Tasuta

Uwięziona

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Tymczasem septet, który rozpoczął się na nowo, zbliżał się ku końcowi; na parę zawodów jakaś fraza z sonaty wracała, ale za każdym razem zmieniona, w innym rytmie, z innym akompanjamentem, ta sama a przecie inna, tak jak odradzają się rzeczy w życiu; i była to jedna z tych fraz, które, mimo iż nie podobna zrozumieć co za powinowactwo wyznacza im jako jedyne i nieodzowne mieszkanie przeszłość pewnego muzyka, znajdują się tylko w jego utworach i zjawiają się stale w dziele, niby jego wróżki, dryady, bóstwa domowe. Zrazu wyróżniłem w septecie dwie lub trzy takie, które mi przypomniały sonatę. Niebawem spostrzegłem inną frazę z sonaty, jeszcze tak daleką że ją ledwo poznałem; skąpana w fioletowej mgle, która wznosiła się zwłaszcza w ostatniej części dzieła Vinteuila, tak iż nawet kiedy wprowadzał jakiś taniec, była niby uwięziona w opalu; wahała się, zbliżyła, pierzchła jak spłoszona, potem wróciła, splotła się z innemi, przybyłemi – jak się dowiedziałem później – z innych dzieł: wezwała jeszcze inne; te stawały się znowuż naprzemian pełne pokus i perswazji i zawodziły koło, boskie lecz niewidzialne dla większości słuchaczy, którzy, mając przed sobą jedynie gęstą zasłonę i nie widząc przez nią nic, w dowolnych miejscach przerywali okrzykami podziwu ciężką nudę, która dławiła ich śmiertelnie.

Potem te frazy oddaliły się, z wyjątkiem jednej, wracającej kilka razy, przyczem twarzy jej nie mogłem ujrzeć; ale była tak pieszczotliwa, tak inna – jak inna była z pewnością dla Swanna lekka fraza z sonaty – od tego, czego pragnienie obudziła we mnie jakakolwiek kobieta, tak słodkim głosem ofiarowywała mi szczęście, naprawdę warte osiągnięcia – niewidzialna istota, której języka nie znałem a którą rozumiałem tak dobrze – jedyna może Nieznajoma, którą mi kiedy dane było spotkać. Potem ta fraza rozpadła się, przeobraziła, jak owa „swannowska” fraza w sonacie, i znów stała się tajemniczem początkowem wołaniem. Przeciwstawiła się mu inna fraza, bolesna, ale tak głęboka, tak nieuchwytna, tak wewnętrzna, niemal tak organiczna i sięgająca do trzewi, że kiedy wracała, niewiadomo było, czy to są nawroty tematu muzycznego czy newralgji.

Niebawem dwa motywy sprzęgły się w zapasach; to jeden z nich znikał zupełnie; to znów dostrzegało się jakiś strzęp drugiego. Zmagania, prawdę rzekłszy, jedynie energij; bo jeżeli ścierały się te istoty, to wyzwolone z fizycznego ciała, ze swej postaci, imienia, znajdując we mnie widza duchowego, nie dbającego również o nazwy i o swoiste cechy, pochłoniętego jedynie ich niematerjalną i dynamiczną walką, namiętnie śledzącego dźwięczne jej perypetje. Wreszcie zatryumfował motyw radosny; to już nie był ów niespokojny prawie apel rzucony w puste niebo; to była niewysłowiona radość jakgdyby płynąca z Raju; radość równie odmienna od radości sonaty, jak od słodkiego i poważnego anioła Belliniego, grającego na teorbanie, mógłby być różny jakiś archanioł Mantegny, odziany w szkarłatną suknię i dmący w puzon. Wiedziałem, że tego nowego odcienia radości, tego wołania ku ponadziemskiej radości nie zapomniałbym nigdy. Ale czy mogłaby się kiedy ziścić dla mnie? Pytanie zdawało mi się tem ważniejsze, ile że fraza ta mogła najlepiej scharakteryzować owe sprzeczne z resztą mego życia, z widzialnym światem, wrażenia, które w rzadkich odstępach odnajdywałem w swojem życiu jako wytyczne punkty dla zbudowania prawdziwego życia: wrażenie wież w Martinville, drzew w pobliżu Balbec. W każdym razie, aby powrócić do swoistego akcentu tej frazy, jakież to było osobliwe, że przeczucie najodmienniejsze od tego co nam wyznacza przyziemne życie, że najśmielsze zbliżenie się do zaziemskiej radości, zmaterjalizowało się właśnie w smutnym i poprawnym mieszczuchu, którego spotykaliśmy na majowych nabożeństwach w Combray; ale zwłaszcza jak się to stało, że tę najdziwniejszą rewelację nieznanego typu radości zdołałem otrzymać od niego, skoro, jak powiadano, umierając zostawił tylko sonatę, reszta zaś prawie nie istniała, zagrzebana w notatkach niepodobnych do odczytania. Niepodobnych do odczytania, w końcu jednak odczytanych, siłą cierpliwości, inteligencji i czci, przez jedyną osobę, która dość długo żyła w pobliżu Vinteuila, aby dobrze poznać jego sposób pracy, aby odgadnąć znaki jego instrumentacji: była nią przyjaciółka panny Vinteuil. Jeszcze za życia wielkiego muzyka, poznała kult, jaki córka Vinteuila żywiła dla ojca. Właśnie z powodu tego kultu, w chwilach kiedy się idzie nawspak prawdziwym skłonnościom, obie dziewczyny mogły znaleźć obłąkaną przyjemność w profanacjach, które swego czasu opisałem. (Adoracja dla ojca była wręcz warunkiem świętokradztwa córki. Niewątpliwie, powinny były sobie odmówić rozkoszy tego świętokradztwa, ale nie wyrażało ich ono całkowicie). Zresztą profanacje te stawały się coraz rzadsze, w końcu znikły zupełnie, w miarę jak fizyczne i chorobliwe stosunki, niby mętny i dymny żar, ustąpiły płomieniowi wzniosłej i czystej przyjaźni. Przyjaciółkę panny Vinteuil przeszywała czasem dotkliwa myśl, że może ona przyspieszyła śmierć starego. Trawiąc lata na odcyfrowywaniu rękopisów Vinteuila, ustalając niemylnie lekturę tych hieroglifów, przyjaciółka panny Vinteuil miała tę pociechę, że muzykowi, którego ostatnie lata zasmuciła, zapewniła w odpłatę nieśmiertelność. Stosunki nie uświęcone prawem wynikają z węzłów pokrewieństwa równie wielorakich, równie złożonych, jedynie silniejszych niż te które się rodzą z małżeństwa. Nawet nie wdając się w rozważanie stosunków o charakterze zbyt specjalnym, czyż nie widzimy co dnia, że cudzołóstwo, kiedy się wspiera na prawdziwej miłości, nie osłabia uczuć i powinności rodzinnych, ale je wzmacnia. Wiarołomstwo wprowadza ducha w literę, która bardzo często w małżeństwie pozostałaby martwa. Dobra córka, która jedynie przez konwenans będzie nosiła żałobę po drugim mężu matki, ileż wyleje łez opłakując człowieka, którego matka wybrała z pośród wszystkich za kochanka. Zresztą panna Vinteuil działała jedynie przez sadyzm, co jej nie usprawiedliwiało, ale znajdowałem później niejaką słodycz w tej myśli. W chwili gdy profanowała z przyjaciółką fotografję ojca, musiała (tak myślałem) zdawać sobie sprawę, że wszystko to jest jedynie chorobą, szaleństwem, nie zaś prawdziwem i radosnem okrucieństwem, jakiegoby pragnęła. Myśl, że to jest jedynie komedja okrucieństwa, psuła jej rozkosz. Ale jeżeli ta myśl mogła jej wrócić później, wówczas, tak jak zepsuła rozkosz, tak musiała zmniejszyć jej cierpienie. „To nie byłam ja – musiała sobie powiedzieć; byłam obłąkana. Chcę się jeszcze modlić za ojca, nie rozpaczać o jego dobroci. Ale możliwe jest, że ta myśl, która z pewnością nastręczyła się jej w rozkoszy, nie nastręczyła się jej w cierpieniu. Byłbym chciał móc jej podsunąć tę myśl. Jestem pewny, żebym jej oddał przysługę i że zdołałbym stworzyć dość słodką styczność między nią a wspomnieniem ojca.

Niby z nieczytelnych kajetów, w których genialny chemik, nie wiedząc że śmierć jego jest tak bliska, notuje odkrycia, mające może zostać na zawsze nieznane, przyjaciółka panny Vinteuil wydobyła z papierów bardziej nieczytelnych niż papyrusy wypełnione pismem klinowem, wiecznie prawdziwą, wiekuiście płodną formułę owej nieznanej radości, mistycznej nadziei szkarłatnego anioła poranku. A ja, dla którego, mniej może niż dla samego Vinteuila, ta kobieta była także, jeszcze tego wieczora – miała być zwłaszcza w przyszłości, budząc na nowo zazdrość o Albertynę – przyczyną tylu cierpień, dzięki niej, w odpłatę, mogłem usłyszeć dziwne wołanie, którego nie przestanę już słyszeć nigdy, jako przyrzeczenie i dowód, że istnieje coś innego niż nicość, którą znalazłem we wszystkich rozkoszach i w samej miłości; coś możebnego do osiągnięcia zapewne przez sztukę; i że, jeżeli życie wydawało mi się tak czcze, to przynajmniej nie wyczerpało ono wszystkiego.

To co młoda kobieta, dzięki swojej pracy, objawiła z Vinteuila, to było, prawdę rzekłszy, całe jego dzieło. Przy tym septecie, niektóre frazy z sonaty, jedyne które publiczność znała, zdawały się tak banalne, iż niepodobna było zrozumieć, jak mogły niegdyś budzić tyle zachwytu. Podobnie dziwi nas, że przez lata kawałki tak błahe jak Pieśń do gwiazdy, Modlitwa Elżbiety mogły wprawiać na koncertach w szał fanatyków, którzy klaskali bez końca i krzyczeli bis, po skończeniu utworów będących przecież nędzą dla nas, znających Tristana, Złoto Renu, Śpiewaków norymberskich. Trzeba przypuszczać, że te bezbarwne melodje już zawierały, choć w minimalnych (i przez to może łatwiejszych do przyswojenia) ilościach, coś z oryginalności arcydzieł, jedynych które dziś liczą się dla nas, ale których zrozumienie utrudniałaby może sama ich doskonałość; tamte przygotowały im może drogę w sercach. To pewna, że jeżeli tamte melodje dawały mgliste przeczucie przyszłego piękna, grążyły je w powszechnej nieświadomości. Tak samo z Vinteuilem; gdyby umierając zostawił – poza pewnemi partjami sonaty – jedynie to co zdołał skończyć, wówczas to coby się zeń znało byłoby, wobec jego prawdziwej wielkości, czemś równie błahem, jak gdyby Wiktor Hugo naprzykład umarł po Pas d’Armes du roi Jean, po Fiancée du TimbalierSarah la baigneuse, nie napisawszy Legendy wieków ani Kontemplacyj; to co jest dla nas jego prawdziwem dziełem zostałoby czysto potencjalne, równie nieznane jak owe światy, których nasze poznanie nie dosięga, o których nigdy nie będziemy mieli pojęcia.

Zresztą pozorny kontrast, owa głęboka łączność między geniuszem (także talentem, a nawet cnotą) a futerałem przywar, w którym, jak się to zdarzyło Vinteuilowi, jest on tak często zawarty i przechowany, były czytelne – niby w przejrzystej alegorji – w samem zebraniu gości, wśród których się znalazłem po skończeniu koncertu. Zebranie, mimo że ograniczone tym razem do salonu pani Verdurin, podobne było do wielu innnych, których elementów nie zna szeroka publiczność, a które filozofujący dziennikarze, bodaj trochę poinformowani, nazywają paryskiemi, lub panamistycznemi, lub dreyfusowskiemi, nie podejrzewając, że można je spotkać tak samo w Petersburgu, w Berlinie, w Madrycie, i w każdej epoce. W istocie, jeżeli podsekretarz stanu Sztuk pięknych, prawdziwy artysta, człowiek wytworny i snob, parę diuszess i trzej ambasadorowie z żonami znaleźli się owego wieczora u pani Verdurin, bezpośrednim źródłem ich obecności były stosunki łączące pana de Charlus z Morelem, stosunki które pobudziły barona do tego, aby dać największy rozgłos sukcesom swego młodego bożyszcza i uzyskać dlań krzyż Legii. Dalszą przyczyną, która umożliwiła to zebranie, był fakt, iż młoda dziewczyna, utrzymująca z panną Vinteuil stosunki równie podejrzane, wydobyła na światło serję genialnych dzieł, które stały się taką rewelacją, że niebawem otwarto subskrypcję pod patronatem ministerstwa Oświaty celem wzniesienia Vinteuilowi pomnika. Zresztą, jak stosunki panny Vinteuil z przyjaciółką, tak i stosunki barona z Morelem stały się użyteczne dla tych dzieł; stworzyły rodzaj przecznicy, skrót drogi, dzięki któremu świat miał się zetknąć z temi dziełami bez przeszkód jeżeli nie niezrozumienia, które miało trwać długo, to bodaj całkowitej niewiedzy, która mogłaby trwać całe lata. Za każdym razem kiedy zachodzi wydarzenie dostępne umysłowi felietonowego filozofa – to znaczy przeważnie wydarzenie polityczne – felietonowy filozof jest przekonany, że coś się zmieniło we Francji, że już się nie ujrzy podobnych wieczorów, że już się nie będzie podziwiało Ibsena, Renana, Dostojewskiego, d’Annunzia, Tołstoja, Wagnera, Straussa. Bo dziennikarze-filozofowie z dwuznacznych podszewek tych oficjalnych manifestacyj czerpią argumenty na to aby znaleźć coś „dekadenckiego” w entuzjastycznie powitanej sztuce, która często jest ascetyczniejsza od innych. Ale nie ma nazwiska, pośród nazwisk najbardziej czczonych przez tych felietonowych filozofów, któreby najnaturalniej nie dało powodu do takich dziwnych biesiad, choćby dziwność ich była mniej jaskrawa i lepiej ukryta.

 

Co się tyczy tej fety, nieczyste elementy, które się w niej skojarzyły, uderzały mnie z innego punktu widzenia; niewątpliwie, mógłbym bez trudu zanalizować je, mając sposobność poznać je oddzielnie. Ale jedne, wiążące się z panną Vinteuil i jej przyjaciółką, mówiąc o Combray, mówiły mi zarazem o Albertynie, to znaczy o Balbec: przecież dlatego, żem niegdyś widział pannę Vinteuil w Montjouvain i żem się dowiedział o zażyłości jej przyjaciółki z Albertyną, miałem za chwilę, wróciwszy, zastać, zamiast samotności, czekającą na mnie Albertynę! Drugie, tyczące Morela i pana de Charlus, mówiąc mi o Balbec (gdziem patrzał na początek ich stosunków na peronie w Doncières) mówiły mi o Combray i o jego dwóch „stronach”, bo p. de Charlus był jednym z Guermantów, hrabiów na Combray, mieszkających w Combray – mimo iż nie posiadających tam domu – między niebem a ziemią, jak Gilbert Zły na swoim witrażu. Morel wreszcie był synem starego kamerdynera, który mi dał poznać różową damę i pozwolił mi, w tyle lat później, rozpoznać w niej panią Swann!

W chwili gdy po skończeniu muzyki goście pana de Charlus zaczęli się z nim żegnać, baron popełnił ten sam błąd co za ich przybyciem. Nie poprosił aby się zwrócili do pryncypałki, aby wdzięcznością, jaką mu wyrażano, objęto ją i jej męża. Nastąpiła długa defilada, ale defilada przed samym baronem, z czego zresztą zdawał sobie sprawę, mówiąc mi w chwilę później: „Sama forma uroczystości artystycznej przybrała później dość zabawny charakter zakrystji”. Przedłużano nawet podziękowania w rozmowach, które pozwalały winszującym zostać dłużej z baronem, gdy ci, którzy mu jeszcze nie powinszowali udanego wieczoru, wystawali i dreptali w miejscu. Niejeden mąż miał ochotę odejść, ale żona, snobka mimo iż diuszessa, protestowała: „Nie, nie, choćbyśmy mieli czekać godzinę, nie możemy odejść, nie podziękowawszy Palamedowi, który sobie zadał tyle trudu. On jeden zdolny jest dziś dawać takie uczty duchowe”. Nikt nie pomyślał o tem aby się przedstawić pani Verdurin, tak jak nikomuby nie przyszło na myśl przedstawiać się bileterce w teatrze, do którego wielka dama ściągnęłaby na jeden wieczór całą arystokrację.

– Był kuzyn wczoraj u Eliany de Montmorency? – spytała pani de Mortemart, żądna przedłużyć rozmowę.

– Och, Boże, nie; bardzo lubię Elianę, ale nie rozumiem sensu jej zaproszeń. Jestem zapewne trochę ograniczony – dodał baron z szerokim uśmiechem zadowolenia, gdy pani de Mortemart czuła że będzie miała nowalję „Palameda”, jak często miewała nowalję „Oriany”. Dostałam przed dwoma tygodniami bilecik od dobrej Eliany. Nad nazwiskiem Montmorency – grubo spornem – znajdowało się to uprzejme zaproszenie: „Kuzynie, bądź tak łaskaw pomyśleć o mnie w przyszły piątek o 9½”. Poniżej widniały dwa słowa mniej wdzięczne: „Kwartet czeski”. Słowa te były niezrozumiałe, w każdym razie bez większego związku z poprzedniem zdaniem, jak owe listy, na których odwrocie zaczęto inny list, rozpoczynający się od „Drogi przyjacielu”, przyczem brak dalszego ciągu: widać piszący, przez roztargnienie lub przez oszczędność, nie wziął nowej ćwiartki. Bardzo lubię Elianę; toteż nie miałem do niej pretensyj, poprostu przeszedłem do porządku nad dziwnym i niewczesnym „kwartetem czeskim”; że zaś jestem człowiekiem systematycznym, położyłem na kominku zaproszenie aby myśleć o pani de Montmorency w piątek o 9½. Mimo iż znany z mojej natury posłusznej, punktualnej i łagodnej, jak powiada Buffon o wielbłądzie – tu śmiech błysnął szerzej na twarzy pana de Charlus, świadomego przeciwnie, że go świat uważa za człowieka najtrudniejszego w pożyciu – spóźniłem się o kilka minut (ot, tyle żeby się przebrać w szlafrok), i bez zbytnich wyrzutów sumienia, uważając że 9½ znaczy 10, punkt o dziesiątej, w wygodnym szlafroku, w ciepłych pantoflach, siadłem sobie przy ogniu, aby myśleć o Elianie, jak mnie o to prosiła, z intensywnością, która zaczęła słabnąć o wpół do jedenastej. Powiedz jej, proszę cię, kuzynko, że byłem ściśle posłuszny jej śmiałemu żądaniu. Myślę, że będzie rada.

Pani de Mortemart pękała ze śmiechu, a p. de Charlus wtórował jej.

– A jutro – dodała, nie myśląc o tem że już przekroczyła, i to grubo, czas, do którego miała prawo – czy będziesz u kuzynów La Rochefoucauld?

– Och, niepodobieństwo! Zaprosili mnie, i ciebie, jak widzę, na rzecz najniemożliwszą do pojęcia i do wykonania, a która się zwie, jeśli mam wierzyć zaproszeniu: „Herbata tańcująca”. Uchodziłem za młodu za bardzo zręcznego, ale wątpię, czy byłbym zdolny bez szwanku dla przyzwoitości pić herbatę tańcując. Otóż nigdy nie lubiłem jeść ani pić w sposób niechlujny. Powie mi kuzynka, że dziś nie mam już obowiązku tańczyć. Ale nawet siedząc wygodnie i pijąc herbatę – do której jakości nie mam zresztą zaufania, skoro się zowie „tańcująca” – bałbym się, że inni goście, młodsi i może mniej zręczni niż ja byłem w ich wieku, obleją mi herbatą frak, coby zmąciło przyjemność wypicia mojej filiżanki.

Ale p. de Charlus nie ograniczył się nawet do tego aby pomijać w rozmowie panią Verdurin i mówić o wszelkiego rodzaju tematach, znajdując widoczną przyjemność w ich rozwijaniu, a to dla sadystycznej przyjemności, jaką czerpał w tem żeby trzymać bez końca na nogach i „w ogonku” osoby czekające z rezygnacją na swoją kolej. Baron krytykował całą część wieczoru, za którą odpowiedzialna była pani Verdurin:

– Ale à propos filiżanki, co to są za dziwne kubki, podobne do tych, w których, kiedy byłem młodym człowiekiem, przysyłano sorbety od Poiré Blanche. Mówiono mi przed chwilą, że to na „kawę mrożoną”. Ale co się tyczy kawy mrożonej, nie widziałem ani kawy ani mrozu. Jakieś osobliwe „coś”, o nieokreślonem przeznaczeniu.

Mówiąc to, p. de Charlus zasłonił usta dłonią w białej rękawiczce i zerknął dyskretnie, tak jakby się obawiał, że go mogą usłyszeć, a nawet zobaczyć państwo domu. Ale to była tylko gra, bo za chwilę powtórzył to samo „pryncypałce”, a nieco później wypalił jej impertynencko: „A zwłaszcza już bez filiżanek do mrożonej kawy. Niech je pani daruje jakiejś przyjaciółce, której pani chce zeszpecić dom. Ale niech ich nie podaje w salonie, bo mógłby ktoś pomyśleć, że się omylił co do ubikacji. To są najautentyczniejsze urynały”.

– Ależ kuzynie – mówiła dama, zniżając również głos i spoglądając pytająco na pana de Charlus, nie przez wzgląd na panią Verdurin, ale z obawy gniewu barona – może to stąd, że ona jeszcze nie umie dobrze wszystkiego…

– Nauczy się ją.

– Och! – śmiała się dama, nie mogła znaleźć lepszego profesora! Ta ma szczęście! Z kuzynem człowiek jest pewny, że nie będzie fałszywej nuty.

– W każdym razie nie było jej w muzyce.

– Och! to było boskie. To są rozkosze, których się nie zapomina. À propos tego genialnego skrzypka – ciągnęła, myśląc w swojej naiwności, że p. de Charlus interesuje się skrzypkiem „jako takim” – czy pan zna skrzypka, który kiedyś grał cudownie sonatę Faure, nazywa się Frank…

– Tak, to ohyda – odparł p. de Charlus, nie troszcząc się o brutalność z jaką dał uczuć kuzynce, że nie ma za grosz smaku. W zakresie skrzypków, radzę kuzynce trzymać się mojego.

Znów zaczęły się krzyżować oczy pana de Charlus i jego kuzynki, spuszczone i badawcze zarazem, bo zarumieniona i siląca się swoim zapałem naprawić gaffę pani de Mortemart chciała zaproponować panu de Charlus urządzenie wieczoru dla Morela. Otóż, dla niej, wieczór ów nie miał – mimo iż tak twierdziła – na celu propagandy talentu, gdy właśnie to było celem pana de Charlus. Ona widziała jedynie sposobność do wydania szczególnie eleganckiego rautu, i już obmyślała kogo zaprosi a kogo pominie. To przesiewanie przez sito, główne zajęcie osób wydających zabawy (tych właśnie, które czelność lub głupota dzienników „światowych” nazywa „elitą”), zmienia natychmiast spojrzenie – i pismo – głębiej, niżby to uczyniła sugestja hipnotyzera. Coby Morel miał grać, było dla niej rzeczą uboczną, i słusznie, bo gdyby nawet, przez wzgląd na pana de Charlus, wszyscy zechcieli milczeć w czasie muzyki, nikomu w zamian nie przyszłoby na myśl słuchać. O tem też pani de Mortemart nie pomyślała, postanowiła natomiast w lot, że pani de Valcourt nie będzie z rzędu wybranych; tem samem przybrała minę spiskowca. Do takich spisków zniżają się nawet te damy, które mogłyby śmiało drwić sobie z ludzkich sądów.

– Czy nie mogłabym wydać rautu, aby zaprodukować pańskiego przyjaciela? – szepnęła pani de Mortemart, ale, zwracając się do pana de Charlus, bezwiednie, jak urzeczona, spojrzała na panią de Valcourt (wykluczoną) dla upewnienia się czy ta dama nie słyszy. „Nie, nie może słyszeć, co ja mówię” zakonkludowała w duchu, uspokojona własnem spojrzeniem, które przeciwnie miało na panią de Valcourt wpływ wręcz sprzeczny z jego celem. „Oho! – powiedziała sobie pani de Valcourt – Marja Teresa organizuje z Palamedem coś, na czem ja nie mam być”.

– Chce kuzynka powiedzieć: mojego protegowanego – poprawił p. de Charlus, równie bezwzględny wobec wiedzy gramatycznej kuzynki, co wobec jej darów muzycznych. Potem, nie biorąc w rachubę niemych próśb pani de Mortemart, która tłumaczyła się z uśmiechem: „Ależ owszem – rzekł, krzycząc na cały salon – mimo że zawsze jest pewne niebezpieczeństwo w takiem przenoszeniu olśniewającej indywidualności w ramę, która nieodzownie musi uszczuplić jej siłę transcedentalną i którą w każdym razie trzebaby dostosować”.

Pani de Mortemart pomyślała, że mezzo vocce, nawet pianissimo jej zapytania było straconym trudem wobec poryku odpowiedzi. Omyliła się. Pani de Valcourt nie usłyszała nic, z tej prostej przyczyny że nie zrozumiała ani słowa. Jej niepokój zmniejszył się i zgasłby szybko, gdyby pani de Mortemart – bojąc się że wobec tej niedyskrecji będzie musiała zaprosić panią de Valcourt, z którą była zbyt blisko aby ją pominąć o ile tamta wiedziała o czemś „z góry” – nie podniosła znów powiek w kierunku Edyty, jakby po to aby nie stracić z oczu niebezpieczeństwa, opuszczając zresztą żywo powieki, aby się zanadto nie angażować. Zamierzała nazajutrz po wieczorze przesłać jej list, dopełnienie niedyskretnego spojrzenia, jeden z owych listów niby to zręcznych, a w istocie będących jawnem przyznaniem. Naprzykład: „Droga Edyto, tęsknię za tobą, nie bardzo spodziewałam się ciebie wczoraj wieczór (jakim cudem miała się mnie spodziewać – pomyślała Edyta – skoro mnie nie zaprosiła?), bo wiem, że nie zbyt lubisz ten rodzaj zabawy. Mimo to, bylibyśmy bardzo zaszczyceni twoją obecnością (nigdy pani de Mortemart nie używała tego zwrotu zaszczyceni, wyjąwszy wtedy gdy starała się w liście dać kłamstwu pozór prawdy). Wiesz, że jesteś zawsze w naszym domu u siebie. Zresztą dobrze zrobiłaś, bo to było całkiem chybione, jak każda rzecz zaimprowizowana w dwie godziny, etc”. Ale już nowe zerknięcie pani de Mortemart zdradziło Edycie wszystko, co jej skrył skomplikowany język pana de Charlus. Spojrzenie to było nawet tak silne, że zawarty w niem oczywisty sekret i intencja ukrycia go, potrąciwszy panią de Valcourt, trysnęły na młodego Peruwiańczyka, którego przeciwnie pani de Mortemart chciała zaprosić. Ale ten podejrzliwy człowiek, widząc najpewniej że są tu w grze jakieś sekrety a nie mogąc zgadnąć że nie chodzi o niego, powziął odtąd dziką nienawiść do pani de Mortemart, poprzysiągł sobie spłatać jej tysiąc figlów, naprzykład kazać jej posłać pięćdziesiąt mrożonych kaw w dniu kiedy nie będzie przyjmowała, dać w dniu jej przyjęcia notatkę do pism9 że zabawę odwołano i podać kłamliwe sprawozdania z innych jej przyjęć, zamieszczając spis właśnie tych osób, których z rozmaitych powodów pani domu nie chce przyjmować ani nawet znać.

 

Pani de Mortemart niepotrzebnie się troszczyła o panią de Valcourt. P. de Charlus miał popsuć projektowaną fetę o wiele skuteczniej, niżby to zrobiła obecność tej damy.

– Ależ kuzynie – rzekła pani de Mortemart w odpowiedzi na wzmiankę o „dostosowaniu ramy”, której sens pod wpływem nerwowego podniecenia zdołała zrozumieć – oszczędzimy ci wszelkiego trudu, chętnie podejmuję się uprosić Gilberta, żeby się zajął wszystkiem.

– Niema potrzeby, zwłaszcza że nie będzie zaproszony. Wszystko załatwię sam. Chodzi przedewszystkiem o to, aby wykluczyć osoby, mające uszy nie do słyszenia.

Kuzynka pana de Charlus, licząca na atrakcyjność Morela aby wydać wieczór, na którym, w przeciwieństwie do tylu krewnych, mogłaby powiedzieć że „miała Palameda”, uprzytomniła sobie nagle mnogość osób, z któremi p. de Charlus ją poróżni, skoro zacznie wykluczać i zapraszać. Myśl, że książę Gilbert (z powodu niego po części chciała wykluczyć panią de Valcourt, której książę nie przyjmował) miałby nie być proszony, przeraziła ją. Oczy jej przybrały niespokojny wyraz.

– Czy razi cię światło? – spytał p. de Charlus, z udaną powagą, której ironia pozostała niezrozumiana.

– Nie, wcale nie, myślałam o trudnościach, oczywiście nie z mojego powodu, ale z powodu mojej rodziny… jakieby mogły wyniknąć, w razie gdyby się Gilbert dowiedział, że ja wydałam wieczór, nie zapraszając go… on, który zawsze, z najbłahszej okazji…

– Właśnie o to chodzi, że okazja nie jest najbłahsza. Sądzę, że zgiełk rozmów przeszkodził kuzynce słyszeć, że nie chodzi to o światowe grzeczności, ale o przestrzeganie rytuału właściwego prawdziwemu nabożeństwu.

Poczem, uznawszy nie to że następna osoba zbyt długo czeka, ale że nie przystoi przedłużać faworu tej, która miała na oku nietyle Morela ile własną „listę” gości, p. de Charlus, niby lekarz przerywający konsultację skoro uzna że siedział dość długo, dał do zrozumienia kuzynce że audjencja skończona, nie żegnając jej, ale obracając się do następnej z brzegu osoby:

– Dobrywieczór, pani de Montesquiou, cudowne było, prawda? Nie widziałem Heleny, niech jej pani powie, że wszelka generalna abstynencja, nawet najszlachetniejsza – jak jej, – dopuszcza wyjątków, o ile są tak wspaniałe jak dzisiejszy wieczór. Pokazywać się rzadko, to pięknie, ale to przymiot jedynie negatywny; powyżej tego co rzadkie stawić to co cenne, to jeszcze lepiej. Co się tyczy pani siostry, bardziej od kogokolwiek cenię jej systematyczną nieobecność tam gdzie to czego się może spodziewać nie jest jej warte; ale przeciwnie na tak pamiętnej manifestacji jak dzisiejsza, udział jej byłby dowodem wyższości i dałby tej uroczej osobie jeszcze jeden urok.

Baron podszedł z kolei do pana d’Argencourt. Bardzo się zdziwiłem, widząc tu tego człowieka, tak straszliwego dla gatunku ludzi, do którego należał p. de Charlus, i widząc go równie czułym i uprzejmym dla barona jak był dlań niegdyś oschły. P. d’Argencourt kazał sobie przedstawić Morela i wyraził nadzieję że go skrzypek odwiedzi. Faktem jest, że teraz p. d’Argencourt żył w otoczeniu takich figur. Nie znaczy to aby się w tej mierze upodobnił do pana de Charlus. Ale od jakiegoś czasu niemal opuścił żonę dla młodej kobiety z towarzystwa, za którą szalał. Osoba ta, bardzo inteligentna, udzieliła mu swojej sympatji do ludzi inteligentnych i bardzo pragnęła ściągnąć do siebie pana de Charlus. Ale zwłaszcza p. d’Argencourt, bardzo zazdrosny a trochę impotent, czując że mało daje satysfakcji swojej ubóstwianej, chcąc ją wprowadzić w świat i rozerwać, mógł to uczynić bez niebezpieczeństwa jedynie otaczając ją niegroźnymi mężczyznami, którym przeznaczał niejako rolę strażników seraju. W zamian panowie ci uważali że p. d’Argencourt zrobił się bardzo miły, oświadczyli że jest o wiele inteligentniejszy niż przypuszczali, z czego i jego kochanka i on byli uszczęśliwieni.

Inni goście pana de Charlus odeszli dość szybko. Damy mówiły: „Nie chciałabym chodzić do zakrystji (salonik, gdzie baron, mając koło siebie Morela, przyjmował powinszowania i który sam tak nazywał), ale chciałabym żeby mnie Palamed widział i wiedział żem była do końca”. Żadna z dam nie troszczyła się o panią Verdurin. Niektóre udały, że jej nie poznają i żegnały się przez pomyłkę z panią Cottard, mówiąc do mnie: „To pani Verdurin, prawda?” Pani d’Arpajon spytała mnie tak że gospodyni domu musiała słyszeć: „Czy istniał jaki pan Verdurin?” Nie znajdując nic z dziwności, jakich się spodziewały w tym salonie, który wyobrażały sobie bardziej różnym od wszystkiego co znały, diuszessy nagradzały to sobie, w braku czego lepszego, dławiąc wybuchy śmiechu wobec obrazów Elstira; za resztę, która znowuż wydawała się im podobniejsza do tego czego się spodziewały, komplementowały pana de Charlus, mówiąc: „Jak ten nasz Palamed umie organizować te rzeczy; mógłby urządzić feerję w stajni czy w łazience, a i tak byłoby cudownie”. Najświetniejsze damy z zapałem winszowały panu de Charlus udanego wieczoru, którego sekretna sprężyna nie była tajemnicą dla wielu, co ich zresztą nie kłopotało w niczem, ile że ci ludzie – może przez pamięć pewnych epok, kiedy ich rodzina doszła do identycznego stopnia całkiem świadomego bezwstydu – posuwali lekceważenie skrupułów prawie równie daleko jak troskę o etykietę. Wiele dam zaangażowało z miejsca Morela na wieczory, na których miał grać septet Vinteuila, ale żadnej nie przyszło nawet na myśl zaprosić na to panią Verdurin.

Pani Verdurin trzęsła się z wściekłości, kiedy p. de Charlus, który bujając w obłokach nie mógł tego spostrzec, chciał dla przyzwoitości podzielić z pryncypałką swoją radość. I może raczej folgując swym zamiłowaniom literackim niż wybuchowi pychy, ten reżyser artystycznych zabaw rzekł do niej:

– No i co, czy pani kontenta? Sądzę, że jest z czego. Widzi pani, kiedy ja się wezmę do tego żeby coś urządzić, musi się udać. Nie wiem, czy pani heraldyczne wiadomości pozwalają jej ściśle ocenić wagę uroczystości, ciężar który podźwignąłem, objętość atmosfery którą przemieściłem dla pani. Miała pani królowę Neapolu, brata króla bawarskiego, trzech najdawniejszych parów. Jeżeli Vinteuil jest Mahometem, możemy powiedzieć, że poruszyliśmy dla niego najmniej ruchome z gór. Niech pani pomyśli, że aby wziąć udział w pani wieczorze, królowa Neapolu przybyła z Neuilly, co jest dla niej o wiek trudniejsze niż opuścić obie Sycylje – rzekł baron z szelmowską intencją mimo swej admiracji dla królowej. To jest wydarzenie historyczne. Pomyśl pani, ona bodaj że nigdzie nie była od zdobycia Gaety. Wielce prawdopodobne jest, że w encyklopedjach znajdą się, jako historyczne momenty, data zdobycia Gaety i wieczoru u Verdurinów. Wachlarz, który odłożyła, aby lepiej oklaskiwać Vinteuila, wart jest zażywać większej sławy, niż ten który pani de Metternich złamała, kiedy wygwizdano Wagnera.

9(…) poprzysiągł sobie spłatać jej tysiąc figlów… – taką złośliwość zrobiono w istocie hr. Robertowi de Montesquiou, przyjacielowi Prousta, w dniu w którym wydawał przyjęcie. [przypis tłumacza]

Teised selle autori raamatud