Sól mam zawsze przy sobie. I jadłem. Grisza spojrzał na mnie i wykrztusił:

– No, przecież.

Skończył jeść i musiałem nosić patelnię z powrotem. Griszka odwrócił się do ściany i śpi. Sanitariusze sprzątają. Myją podłogi. Podnoszą bandaże z ziemi. Zamykają pudełka. Zakorkowują flaszki. Jeden, patrząc na mnie, pije ferrum pomatum50.

– Dobre, słodkie jak wino – mówi.

Grisza nagle odwraca się, spogląda jednym okiem, potem buch, śpi.

– Dość, mordo – mówię.

Przestał, popatrzył na mnie:

– Ja na woli51 elektrotechnik – powiada.

Szoruje podłogę.

– Ja na woli elek…

– To co z tego?

Wybucha śmiechem.

– Zgadnij, na ile mnie zasądzili? Zgadnij. Za dwa i pół metra drutu. A ja jeszcze dołożyłem swojego metra.

Poza tym przewraca gałami.

– Wiesz, ile ja metrów nakradłem?

Oblicza, oblicza.

– Trzy kilometry, może cztery. Sam nie wiem.

I szoruje podłogę.

Zaczynam pomału przygotowywać bandaże, mikstury. Na różnej wielkości gazy kładę stereotypowe maści. To się robi tysiącami. Przychodzi Pietia. Robi to samo, co ja. Potem Wania. Przygotowuje lewatywę, probówki do opadania krwi, sterylizuje strzykawki. Na morfologię. Analiza moczu. Schodzą się lekarze. Cztery kobiety. Zaczyna być gwarno. Lekarze wypisują zlecenia na skrawkach papieru. Potem chory przychodzi do mnie. Ja mu robię to i owo. Nauczyłem się robić opatrunki szybko i żeby nie spadły. Trzysta, czterysta opatrunków w ciągu wieczora. To jest coś. Wania robi byle jak. Podłogi wyszorowane. Wszyscy w białych kitlach. Jak toreadorzy. Tam, w poczekalni, szum, gwałt, kłótnie, bójki. Grisza śpi.

– No – mówię – wstawaj do roboty.

Olga przechodzi przez poczekalnię. Poczekalnia uspakaja się, jak morze. Potem znów pryska do góry. Idę do Anny-lekarza, aby zwolnić jednego. Aby go posłać do szpitala, że niby ma świerzb.

– Dobrze – powiada.

Jest to mała i młoda. Skończyła przed miesiącem akademię medyczną. Niedużo umie. Jest pełna najlepszych chęci. Ma śliczne walonki.

– Już na mnie czas – mówię.

Wracam. Olga wchodzi do nas.

– Wszystko w porządku?

– Tak, tak. Otwierać drzwi.

Wpada hurma. Jak byki. Grisza:

– Tylko z kartkami, tylko z kartkami.

Teraz zaczyna się robota błyskawiczna. Bandaże na pachwinę. Adonis vernalis52. Środek rtęciowy na opuchliznę. Digitalis53 tylko leżącym. (Ci, co twierdzą, że leżą). Różne rozmiary bandaży. Ung. Hydr. Prec. Albi54. Zamiast jodyny brylant gruen. Czasem sulfa55. Rzadko szpital. Odmrożenia. Gnijące palce, nosy. Lewatywa. Zastrzyk arsenu. „No, spuszczaj spodnie”. Zanim tamten, robię dwa opatrunki. Sanitariusze gotują strzykawki. Uwaga, zastrzyk dożylny. Na szczęście ma żyłę. Trafiam z łatwością. Opatrunek-czapka. Z bandaży. Cuchną ciała. Pot. Lewatywa znów. Ten myśli, że to się bierze doustnie. „Spuszczaj spodnie”. Patrzy na mnie zdziwiony. Nie wie, co mu chcę zrobić. Równocześnie robię opatrunek łokcia. Łokieć i kolano. Żeby się trzymało. Przez cały dzień pracy. Tego z lewatywą muszę uczyć pozycji na boku, kolana zgięte. Opadanie krwi. Nakręcam zegar. Wbiega kobieta i ryczy. Trzyma się za brzuch. Z nią Wania. Dalej ryczy. Robię bandaż stopy. Najczęściej otarcia. Dalej ryczy. Wania pantopon. Mówię: „Zaczekaj”. Ale Wania już. Bizmut na biegunkę. Nic nie pomaga. Poznaję pismo Anny-lekarza. Ta, która ma posłać na wagary. Daję do picia rivanol56. Ferrum pomatum. Ulubiony napój chorych i zdrowych. Po starych bandażach się już chodzi. Coraz to bardziej czuć ropą. Wyciągam z karbunkułu57 czop. Parametritis58. Odsyłam do wenerologa. Pod koniec jest się zaczadzonym. Karbunkuł duży jak dłoń. Potem jodynuję. Podskakuje do góry, syka. Za to robię bardzo ładny opatrunek na tyłku. Załatwiony. Tymczasem coraz mniej widać, coraz bardziej czuć. Grisza wymiotuje. Kurza ślepota. Dajemy dużo witamin z jodeł59. Tak trzy, cztery, pięć godzin.

 

W międzyczasie widzę pana, starannie ubranego. Czeka. Chce czopki i chce, abym go odwiedził. Jeszcze dziś. Barak techników nr 226. Mówi inaczej po rosyjsku. Prawdopodobnie lepiej. Żegna się.

– Mam nadzieję, że jeszcze dziś poczęstuję pana herbatą. Zapewniam, że jest dobra.

Zabiera swój wyjątkowo porządny kociołek. Kłania się. To rzecz niezwykła. Zakrywa go znów tyłek proszący. Zapamiętuję pana. Zwykle poznaję ludzi po częściach ciała. Zapalają światło. Czuję, że moje ręce robią skomplikowane ruchy. Precyzyjne nawet. Ambulatorium jest pełne oparów, smrodu. Chciałoby się położyć na bandażach i usnąć. Byle spać. Nie ma się nawet siły do krostowatych, opuchłych, śmierdzących. Do porwanych i żółtych. Jeszcze jeden i jeszcze, i jeszcze. W końcu Wania zamyka drzwi i mówi:

– Dość.

Grisza natychmiast kładzie się na kozetkę. Mówię:

– Posuń się.

Leżę i myślę. O tym, jak to było w obozie leśnym. Było bez porównania ciężej niż tu. A jednak. Chodzili pod latrynę zbierać główki od śledzia. I ssali je. Do szpitalika nie można było wejść. Tak cuchnęło sześciu chorych na flegmonę. Nie było sulfy. Byli beczkowaci, coraz bardziej puchły kończyny. Przypominało elephantiasis60. A jednak. Zwłaszcza jesienią. Wpadłem do jamy w lesie na bagniskach. Psy mnie odszukały. Nie mogłem złapać kierunku. Tonąłem w błocie. Potem przyszły mrozy. Zrywałem owoce dzikich róż. Były słodkie. Bałem się, że zapomnę, jak się nazywam. Zapisałem sobie na korze brzozowej. Poprzednio spytałem kilku znajomych: „Jak się nazywam?”. Ich odpowiedzi były zgodne. Z wyjątkiem jednej. Korę nosiłem przy sobie. Ludzie pili słoną wodę litrami. Puchli i byli zwolnieni. Ale umierali często. Na ostre zapalenie nerek. Już, już wstaję. Idę do baraku techników. Pan mieszka na drugim piętrze. Zauważa mnie.

– Zaraz proszę. Nie mogę pana przyjąć. Muszę włożyć czarne ubranie.

I zmienia szare ubranie, związane sznurkami, na czarne. To czarne jest bardzo stare. Pan ma lat sześćdziesiąt i jest w jego zachowaniu jakaś inność. Przedstawia się:

– Jestem Igor Aleksandrowicz Jasienin.

Potem zaprasza mnie na górną pryczę. Przygotował keksy z serem. Biegnie po gorącą wodę. Zaparza czaj. Grzebie w kieszeniach czarnego ubrania (które okazuje się smokingiem) i wyjmuje małą fotografię:

– Oto moja mamusia.

– Gdzie mieszka?

– W Leningradzie.

– Czy żyje?…

Przestraszona twarz, że mogłaby nie żyć.

– Żyje, żyje, chwalić Boga.

Nagłe przejście:

– Ja nie miałem kobiety w swoim życiu. Czytałem Śmierć w Wenecji61. To ostatnia książka, jaką mogłem dostać. Wasili ze szpitala zdradził mnie. Pamiętam… pamiętam, gdy byliśmy razem w łaźni. On ma takie ładne ciało. Wtedy nie był lekpomem. Dopiero potem, gdy ja prosiłem za niego. Inteligentny chłopak. Ma maturę.

– W jakim języku czytał pan…

– Po niemiecku. Znam też francuski.

Rozmawiamy po niemiecku.

– Co pan tu robi?

– Dostaję kocioł szpitalny, uprawiam w lecie ogródek. Poza tym nic. Ale teraz ma się zmienić naczelnik obozu. Przyjdą ciężkie czasy. Bo on mnie nie zna.

Milczenie.

– Słuchaj, chłopcze… Czy… czy nie znalazłby się chętny? Może ty? – Zaprzeczyłem głową.

– A inni?

– Spróbuję.

– Bardzo proszę. Ja nie miałem w życiu kobiety.

Zaczął opowiadać o przyjęciach z poprzedniej wojny u księżnej Czerkaskiej… I tam grał na fortepianie mały chłopak, syn księżnej.

– To on zdaje się występował w Polsce…

– Tak??

Zamyślił się.

– No, ja muszę iść – powiedziałem. – Mam dziś dyżur nocny. Aha, czy uważa pan za możliwe zdeformowanie stosunków w Rosji?

Namyślił się.

– Nie.

Pauza.

– Nie, nie. Wiem, o co panu chodzi. Tak jak Kafka62. Nie wyobrażam sobie. To jest kraj wymyślony. Można deformować tylko to, co istnieje. Wymyślonego nie da się deformować.

– A pan istnieje?

– Z punktu widzenia teorii poznania – nie. Z punktu widzenia „zdrowego rozsądku” – mało, zaledwie zarys cienia. Ci wszyscy ludzie – zrobił gest ręką – nie zdają sobie sprawy z tego, jak mało istnieją…

Milczenie.

– A o co chodzi?

– Jak wyjdę kiedyś na wolność…

Machnął ręką.

– Opowiem panu zdarzenie. Pracowałem na północy, przy statystykach. Odbierałem telefony: że taki a taki odcinek kolei został zrobiony. Układałem raporty i na podstawie tych raportów wysyłano zaopatrzenia. Pewnego razu komisja z Moskwy. Oglądali obozy. Okazało się, że od roku w dwudziestu punktach nic się nie robi, że w ogóle nie ma żadnej kolei, że jest tylko tundra, a w tundrze obozy z ludźmi, którzy od roku śpią…

– Ja muszę naprawdę iść.

– W takim razie dobrej nocy. Proszę pamiętać o mojej prośbie.

Zlazłem z pryczy. Na pierwszym piętrze siedział człowiek, któremu Igor Aleksandrowicz, przechyliwszy się, powiedział: „Dobry wieczór, inżynierze”.

Wyszedłem z baraku.

Wieczór. Znów wiatr znad Wołgi, który uspokoi się nazajutrz. W różnych kierunkach biegną ludzie. Nie widać twarzy. Kulą się. Bronią się przed mrozem. Jak bezbronni są. Trą sobie w biegu nos, policzki. Zatykają się szmatami. Tylko oczy, aby nie upaść.

Im bardziej zbliża się pora wyjścia na pracę, tym bardziej jesteś sam. Potem zamknięty z własnym losem. Oczy w oczy. Idziesz jak w szklanej kuli. Nikt, jeśli upadniesz, nie pomoże wstać. Ty drugiemu też nie. Nie masz zbędnych sił. Ani niezbędnych.

Wstępuję do latryny. Tu parują żywi. Starają się nie odmrozić tyłka. Ale nie zawsze to się udaje. Szewcy pracują dzień i noc. Krawcy też. Czarnopracujący63 stoją na apelu. Czwórkami. Nie zgadza się. Stoją dwie godziny. W końcu wynoszą chorego, który upadł w latrynie. Inwalidzi sprzedają pomarańcze. Za pajdkę chleba. Uzbecy. Dostają paczki. Wszyscy chodzą szybko. Z jednego baraku w drugi. Jak najszybciej. Robią postoje. Brygada idzie się kąpać. Rezygnuję ze spotkania z naczelnikiem policji. Ma własny pokój i sprowadza kobiety. Mam mu dać cywilne spodnie. Jeszcze z Polski. Rezygnuję z naczelnika łagru. Baraki się zataczają. Widzę jaskrawe światło ambulatorium. Mam dyżur nocny.

Grisza śpi, Wania śpi, Pietia śpi. Ja też usnę na kwadrans. Sanitariusze sprzątają, jedzą witaminy. Nie zwracam uwagi. Olga poszła do domu. Jeszcze dziś siedzi Buehler. Wenerolog przyjmuje jeszcze kobiety. Zasypiam przerywanym snem. Przychodzi jeden, ma temperaturę. Zwalniam. Przedtem muszę zapisać do księgi. Dodaję parę kresek, żeby lepiej wypadło. Przychodzi drugi. Temperatura. Trzeci, czwarty, dwudziesty, sześćdziesiąty pierwszy – wszyscy mają niewielką temperaturę. W końcu rozbieram jednego do naga. Pcham termometry, gdzie popadnie: w usta, pod pachę, w odbyt. Czasem symulują. Lokalne zapalenie w ustach i mają temperaturę. Albo w odbycie. Albo pod pachą. Oglądam te miejsca. Mają znajomych w szpitalu: zastrzyk mleka. Rana, która cuchnie naftą. Niegojąca się. Stu sześćdziesięciu siedmiu chorych zwolniłem. Jeszcze nigdy. Zbliża się ósma. Zamykam. Tylko nagłe wypadki. Moja księga idzie do Buehlera. Po pół godzinie wraca. Spokój. O jedenastej budzą się Wania, Grisza, Pietia. Sanitariusze poszli spać.

Wania przeciąga się i mówi:

– Może by my się czego napili? Pietia?

– A czego?

– Denaturatu, naturalnie. Ale go będzie trzeba troszki przesączyć.

– Sącz.

– Już idę.

I leży.

– Ale na ząb coś położyć, to także warto.

– Warto.

– Więc?…

– Grisza, marsz do kuchni.

– Ja mam gorączkę.

– Symulujesz bracie, zdaje ci się tylko. Marsz. A ty, Pietia, zabierz się do sączenia. Tylko trzeba będzie zrobić pięć sączków. A zresztą ja mogę pić niesączony.

Cisza.

Wrzeszczy:

– Ja wam sukinsynom zęby powybijam, powieszę…

Teraz nie należało żartować. Pietia zabrał się do sączków. Grisza – do kuchni.

– A ty – ty do mnie chodź.

Niby ja. Zupełnie zmieniając barwę głosu, prawie pieszczotliwie:

– Co z Natią?

– A nic. Kazała ci się kłaniać. Powiedziała, że więcej tu nie przyjdzie.

Chwila ciszy. Zupełnej ciszy. Mówię:

– Masz walonki.

– Nie będą mi potrzebne. A płaszcz, ten twój granatowy, pożyczysz mi?

– Tak.

– Tak.

– No, to dobrze.

Zamknął oczy. Udaje, że śpi. Minuta, dwie, trzy. W końcu:

– No to kurwa.

I już nie udaje. Patrzy w powałę64. W milczeniu Pietia cedzi denaturat. Przez pięć sączków. Czas się wlecze. Wraca Grisza:

– Będzie za pół godziny.

Spirytus kapie, kapie. Nikt nic nie mówi. Wania patrzy w powałę. Grisza kładzie się na podłodze. Ja też. Pod głową fufajki. Grisza wstaje, wychodzi do kuchni. Spirytus kapie. Wania patrzy w powałę. Jakby czegoś szukał. Wania:

– Ile tego będzie?

Z drugiego pokoju:

– Jakie trzy litry.

I znów cisza. Wchodzi Grisza. Niesie kartoflane łatki65 i konserwę mięsną. Zrywamy się wszyscy. Trącamy się. Jemy z patelni. Popijamy spirytusem. Trzeba umieć pić spirytus. To jest łatwo. Przed wypiciem robi się wdech. Wania pije, że aż strach. Z szklanki. I żre. My też żremy. Wania, zwracając się do mnie:

 

– Jaka szkoda, żeś ty Żyd.

Żre dalej.

– Aleksiej nie-Żyd, a drań, Stepan nie-Żyd, a do d..y, Sieroża nie-Żyd, a drań, Kossowski nie-Żyd, a drań, tylu, tylu jest drani.

Żre dalej. Wania, z pijacką czułością:

– A ty jesteś Żyd, Żyd, pomyśleć tylko, o Boże…

Kiwa głową i wzdycha. Pietia ośmiela się, pod wódką:

– Ja raz wykończyłem jednego parcha66

– Milczeć. On jest przecież trochę Żyd. Zresztą, to mnie nie obchodzi. Pożyczasz mi granatowy płaszcz?

– Tak, już mówiłem.

– Idę do babskiego.

– Zamknięty w nocy – mówi Grisza.

– Nic nie szkodzi, przelezę przez druty.

– Druty bardzo wysokie.

– Przelezę. Zresztą, co wam do tego?

Żre dalej, popija spirytusem. Wania.

– Dajcie bracia eteru, nie z waleriany, czyściuteńkiego eteru.

Grisza wstaje, podaje dużą flaszkę. Wania z lubością wącha. Potem pije. Wstaje nagle.

– Czy dobrze chodzę?

48mołodiec (ros. молодец) – zuch. [przypis edytorski]
49Tracę rezonans – popr.: tracę rezon, tj. pewność siebie, śmiałość. [przypis edytorski]
50ferrum pomatum a. ferri pomatum (łac., med.) – jabłczan żelazowy, dawny preparat żelazowy stosowany jako środek wzmacniający przy leczeniu niedokrwistości, otrzymywany przez działanie soku jabłkowego na opiłki żelaza. [przypis edytorski]
51na woli – tu żarg.: na wolności. [przypis edytorski]
52Adonis vernalis (bot.) – miłek wiosenny, roślina z rodziny jaskrowatych używana jako surowiec zielarski; ziele miłka jest stosowane w przewlekłej niewydolności krążenia i miażdżycy naczyń wieńcowych: działa silnie, szybko i krótkotrwale, usprawniając pracę serca i poprawiając krążenie krwi, wykazuje również działanie uspokajające i moczopędne. [przypis edytorski]
53Digitalis (bot.) – naparstnica, roślina z rodziny babkowatych używana jako surowiec zielarski; ziela naparstnicy od XVIII w. używano w leczeniu niewydolności krążenia pochodzenia sercowego, obecnie wyłącznie pod kontrolą lekarza ze względu na silnie toksyczne właściwości glikozydów i możliwość kumulowania się w organizmie; stosowana także przy osłabieniu serca po chorobach zakaźnych, przy zastojach płucnych połączonych z nieżytem oskrzeli oraz jako lek moczopędny, w efekcie zmniejszający obrzęki. [przypis edytorski]
54Ung. Hydr. Prec. Albi (med.) – skrócony zapis zwyczajowej łac. nazwy preparatu Unguentum Hydrargyri praecipitati albi, białej maści rtęciowej, antyseptycznej, przeciwzapalnej i przeciwpasożytniczej, dawniej szeroko stosowanej w leczeniu wielu chorób skóry, gł. grzybicy. [przypis edytorski]
55sulfa – skrócone: sulfamidy, sulfonamidy. [przypis edytorski]
56rivanol (med.) – handlowa nazwa roztworu mleczanu etakrydyny, środka bakteriobójczego do odkażania skóry i ran. [przypis edytorski]
57karbunkuł (z łac., med.) – czyrak gromadny, zapalenie kilku lub kilkudziesięciu pobliskich torebek włosowych z dużym naciekiem ropnym, spowodowane zakażeniem gronkowcowym. [przypis edytorski]
58parametritis (łac., med.) – zapalenie przymacicza (parametrium). [przypis edytorski]
59Dajemy dużo witamin z jodeł – więźniowie rosyjskich i radzieckich obozów pracy często zapadali na chorobę nazywaną „cyngą”, tj. na szkorbut, wywoływany niedoborem witaminy C w pożywieniu. Starano się temu przeciwdziałać, zalecając picie gęstego wywaru z igieł sosnowych, jodłowych i świerkowych. [przypis edytorski]
60elephantiasis (łac., med.) – słoniowacizna, choroba polegająca na patologicznym zgrubieniu kończyn, głównie nóg. [przypis edytorski]
61Śmierć w Wenecji – nowela Tomasza Manna wyd. w 1912, opowiadająca o platonicznej miłości starzejącego się pisarza do młodego chłopca. [przypis edytorski]
62Kafka, Franz (1883–1924) – niemieckojęzyczny pisarz pochodzenia żydowskiego, urodzony w Pradze; tworzył opowiadania i powieści przedstawiające bezsilną, zagubioną jednostkę zmagającą się z bezdusznymi i niezrozumiałymi działaniami aparatu państwowego. [przypis edytorski]
63czarnopracujący (kalka z ros. чернорабочий) – człowiek wykonujący czarną robotę, ciężką i niewymagającą żadnych kwalifikacji; robotnik niewykwalifikowany. [przypis edytorski]
64powała – drewniany strop. [przypis edytorski]
65łatki kartoflane – placki ziemniaczane; nazwa zachowana w jidisz jako latkes, tradycyjnie przygotowywane na żydowskie święto Chanuka. [przypis edytorski]
66parch – strup na skórze wywołany chorobą grzybiczą; tu: daw. pogardliwe określenie osoby narodowości żydowskiej. [przypis edytorski]

Teised selle autori raamatud