Бесплатно

Uwięziona

Текст
Автор:
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

Tom drugy

Rozdział drugi (ciąg dalszy)

P. de Charlus był zawsze w życiu tylko dyletantem. To znaczy, że tego rodzaju wypadki nie mogły mu przynieść żadnego pożytku. Przykre wrażenie, pod jakiem go zostawiały, wyładowywał w gwałtownych scenach, w których umiał być wymowny, lub w intrygach. Ale dla osobnika z talentem jakiegoś Bergotte doświadczenia takie mogłyby stać się cenne. Działamy w życiu poomacku, ale podobnie do zwierząt wybierając roślinę, która nam jest zbawienna; co tłumaczy po części, że ludzie tacy jak Bergotte żyją przeważnie w towarzystwie istot miernych, fałszywych i złych. Piękność wystarcza wyobraźni pisarza, podnieca jego dobroć, ale nie przekształca w niczem natury jego towarzyszki, której życie, położone o tysiące metrów niżej, niewiarygodne stosunki, kłamstwa przekraczające wszelkie przypuszczenie, a zwłaszcza idące w odmiennym kierunku, ukazują się chwilami niby błyskawica. Kłamstwo, kłamstwo doskonałe, o ludziach których znamy, o stosunkach jakie nas z nimi łączą, o naszych ewentualnych pobudkach sformułowanych przez nas zupełnie inaczej, kłamstwo o tem czem jesteśmy, co kochamy, czego doznajemy wobec istoty która nas kocha i która sądzi że nas urobiła na swoje podobieństwo dlatego że nas całuje przez cały dzień – to kłamstwo jest niemal jedyną rzeczą, zdolną otworzyć nam perspektywy na coś nowego, nieznanego, obudzić w nas uśpione zmysły i objawić nam wszechświat, którego nigdy nie bylibyśmy poznali.

Co się tyczy pana de Charlus, trzeba powiedzieć, że o ile był zdumiony dowiadując się o Morelu rzeczy które ów przed nim starannie ukrywał, mylił się, wnioskując stąd, iż błędem jest wiązać się z osobnikami z ludu. Ujrzymy w istocie, w ostatnim tomie tego dzieła, samego pana de Charlus robiącego rzeczy, które bardziej zdumiałyby jego rodzinę i przyjaciół, niż jego mogło zdumieć życie odsłonione przez Leę. (Najprzykrzejszą rewelacją była dla barona podróż, którą Morel odbył z Leą, upewniając pana de Charlus, że przez ten czas studjował muzykę w Niemczech. Aby poprzeć to kłamstwo, użył pomocy życzliwych osób, wyprawiając swoje listy do Niemiec, skąd oni przesyłali je panu de Charlus, tak zresztą przekonanemu iż Morel w istocie tam przebywa, że nawet nie patrzył na marki).

Ale już czas dogonić barona, który posuwa się z Brichotem i ze mną do bramy Verdurinów.

– A co się stało – dodał zwracając się ku mnie – z młodym hebrajczykiem, któregośmy spotkali w Doville? Przyszło mi na myśl, że gdyby to panu sprawiło przyjemność, możnaby go zaprosić którego wieczora.

W istocie, p. de Charlus, zadowalając się bezwstydnem szpiegowaniem Morela przez biuro detektywów (zupełnie jak mąż lub kochanek), sam chętnie zerkał w stronę innych młodych ludzi. Nadzór, który polecił staremu służącemu roztaczać nad Morelem za pośrednictwem agentów, był tak mało dyskretny, iż lokaje myśleli że to ich śledzą, a jedna z pokojówek umierała ze strachu, nie śmiała się wychylić na ulicę, myśląc że wciąż agent depce jej po piętach. „Ależ niech sobie robi co się jej podoba! Właśnie byśmy tracili czas i pieniądze na to aby ją śledzić! Jakby jej prowadzenie się mogło nas w czemkolwiek obchodzić! wykrzykiwał ironicznie stary sługa, tak namiętnie przywiązany do pana, że nie podzielając bynajmniej gustów barona, obsługiwał je żarliwie, i w końcu mówił o nich tak jakby to były jego własne gusty. „To uosobiona zacność”, mówił o tym starym słudze Charlus, bo nikogo się nie ceni tak, jak tych, którzy ze swemi wielkiemi cnotami łączą cnotę oddawania ich na usługi naszych przywar. Zresztą, co się tyczy Morela, p. de Charlus zdolny był do zazdrości jedynie o mężczyzn. O kobiety nie troszczył się wcale. Jest to zresztą niemal ogólne prawidło Charlusów. Miłość kochanego przez nich mężczyzny do kobiety jest czemś innem, czemś co się dzieje w innym gatunku zwierząt (lew zostawia tygrysy w spokoju), czemś co im nie przeszkadza i raczej ich uspokaja. Czasem, to prawda, tych co czynią z inwersji kapłaństwo, brzydzi taka miłość. Mają wówczas żal do przyjaciela że się jej oddawał; żal nie o zdradę, ale o upadek. Jakiś inny Charlus, odmienny od barona, oburzyłby się wiadomością że Morel żyje z kobietą, tak jakby się oburzył, widząc na afiszu, że on, odtwórca Bacha i Haendla, ma grać Pucciniego! Dla tego właśnie młodzi ludzie, którzy dla interesu poddają się miłości Charlusów, wmawiają w nich, że mają do kobiet zdecydowany wstręt, tak jak powiedzieliby lekarzowi, że nigdy nie używają alkoholu i lubią jedynie źródlaną wodę. Ale p. de Charlus odbiegał nieco w tym punkcie od powszechnej reguły. Tak dalece podziwiał w Morelu wszystko, że jego powodzenia u kobiet nie gniewały go; sprawiały mu tę samą radość co sukcesy skrzypka na koncercie lub w partyjce écarté. „Ależ, drogi panie, pan wie, kobiety lecą na niego! powiadał tonem rewelacji, zgorszenia, może zawiści, zwłaszcza podziwu. „On jest nadzwyczajny – dodawał. Wszędzie najsławniejsze ździry sypią do niego oko. Wypatrują się na niego wszędzie, w metro czy w teatrze. To się robi aż nudne! nie mogę z nim iść do restauracji, żeby garson nie przyniósł mu bilecików od trzech kobiet. A zawsze od ładnych. Trudno się zresztą dziwić. Przyglądałem mu się wczoraj i rozumiem to; zrobił się bajecznie piękny, wygląda na jakiegoś Bronzino, jest doprawdy wspaniały”. Ale o ile p. de Charlus lubił okazywać że kocha Morela, lubił też przekonywać innych, może i siebie, że posiada jego wzajemność. Miał tę ambicję aby go ciągle mieć przy sobie, mimo szkody, jaką ten młody człowiek mógł przynieść światowej sytuacji barona. Często zdarza się u ludzi dobrze sytuowanych a snobów, że przez próżność zrywają wszystkie stosunki, poto aby ich wszędzie widziano z kochanką z półświatka lub jakąś wybrakowaną damą, której nikt nie przyjmuje, a której fawory wydają się im czemś pochlebnem. Bo baron doszedł do tego punktu, gdzie próżność sili się wytrwale niszczyć cele które osiągnęła, czy że pod wpływem miłości znajdujemy niewidzialny dla innych urok w ostentacyjnych stosunkach z kochaną istotą, czy że urzeczywistnione światowe ambicje słabną, rosną zaś skłonności do pokątnych miłostek, tem bardziej absorbujących iż są platoniczne. I z czasem u barona nowe te upodobania nietylko osiągnęły ale przekroczyły poziom, na którym z trudem utrzymywały się dawne.

Co się tyczy innych młodych ludzi, p. de Charlus uważał, że istnienie Morela nie jest przeszkodą wobec nich i że nawet sława Morela jako pianisty8, lub jego poczynający się rozgłos jako kompozytora i dziennikarza, mogłyby w pewnych razach posłużyć mu jako przynęta. Kiedy baronowi przedstawiono jakiego młodego kompozytora o miłej powierzchowności, szukał w talentach Morela okazji do uczczenia nowego znajomego: „Powinienby pan – powiadał – przynieść mi swoje kompozycje, Morel zagrałby je na koncercie albo na swojej tournée. Tak mało jest przyjemnej skrzypcowej muzyki, to prawdziwa gratka znaleźć w tym zakresie coś nowego. I cudzoziemcy bardzo to cenią. Nawet na prowincji są kółka muzyczne, w których pielęgnuje się muzykę z cudownym zapałem i inteligencją.

Wszystko to służyło tylko za przynętę, rzadko bowiem zdarzało się, żeby Morel ziścił te obietnice. A gdy Bloch przyznał się, że jest trochę poetą – „w wolnych chwilach”, dodał z sarkastycznym śmiechem, którym podkreślał banalność, kiedy nie umiał znaleźć oryginalnego wyrażenia – p. de Charlus oświadczył mi z równie wątpliwą szczerością:

– Powiedz pan temu młodemu izraelicie, że, skoro pisze wiersze, powinienby mi je przynieść dla Morela. To zawsze wielka trudność dla kompozytora znaleźć coś ładnego pod muzykę. Możnaby nawet pomyśleć o jakiem librecie. To by mogło być interesujące i nabrałoby pewnego znaczenia z powodu sytuacji poety, mojej protekcji, całego splotu okoliczności, wśród których talent Morela zajmuje pierwsze miejsce, bo on wiele teraz komponuje i pisze także, i bardzo ładnie, opowiem to panu. Co do jego geniuszu wykonawcy, wie pan, że pod tym względem jest już prawdziwym mistrzem. Zobaczy pan dziś wieczór, jak ten smarkacz kapitalnie interpretuje Vinteuila; głupieję poprostu; w jego wieku mieć takie zrozumienie, pozostając przytem takim dzieciakiem, takim malcem! Och, dziś jest tylko mała próba. Wielka awantura ma być za kilka dni. Ale dziś będzie o wiele bardziej elegancko. Toteż jesteśmy bardzo radzi, że pan przyszedł rzekł baron, używając owego my prawdopodobnie dlatego, że król powiada: życzymy sobie. Z racji wspaniałego programu poradziłem pani Verdurin, żeby zrobiła dwie uroczystości. Jedna za kilka dni, na której będą wszyscy jej znajomi, dziś druga, w której pryncypałka jest, mówiąc terminem sądowym, wywłaszczona. To ja ułożyłem listę i zebrałem trochę osób z innego świata, osób które mogą być użyteczne dla Charlie, a które Verdurinom miło będzie poznać. Zapewne, to bardzo ładnie produkować najpiękniejsze rzeczy z udziałem największych artystów, ale cały ewenement ginie bez echa, jeśli publiczność składa się ze sklepikarki z przeciwka i kupca korzennego z rogu. Pan wie, co ja sądzę o poziomie intelektualnym światowców; ale oni mogą odegrać pewne dosyć ważne role, między innemi rolę analogiczną do prasy, jako narzędzia reklamy. Rozumie pan, co mam na myśli: zaprosiłem naprzykład moją bratową Orianę; nie jest pewne czy przyjdzie, pewne natomiast jest, że jeżeli przyjdzie, nie zrozumie absolutnie nic. Ale nikt nie żąda od niej żeby rozumiała, to przekracza jej środki duchowe; żąda się żeby gadała, co jest do tych środków wybornie dostosowane i czego też sobie nie odmówi. Skutek: jutro, zamiast milczenia sklepikarki i korzennika, ożywiona rozmowa u Mortemartów, gdzie Oriana opowie, że słyszała cudowne rzeczy, że niejaki Morel etc; nieopisana wściekłość niezaproszonych, którzy powiedzą: „Palamed uznał z pewnością, że jesteśmy niegodni; zresztą co to za ludzie, u których się to działo! – akompanjament równie pożyteczny jak hymny Oriany, w ten sposób nazwisko Morela powtarza się co chwila i odciska się w pamięci niby lekcja odczytana dziesięć razy z rzędu. Wszystko to stwarza splot okoliczności, który może mieć swoją wartość dla artysty, dla pani domu, może posłużyć poniekąd za głośnik dla uroczystości artystycznej udzielonej w ten sposób i dalszej publiczności. Doprawdy że to warte trudu; zobaczy pan, jakie Charlie zrobił postępy. Objawił się w nim zresztą nowy talent, drogi panie: pisze jak anioł. Jak anioł, powiadam panu.

 

P. de Charlus nie wspomniał nam, że od jakiegoś czasu – jak owi wielcy panowie z XVII wieku, którzy nie raczyli podpisywać, a nawet pisać swoich pamfletów – kazał sporządzać Morelowi plugawe i potwarcze notatki, wymierzone przeciw hrabinie Molé. Notatki te, rażące bezczelnością tych co je czytali, o ileż musiały być dotkliwsze dla młodej kobiety, odnajdującej w nich ustępy z własnych listów, cytowane dosłownie, ale w sensie, który mógł ją przywieźć do szaleństwa jako najokrutniejsza zemsta. Były zresztą tak zręcznie wsunięte, że nikt prócz niej nie mógł tego zgadnąć. Młoda kobieta przypłaciła to życiem. Ale w Paryżu – powiedziałby Balzac – wychodzi co dnia rodzaj mówionego dziennika, okrutniejszego niż inne. Ujrzymy później, że ta sama „mówiona prasa” zniweczyła później potęgę niemodnego już Charlusa, i o wiele ponad niego wzniosła Morela, który nie był wart ani miljonowej cząstki swego dawnego protektora. Przynajmniej ta moda intelektualna jest naiwna i szczerze wierzy w nicość jakiegoś genialnego Charlusa i w niezaprzeczony autorytet głupiego Morela. Baron był mniej niewinny w nieubłaganych zemstach. Stąd z pewnością gorzki skurcz ust, którego fala zdawała się zalewać policzki żółcią, kiedy baron był w gniewie.

– Myślałem niegdyś, podjął p. de Charlus, że pan, który znałeś Bergotte’a, byłbyś mógł, zwracając mu uwagę na próby tego młodego człowieka, współpracować w pewnym sensie ze mną, pomóc mi rozwinąć podwójny talent, muzyka i pisarza, zdolny kiedyś uróść do miary jakiegoś Berlioza. Pan wie, ci Wielcy mają często co innego na głowie, łykają kadzidła, mało czem się interesują poza sobą. Ale Bergotte, który był naprawdę prosty i usłużny, przyrzekł mi umieścić w „Gaulois”, czy nie wiem już gdzie, te felietoniki pół humorysty pół muzyka. To co teraz pisze, jest równie niepospolite, i doprawdy bardzo rad jestem, że Charlie przydaje do swoich skrzypiec ten strzępek pióra Ingres’a. Sam wiem, że kiedy chodzi o niego, łatwo przesadzam, jak wszystkie stare mamy z konserwatorjum. Jakto, mój chłopcze, nie wiedziałeś tego? To chyba mnie nie znasz z tej strony, od strony entuzjazmu. Wyczekuję godzinami u drzwi komisji egzaminacyjnej. Bawię się jak królowa. Co się tyczy prozy Charlie, Bergotte upewniał mnie, że to jest naprawdę bardzo bardzo.

P. de Charlus, który znał Bergotte’a oddawna przez Swanna, był w istocie u niego na kilka dni przed śmiercią pisarza z prośbą aby wyrobił Morelowi rubrykę w dzienniku dla jego wpół-humorystycznych felietoników o muzyce. Idąc, miał p. de Charlus trochę wyrzutów sumienia, bo będąc wielkim wielbicielem Bergotte’a, uprzytomnił sobie, że nigdy nie był tam dla niego samego, ale poto aby, dzięki wpół-intelektualnemu wpół-socjalnemu uznaniu jakiego zażywał w oczach pisarza, wyświadczyć jakąś grzeczność Morelowi lub innemu z przyjaciół. Nie raził pana de Charlus fakt, że się posługuje „światem” już tylko poto. Z Bergottem było mu to trochę przykre, bo czuł, że Bergotte nie jest utylitarystą jak ludzie światowi i wart jest czegoś więcej. Ale życie barona było bardzo wypełnione; jeżeli znajdował czas, to tylko wtedy, kiedy miał wielką ochotę na coś, naprzykład kiedy się to odnosiło do Morela. Co więcej, sam bardzo inteligentny, obojętny był na rozmowę człowieka inteligentnego: zwłaszcza Bergotte był na jego gust zanadto literatem i był z innego klanu, nie wchodził w jego punkt widzenia. Co się tyczy Bergotte’a, zdawał on sobie sprawę z interesowności wizyt barona, ale nie miał o to pretensji; całe życie był niezdolny do konsekwentnej dobroci, ale lubił zrobić komuś przyjemność, umiał rozumieć, a nie szukał satysfakcji w tem aby komuś dawać nauczkę. Nie podzielał w żadnej mierze przywary pana de Charlus, ale raczej stanowiła ona element koloru danej osobistości, fas et nefas dla artysty, wspierające się nie na żywych przykładach, ale na wspomnieniach Platona lub Sodomy.

– Ale ciebie, piękny młodzieńcze, nie często się widzi na quai Conti. Nie nadużywasz gościnności tego domu.

Odpowiedziałem, że przeważnie dotrzymuję towarzystwa kuzynce.

– Patrzcie go! towarzystwo kuzynki, jakie to niewinne! – rzekł p. de Charlus do Brichota. I zwracając się znów do mnie, dodał: – Ależ my nie żądamy rachunku z tego co robisz, moje dziecię. Wolno ci robić to, co cię bawi. Żałujemy jedynie, że nie mamy w tem udziału. Zresztą ma pan wyborny gust, urocza jest pańska kuzynka, niech się pan spyta Brichota, zaprószył nią sobie głowę w Doville. Będzie nam jej brakowało dzisiaj. Ale możeś pan dobrze zrobił, żeś jej nie przyprowadził. To cudowna rzecz ta muzyka Vinteuila. Ale dowiedziałem się, że ma tu być córka autora i jej przyjaciółka, osoby o straszliwej reputacji. To zawsze kłopotliwe dla młodej panienki. Będą tutaj, chyba że nie mogły przyjechać. Miały być już popołudniu na małej domowej próbie, którą pani Verdurin urządziła i na którą zaprosiła samych nudziarzy, rodzinę, ludzi których nie chcieliśmy mieć wieczorem. Otóż dopiero co przed obiadem Charlie powiedział nam, że to co nazywamy, „obie panny Vinteuil”, oczekiwane niezawodnie, nie przybyły.

Mimo straszliwego bólu jaki uczułem zestawiając nagle ze skutkiem (wyłącznie znanym mi wprzódy) odkrytą wreszcie przyczynę projektów Albertyny, mianowicie zapowiedzianą (ale nieznaną mi) obecność panny Vinteuil i jej, przyjaciółki, zachowałem na tyle rozeznania, aby zanotować, że p. de Charlus, który oświadczył przed paru minutami, że nie widział Morela od rana, zdradził się przez nieuwagę z tem że go widział przed obiadem.

Cierpienie moje stało się widoczne: „Ale co panu? – rzekł baron; zielony pan jest; no, wejdźmy, zaziębi się pan, fatalnie pan wygląda”. Uczuciem, jakie zrodziły we mnie słowa pana de Charlus, nie były wątpliwości co do cnoty Albertyny. Wiele innych podejrzeń wdarło się już we mnie; za każdem nowem wątpieniem wydaje się nam że miara jest przebrana, że nie zdołamy go już wytrzymać; a potem i tak znajduje sobie miejsce, i skoro raz dostanie się w nasze wnętrze, ściera się z tyloma pragnieniami ufności, z tyloma powodami do zapomnienia, że dość szybko przystosowujemy się do niego, przestajemy się niem w końcu zajmować. Zostaje w nas jedynie, jako ból nawpół uleczony, groźba cierpienia, która, niby podszewka pragnienia, z tej samej kategorji co ono i jak ono stawszy się centrum naszych myśli, sączy w nie na nieskończoną odległość subtelne smutki – smutki, podobnie jak żądza rozkoszy, nieodgadnionego pochodzenia – wszędzie gdzie może się coś skojarzyć z myślą o tej którą kochamy. Ale ból budzi się, kiedy w nas wstąpi całkowicie nowe wątpienie; daremnie natychmiast prawie powiadamy sobie: „jakoś się z tem uporam, znajdzie się jakiś sposób na to aby nie cierpieć, to nie musi być prawda”; mimo to, w pierwszym momencie cierpiało się tak, jak by się wierzyło. Gdybyśmy mieli tylko członki takie jak ręce i nogi, życie byłoby znośne; na nieszczęście, nosimy w sobie ten drobny organ, który zowiemy sercem, podległy pewnym chorobom, w trakcie których jest on nieskończenie wrażliwy na wszystko co dotyczy życia danej osoby. I kłamstwo – ta rzecz niewinna i w której żyjemy tak wesoło, czy uprawiamy je my, czy kto inny kiedy pochodzi od tej osoby, przyprawia owo małe serce (powinno by się je móc usuwać chirurgicznie!) o ból nie do zniesienia. Nie mówmy o mózgu, bo chociaż nasza myśl mędrkuje bez końca w czasie tych ataków, nie zmienia ich, tak samo jak nasza uwaga nie ma wpływu na ból zębów. Niewątpliwie, osoba ta winna jest że skłamała, przysięgała przecież że zawsze będzie nam mówiła prawdę! Ale wiemy z własnego przykładu w stosunku do innych, co warte są przysięgi. I chcieliśmy im dawać wiarę, kiedy pochodziły od niej, mającej właśnie wszelki interes w tem aby nam skłamać i nie wybranej zresztą przez nas dla swoich cnót! Prawda że później – właśnie kiedy serce stanie się obojętne na kłamstwo – nie potrzebowałaby już prawie wcale kłamać – dlatego że już nie będziemy się interesowali jej życiem. Wiemy to, mimo to poświęcamy chętnie nasze życie, bądź zabijając się dla tej osoby, bądź idąc na śmierć za zabicie jej, bądź poprostu wydając dla niej w kilka wieczorów cały majątek, co nas zmusza później do samobójstwa, bo nie mamy już nic. Zresztą, choćbyśmy się czuli najspokojniejsi w czasie gdy kochamy, miłość znajduje się w sercu zawsze w stanie niestałej równowagi. Lada co wystarczy, aby ją przechylić w stronę szczęścia; promieniejemy, obsypujemy czułościami nie tę którą kochamy, ale tych co nas podnieśli w jej oczach, co ją ustrzegli od wszelkiej pokusy; i myślimy że jesteśmy spokojni, a wystarczy jednego słowa: „Gilberta nie przyjdzie” albo „zapowiedziała się panna Vinteuil”, aby całe przygotowane szczęście, do którego wyciągaliśmy ręce, runęło w gruzy, aby się słońce schowało, aby się wiatr zmienił i aby się rozpętała wewnętrzna burza, której pewnego dnia nie będziemy się już zdolni oprzeć. W tym dniu, w dniu kiedy serce stało się tak kruche, przyjaciele darzący nas swoim podziwem cierpią nad tem, że takie nic, taka istota może nam zadać ból, może nas uśmiercić. Ale co poradzą na to? Kiedy poeta umiera na zapalenie płuc, czy możemy sobie wyobrażać przyjaciół tłumaczących pneumokokom, że poeta ma talent i że pneumokoki powinnyby go oszczędzić?

Podejrzenie tyczące się panny Vinteuil nie było bezwzględnie nowe. Ale moja popołudniowa zazdrość o Leę i jej przyjaciółki stłumiła je poniekąd. Skoro tamto niebezpieczeństwo znikło, uczułem spokój, sądziłem żem go odzyskał na zawsze. Ale nowy był dla mnie zwłaszcza pewien spacer, o którym Anna powiedziała mi: „Byłyśmy tam a tam, nie spotkałyśmy nikogo”, gdy przeciwnie panna Vinteuil umówiła się na tym spacerze z Albertyną do pani Verdurin. Teraz pozwoliłbym chętnie Albertynie wychodzić samej, chodzić gdzie tylko chce, bylebym mógł gdzieś zamknąć pannę Vinteuil i jej przyjaciółkę i mieć pewność że ich Albertyna nie spotka. Bo zazdrość jest przeważnie cząstkowa, o zmiennych lokalizacjach, bądź dlatego że jest bolesnem przedłużeniem niepokoju wywołanego to przez tę to przez inną osobę, którą kochanka nasza mogłaby pokochać, bądź wskutek ograniczenia naszej myśli, zdolnej pojąć jedynie to co sobie wyobraża, resztę zaś zostawiającej w stanie mglistym, prawie bezbolesnym.

W chwili gdyśmy mieli zadzwonić do bramy, złapał nas Saniette, który oznajmił, że księżna Szerbatow umarła o szóstej, i dodał, że nas nie poznał odrazu. „Patrzałem przecież na was od dłuższej chwili – rzekł zdyszany. Nie jest-że to ciekawem, żem się zawahał? „Czy to nie ciekawe” wydałoby mu się błędem; upodobanie w staroświeckich zwrotach przechodziło u niego w manję. „A przecież panowie stanowicie znajomość do której można się przyznać. Jego ziemista cera zdawała się oświetlona ołowianym blaskiem burzy. Zadyszka, która jeszcze tego lata zjawiała się jedynie wtedy kiedy pan Verdurin „mył mu głowę”, była teraz stała. „Wiem, że wyborni artyści, osobliwie Morel, mają wykonać niewydane dzieło Vinteuila. – Czemu osobliwie? spytał baron, który dopatrywał się w tym przysłówku krytyki. – Nasz przyjaciel Saniette – pośpieszył Brichot, obejmując rolę tłumacza – jako niepospolity erudyta mówi chętnie językiem epoki, w której osobliwie znaczyło „zwłaszcza”.

Kiedyśmy wchodzili do przedpokoju, p. de Charlus zapytał mnie czy pracuję. Kiedym odrzekł że nie, ale że bardzo się w tej chwili interesuję starem srebrem i porcelaną, powiedział że nigdzie nie zobaczę piękniejszych rzeczy niż u Verdurinów; byłbym je zresztą mógł oglądać w la Raspeliére, bo, pod pozorem że przedmioty są też przyjaciółmi, Verdurinowie robili to szaleństwo że wszystko zabierali z sobą. Baron dodał, że trochę kłopotliwe jest wyciągać dla mnie wszystko w dniu proszonego wieczoru, ale postara się, aby mi pokazano co zechcę. Poprosiłem, żeby tego nie robił. P. de Charlus rozpiął palto, zdjął kapelusz; ujrzałem iż głowa jego srebrzy się miejscami. Ale baron robił wrażenie cennego krzewu, przybierającego jesienne barwy, którego liście ochroniono zawijając w watę lub umocowując gipsem; kilka siwych włosów na wierzchołku dopełniało jedynie pstrokacizny twarzy. A jednak, nawet pod warstwami rozmaitych wyrazów, szminek i hipokryzji, które ją maskowały tak licho, twarz pana de Charlus wciąż ukrywała niemal całemu światu sekret, który dla mnie wprost z niej krzyczał. Byłem niemal zażenowany jego oczami; bałem się, aby mnie nie schwycił na tem że w nich czytam ten sekret jak w otwartej książce; zażenowany jego głosem, który mi powtarzał ten sekret na wszystkie tony z niestrudzonym bezwstydem. Ale tajemnice takich ludzi są bezpieczne, bo wszyscy w ich pobliżu stają się głusi i ślepi. Osoby, dowiadujące się prawdy pośrednio, przez Verdurinów naprzykład, wierzyły w nią, ale tylko póty, póki nie znały p. de Charlus. Jego twarz nietylko nie potwierdzała brzydkich pogłosek, ale rozpraszała je. Tworzymy sobie o pewnych abstrakcjach pojęcie tak wielkie, że nie umielibyśmy ich utożsamić z poufałemi rysami znajomej osoby. I z trudnością uwierzymy w tego rodzaju przywary, jak nie uwierzymy nigdy w genjusz człowieka, z którym jeszcze wczoraj byliśmy w Operze.

 

P. de Charlus oddawał do szatni palto ze swobodą stałego gościa. Ale lokaj przy szatni był nowy, bardzo młody. Otóż, p. de Charlus tracił obecnie często to, co się nazywa „busolą” i nie zdawał już sobie sprawy z tego co przystoi a co nie przystoi. Jego znana nam z Balbec chwalebna chęć pokazania że go nie przerażają pewne tematy, że się nie boi rzec o kimś: „Ładny chłopiec”, słowem powiedzieć to samo co mógłby powiedzieć ktoś nie będący z „takich”, teraz przeciwnie wyrażała się często mówieniem rzeczy, których nie mógłby powiedzieć ktoś nie będący z „takich”. Rzeczy te zaprzątały go tak ustawicznie, iż baron zapominał, że nie wszyscy wciąż o nich myślą. Toteż, patrząc na nowego lokaja, podniósł palec i myśląc iż robi wyborny żart, rzekł: „Słuchaj, zabraniam ci robić do mnie oko w ten sposób. Poczem, obracając się do Brichota, dodał: „Ma zabawną buziulkę ten mały, pocieszny ten nosek. I kontynuując swój żarcik lub odczuwając przypływ żądzy, opuścił poziomo palce, zawahał się chwilę, poczem, nie mogąc się wstrzymać, wysunął nieodparcie palec prosto ku lokajowi i dotknął mu końca nosa, mówiąc: „Pif”. – Ucieszna buda, pomyślał lokaj, który pytał później kolegów, czy baron jest kawalarz czy bzik. – Takie już ma maniery, odparł maître d’hôtel (który miał barona trochę za narwanego, trochę z „fiołem”), ale to wielki przyjaciel państwa, godny człowiek, złote serce”.

– Czy pan będzie w tym roku w Incarville? – spytał mnie Brichot. Zdaje się, że nasza pryncypałka wynajęła znów la Raspelière, mimo że miała kłopoty z właścicielami. Ale to nic, takie chmury łatwo się rozpraszają – dodał tym samym optymistycznym tonem, jakim dzienniki mówią: „Popełniono błędy, oczywiście, ale któż nie popełnia błędów? Ale ja pamiętałem, w jakim stanie opuściłem Balbec i nie pragnąłem bynajmniej tam wrócić. Odkładałem z dnia na dzień projekty w związku z Albertyną. „Ale rozumie się, że przyjedzie, pragniemy tego, nieodzowny nam jest” oświadczył p. de Charlus z autorytatywnym i nic nie rozumiejącym egoizmem uprzejmości.

W tej chwili Verdurin wyszedł na nasze spotkanie. Verdurin, któremu złożyliśmy kondolencje z powodu księżnej Szerbatow, rzekł: „Tak, wiem, że z nią niedobrze. – Ale nie, umarła o szóstej, wykrzyknął Saniette. – Pan zawsze przesadza, odparł brutalnie Verdurin, który, wobec tego że wieczoru nie odwołano, wolał przyjąć hipotezę choroby, bezwiednie naśladując w tem księcia de Guermantes. Saniette, nękany obawą przeziębienia, bo bramę ustawicznie otwierano, czekał z rezygnacją, aby wzięto jego rzeczy.

– Co pan tam tak waruje jak pies? – spytał go Verdurin.

– Czekam, żeby ktoś z tych co czuwają koło rzeczy wziął mój paltot i dał mi numer.

– Co pan plecie? – spytał go surowo pan Verdurin: – „co czuwają koło rzeczy”. Czy pan się robi ramol, mówi się „pilnują rzeczy”. Widzę, że pana trzeba uczyć po francusku, jak kogoś kto miał atak paraliżu. – Czuwać koło czegoś, to jest właściwa forma; ksiądz Le Batteux… – Drażnisz mnie pan! – wykrzyknął Verdurin straszliwym głosem. Jak pan sapie! Czyś się pan drapał na szóste piętro?

Brutalność Verdurina miała ten skutek, że lokaje z szatni przepuścili inne osoby przed Saniettem, kiedy zaś ów chciał podać rzeczy, odpowiedziano mu: „Po kolei, proszę pana, niech się pan tak nie spieszy”.

– Oto mi porządek, tak się należy, brawo, dobrzy ludzie – rzekł z uśmiechem sympatji Verdurin, umacniając lokajów w intencji załatwienia Saniette’a aż po wszystkich. – Chodź pan – rzekł; to bydlę chce nas wszystkich uśmiercić w swoim ulubionym przeciągu. Pójdźmy się trochę ogrzać do salonu. „Czuwać koło rzeczy”! wykrzyknął jeszcze, kiedyśmy się znaleźli w salonie; co za dureń!

– Robi się zmanierowany, ale to nie jest zły chłopak – rzekł Brichot.

– Ja nie mówiłem, że jest zły; mówiłem że idjota – odparł cierpko Verdurin.

Tymczasem pani Verdurin odbywała wielką naradę z Cottardem i ze Skim. Morel odrzucił świeżo zaproszenie do domu, gdzie pani Verdurin przyrzekła jego udział, a odrzucił dlatego, że p. de Charlus nie mógł tam być. Racja odmowy Morela grania u przyjaciół pani Verdurin – racja do której, jak ujrzymy za chwilę, przyłączą się inne, o wiele poważniejsze – mogła być w związku ze zwyczajem właściwym naogół sferom próżniaczym, ale specjalnie tej „paczce”. Zdarzało się, że pani Verdurin podchwyciła między nowymwiernym jakieś słówko powiedziane półgłosem a mogące budzić przypuszczenie że oni się znają albo mają chęć zbliżyć się z sobą („zatem w piątek tam a tam”, albo: „niech pan zajdzie kiedy do mnie do pracowni, zawsze jestem do piątej, zrobi mi pan prawdziwą przyjemność”). Wówczas, wzburzona, podejrzewając w nowym świetną zdobycz dla małego klanu, pryncypałka, udając że nic nie słyszała i wciąż zachowując w pięknych oczach, podkrążonych przez nałóg Debussy’ego (nałóg groźniejszy od kokainy), wyraz znużenia, związany nierozdzielnie z upojeniami muzyki, toczyła mimo to, pod swojem wspaniałem czołem, wysklepionem przez tyle kwartetów i związanych z niemi migren, myśli nie wyłącznie polifoniczne; wreszcie, nie mogąc już wytrzymać, nie mogąc już czekać ani sekundy na ten „zastrzyk” moralny, rzucała się na dwóch rozmawiających, odciągała ich na stronę, i mówiła do nowego, wskazując wiernego: „Czy nie zechciałby pan przyjść na obiad z nim naprzykład w sobotę, albo kiedy pan zechce, w miłej kompanii! Nie mówcie o tem za głośno, bo nie chcę zapraszać całego zbiegowiska” (termin określający na te pięć minut „paczkę”, wzgardzoną chwilowo dla „nowego”, przedmiotu tylu nadziei).

Ale ta potrzeba entuzjazmu, a także kojarzenia, miała swoją przeciwwagę. Kult „środy” rodził u Verdurinów przeciwną chętkę. Była nią żądza skłócenia, oddalenia. Umocniły ją, doprowadziły niemal do szału, miesiące w la Raspelière, gdzie widywano się od rana do wieczora. Verdurin wysilał się aby kogoś złapać na jakiemś przestępstwie, snuł przędzę, w którą mógłby napędzić swojej pajęczycy niewinną muszkę. W braku istotnych win, czepiano się śmiesznostek. Z chwilą gdy wierny wyszedł na pół godziny, drwiono z niego wobec innych, dziwiono się że nie zauważyli jakie ma zawsze brudne zęby, lub przeciwnie że je czyści maniacko dwadzieścia razy dziennie. Jeżeli ktoś się ośmielił otworzyć okno, ten brak wychowania powodował wymianę oburzonych spojrzeń pryncypała i pryncypałki. Po chwili, pani Verdurin kazała sobie podać szal, co pozwalało panu Verdurin powiedzieć z wściekłą miną: „Ale nic, zamknę okno; ciekawym, kto sobie pozwolił otworzyć je” – w obecności winnego, który się rumienił po uszy. Wymawiano gościowi niemal ilość wypitego wina. „Czy to panu nie szkodzi? Pije pan jak robociarz”. Wspólne spacery dwóch wiernych, którzy uprzednio nie opowiedzieli się pryncypałce, pociągały nieskończone komentarze, choćby spacer był najniewinniejszy. Spacery pana de Charlus z Morelem były mniej niewinne. Jedynie fakt, że baron nie mieszkał w la Raspelière (z powodu służby wojskowej Morela) opóźnił moment przesytu, wstrętu, mdłości; ale moment ten miał niebawem nadejść.

8(…) sława Morela jako pianisty – zdaje się że w pierwszej redakcji Morel miał być pianistą, czego ślad został w tem „przepisaniu się”. [przypis tłumacza]

Другие книги автора