Tasuta

Uwięziona

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Zapomniała nawet swego wachlarza – rzekła pani Verdurin, chwilowo ułagodzona wspomnieniem sympatji, jaką jej okazała królowa i pokazując panu de Charlus wachlarz leżący na fotelu.

– Och! jakież to wzruszające! – wykrzyknął p. de Charlus, zbliżając się ze czcią do relikwii. – Jest tem bardziej wzruszający, że jest szkaradny; ta mała Violetta jest niewiarygodna!

Spazmy wzruszenia i ironii wstrząsały nim naprzemian.

– Mój Boże, ja nie wiem, czy pani odczuwa te rzeczy tak jak ja. Swann dostałby poprostu konwulsji, gdyby to widział. To wiem, że jakąbądź cenę uzyskałby ten wachlarz, kupię go na licytacji po królowej. Bo ją zlicytują, nie ma ani grosza – dodał, ile że okrutna złośliwość nigdy nie przestawała się łączyć u barona z najszczerszą czcią, obie bowiem płynęły z dwóch natur sprzecznych, ale kojarzących się w nim. Mogły nawet oświetlać naprzemian jeden i ten sam fakt. Bo p. de Charlus, który z wyżyn swoich bogactw dworował sobie z ubóstwa królowej, często znowuż rozpływał się nad tem ubóstwem i, kiedy mówiono o księżnej Murat, królowej obu Sycylij, odpowiadał: „Nie wiem, o kim pan mówi. Jest tylko jedna królowa Neapolu, która jest wspaniała, choć nie ma powozu. Ale ze swego omnibusu gasi wszystkie ekwipaże i padłoby się na kolana w proch, widząc ją przejeżdżającą.

– Zapiszę ten wachlarz do muzeum – ciągnął. – Na razie, trzeba go będzie jej odwieźć, żeby się nie musiała rujnować na fiakra, posyłając po to. Najinteligentniejsze – zważywszy historyczną wartość przedmiotu – byłoby skraść ten wachlarz. Ale toby jej zrobiło różnicę – bo wielce prawdopodobne jest, że nie ma innego! – dodał parskając śmiechem. – Słowem, widzi pani, że dla mnie przyszła. I nie jest to jedyny cud, jaki sprawiłem. Nie sądzę, aby ktokolwiek dziś miał moc poruszenia ludzi, których ja ściągnąłem. Zresztą trzeba każdemu oddać co mu się należy: Charlie i inni grali jak bogowie. I pani, droga gosposiu – dodał łaskawie – miała pani swoją cząstkę w tej fecie. Pani nazwisko nie będzie jej obce. Historja zapamiętała imię pazia, który uzbroił Joannę d’Arc kiedy szła walczyć; w sumie, posłużyła pani jako łącznik, ułatwiła pani fuzję między muzyką Vinteuila a jego genialnym wykonawcą; miała pani ten zmysł, aby zrozumieć kapitalną wagę całego łańcucha okoliczności, który miał pozwolić wykonawcy skorzystać z autorytetu człowieka możnego (gdyby nie chodziło o mnie, powiedziałbym: opatrznościowego), do którego tak mądrze zwróciłaś się pani z prośbą o zapewnienie prestiżu temu zebraniu, o dostarczenie skrzypcom Morela uszu bezpośrednio połączonych z najautorytatywniejszemi językami; nie, nie, to nie jest nic! Nie ma żadnego „nic” w tak doskonałej realizacji. Wszystko się tu łączy. Stara Duras była bajeczna. Słowem, wszystko; i dla tego – zakończył baron, bo lubił karcić – nie pozwoliłem pani zaprosić figur wnoszących rozdźwięk; te figury, wobec decydujących osób które ja tu ściągnąłem, grałyby rolę przecinków w cyfrze, sprowadzając inne do roli prostych dziesiętnych. Mam bardzo ścisłe poczucie takich rzeczy. Rozumie pani, trzeba unikać gaff, kiedy wydajemy uroczystość, która ma być godna Vinteuila, jego genialnego odtwórcy, pani i – śmiem powiedzieć – mnie. Wystarczyłoby żeby pani zaprosiła taką Molé, a wszystko byłoby spaćkane. To byłaby kropelka neutralizująca, sprawiająca że lek nie działa. Elektryczność byłaby zgasła, ptifury nie przyszłyby na czas, oranżada przyprawiłaby wszystkich o biegunkę. To była osoba przeciwwskazana. Na samo jej nazwisko, jak w feerji, mosiądz nie wydałby żadnego dźwięku, flet i klarnet ochrypłyby nagle. Sam Morel, gdyby nawet zdołał wziąć kilka tonów, nie utrzymałby się w takcie, i w miejscu septetu Vinteuila, miałaby pani jego parodję a la Beckmesser, kończącą się pośród gwizdów. Ja, który bardzo wierzę we fluidy osób, wybornie odczułem w rozkwicie pewnego largo, otwierającego się jak kwiat, w pełni szczęśliwego finału, który był nietylko radosny ale nieporównanie radosny, że nieobecność pani Molé pobudzała muzyków i wzdymała radością nawet instrumenty. Zresztą, w dniu kiedy się przyjmuje monarchów, nie zaprasza się stróżki.

Nazywając ją – jak aktorkę – „la Molé” (jak mówił zresztą z całą sympatją „la Duras”) p. de Charlus oddawał owej damie sprawiedliwość. Bo wszystkie te kobiety, to były światowe aktorki. Zarazem faktem jest, że nawet z tego punktu widzenia, hrabina Molé nie dorównywała reputacji intelektualnej jaką jej robiono, co przywodziło na myśl owych miernych aktorów lub powieściopisarzy, którzy w pewnych epokach odgrywają rolę geniuszów, dzięki mierności kolegów, wśród których nie ma wielkiego artysty, zdolnego pokazać co jest prawdziwy talent, lub dzięki lichemu smakowi publiczności, która, choćby nawet znalazła się wspaniała indywidualność, nie umiałaby jej zrozumieć i ocenić. Co się tyczy pani Molé, lepiej zostać przy pierwszem wytłumaczeniu, mimo iż nie jest całkiem ścisłe. Ponieważ „świat” jest królestwem nicości, między wartościami światowych dam istnieją jedynie nieznaczne stopnie, wzrastające obłędnie jedynie od uraz lub urojeń pana de Charlus. I z pewnością, jeżeli baron mówił tak w owym języku będącym pretensjonalną mieszaniną rzeczy świata i sztuki, to dlatego, że jego babskie gniewy i kultura światowca dostarczały prawdziwej wymowie pana de Charlus jedynie błahych tematów. Ponieważ świat różnic nie istnieje na powierzchni ziemi, w żadnej z krain ujednostajnionych naszem poznaniem, tem bardziej nie istnieje on w „świecie”. Czy istnieje zresztą gdziekolwiek? Septet Vinteuila zdawał się mówić że tak. Ale gdzie?

Ponieważ p. de Charlus lubił także powtarzać coś jednemu o drugim, starając się ludzi skłócić, dzielić aby panować, dodał:

– Nie zapraszając jejmość pani Molé, odebrała jej pani sposobność do mówienia: „Nie wiem, czemu ta Verdurin mnie zaprosiła. Nie wiem, co to są za figury, nie znam ich”. Powiedziała już w zeszłym roku, że ją pani nuży swojem nadskakiwaniem. To gęś, niech jej już pani nie zaprasza. W sumie, ta damulka to nic nadzwyczajnego. Może bywać u pani nie robiąc ceregieli, skoro ja bywam. W rezultacie – zakończył baron – sądzę, że mi pani może podziękować; tak jak było, było doskonałe. Oriana de Guermantes nie przyszła, ale nie wiadomo, może to i lepiej. Nie będziemy mieli do niej pretensji; i tak pomyślimy o niej na drugi raz, zresztą nie można o niej nie pamiętać, same jej oczy mówią nam: nie zapominaj o mnie, bo to są dwie niezapominajki. (A ja myślałem mimowoli, jak bardzo duch Guermantów – kaprys pójścia lub nie pójścia do kogoś – był mocny, skoro przeważył u księżnej obawę przed Palamedem). – Wobec takiego sukcesu – ciągnął – jest się skłonnym, jak Bernardin de Saint-Pierre, wszędzie widzieć rękę Opatrzności. Księżna de Duras była zachwycona. Poleciła mi nawet powiedzieć to pani – dodał p. de Charlus z naciskiem, tak jakby pani Verdurin miała to uznać za wystarczający zaszczyt. Wystarczający a nawet trudny do uwierzenia, bo baron uważał za potrzebne dodać: „Ależ tak!” uniesiony szaleństwem ludzi, których Jowisz chce zgubić. – Zaprosiła Morela do siebie, gdzie ma być ten sam program; zamierzam nawet poprosić o zaproszenie dla pana Verdurin.

Ta grzeczność dla samego męża, była – czego p. de Charlus zupełnie nie odczuwał – najkrwawszą zniewagą dla małżonki, która, czując się w prawie (na zasadzie rodzaju „dekretu moskiewskiego Komedji Francuskiej”, obowiązującego w jej „klanie”) zabronić grania gdziekolwiek bez jej wyraźnego zezwolenia, zdecydowana była zakazać Morelowi udziału w wieczorze księżnej de Duras.

Rozprawiając z taką swadą, p. de Charlus już tem samem drażnił panią Verdurin, która nie lubiła żadnych wyłomów w swojej paczce. Ileż razy, już w la Raspelière, słysząc jak p. de Charlus, zamiast poprzestać na swoim udziale w harmonijnym zespole „klanu”, wciąż rozmawia z Morelem, wykrzyknęła pokazując barona: „Ależ ten się dolewa! Ależ się dolewa! Ale tym razem, to było o wiele gorzej. Upojony własnemi słowy, p. de Charlus nie rozumiał, że uszczuplając rolę pani Verdurin i zakreślając jej ciasne granice, rozpętywał uczucie nienawiści, które było u niej jedynie swoistą formą, socjalną formą zawiści. Pani Verdurin naprawdę lubiła swoich stałych gości, swoich „wiernych”, chciała aby byli całkowicie oddani swojej pryncypałce. Robiąc pewne ustępstwa, jak owi zazdrośnicy, którzy pozwalają aby ich oszukiwano, ale pod ich dachem a nawet w ich oczach (to znaczy aby ich nie oszukiwano), pozwalała mężczyznom mieć kochankę, nawet kochanka, pod warunkiem żeby to wszystko nie wychodziło poza jej dom, żeby się zawiązywało i trwało w cieniu śród. Ukradkowe chichoty Odety ze Swannem kąsały niegdyś jej serce, jak od pewnego czasu aparte barona z Morelem; w troskach swoich znajdowała tylko jedną pociechę, mianowicie niweczyć szczęście drugich. Nie mogłaby długo znieść szczęścia barona. I oto ten niebaczny przyspieszał katastrofę, chcąc najwyraźniej uszczuplić miejsce pryncypałki w jej klanie! Już widziała Morela bywającego w świecie bez niej pod egidą barona. Było na to tylko jedno lekarstwo: kazać skrzypkowi wybierać między baronem a nią, i korzystając ze swego wpływu na Morela, dowieść mu nadzwyczajnej przenikliwości dzięki raportom, które pani Verdurin kazała sobie sporządzać i dzięki kłamstwom które wymyślała. I jedno i drugie miało wpłynąć na poparcie tego, w co sam Morel skłonny był wierzyć i o czem miał się dowodnie przekonać, dzięki pułapkom które pani Verdurin umiała zastawiać i w które naiwni wpadali: w ten sposób zamierzała osiągnąć to żeby wybrał raczej ją niż barona. Co się tyczy światowych dam, które, będąc w jej domu, nawet nie raczyły się przedstawić, pani Verdurin, zrozumiawszy ich wahania lub ich bezceremonjalność, rzekła:

– Och, już ja widzę, co to za gatunek; te stare zdziry, to nie nasz interes, oglądają ten salon ostatni raz.

Bo raczej by umarła, niżby przyznała, że ktoś był dla niej nie dość uprzejmy.

– Ach, drogi generale – wykrzyknął nagle p. de Charlus spostrzegłszy generała Deltour, sekretarza przy prezydenturze Republiki, który mógł mieć wielki wpływ na krzyż Legji dla Morela i który, zasięgnąwszy porady u Cottarda, wymykał się szybko:

 

– Dobry wieczór, drogi i kochany przyjacielu! I co, w ten sposób pan się ulatnia, nie pożegnawszy się ze mną? – rzekł baron z dobrodusznym i pewnym siebie uśmiechem, bo wiedział, że zawsze każdy chętnie porozmawia z nim chwilę dłużej. Że zaś, w tym stanie podniecenia, sam zadawał dyszkantem pytania i sam na nie odpowiadał, baron ciągnął: – No i co, jest pan zadowolony? Nieprawdaż, to było bardzo piękne? Andante, co? Nikt nie napisał czegoś bardziej wzruszającego. Pytam się czy kto potrafi wysłuchać tego bez łez. Kochany pan jest, że pan przyszedł, generale. Niech pan powie, dostałem dziś rano przemiły telegram od Froberville’a, który mi oznajmia, że trudności ze strony Wielkiego kanclerstwa są, jak się to mówi, wyrównane. Głos pana de Charlus wznosił się dalej, równie ostry, równie odmienny od jego zwykłego głosu, jak głos przemawiającego z emfazą adwokata różni się od codziennej dykcji: wokalny objaw nerwowej euforji, z rodzaju tej, która, w czasie obiadów księżnej, wzbijała tak wysoko djapazon głosu i spojrzenia pani de Guermantes.

– Miałem zamiar przesłać panu jutro słówko przez żołnierza, aby wyrazić mój entuzjazm, zanim miałbym go sposobność wysłowić osobiście, bo pan był taki otoczony! Poparcie Froberville’a jest nie do pogardzenia, ale ja, ze swej strony, mam przyrzeczenie ministra – rzekł generał.

– A, cudownie! Zresztą widział pan, podobny talent zasługuje chyba na to. Hoyos był zachwycony; nie mogłem mówić z ambasadorową, czy była kontenta? Ale któż-by nie był, z wyjątkiem tych, co mają uszy do nie słyszenia, co nic nie szkodzi zresztą, z chwilą gdy mają języki do gadania.

Korzystając z tego, że baron oddalił się nieco z generałem, pani Verdurin dała znak Brichotowi. Nie wiedząc co mu pani Verdurin powie, profesor chciał ją bawić i nie domyślając się jakie mi zadaje cierpienie, rzekł:

– Baron jest uszczęśliwiony, że panna Vinteuil i jej przyjaciółka nie przyjechały. One go straszliwie gorszą. Oświadczył, że ich obyczaje są wprost skandaliczne. Nie wyobraża sobie pani, jaki baron jest wstydliwy i surowy na punkcie obyczajów.

Wbrew oczekiwaniu Brichota, pani Verdurin nie uśmiechnęła się.

– Potworny jest – rzekła. Niech go pan wyciągnie na papierosa, żeby mąż mógł zabrać bez wiedzy Charlusa jego Dulcyneę i żeby mógł oświecić tego chłopca w jaką przepaść się stacza.

Brichot wahał się nieco.

– Powiem panu – rzekła pani Verdurin, aby usunąć ostatnie skrupuły profesora – że ja się z tem paskustwem nie czuję bezpieczna w domu. Wiem, że on miał brzydkie historje i że policja ma go na oku.

Że zaś pani Verdurin miała niejaki dar improwizacji, kiedy złość była jej natchnieniem, nie poprzestała na tem:

– Zdaje się – ciągnęła – że on już siedział. Tak, tak, mówiły mi to osoby dobrze poinformowane. Wiem zresztą przez kogoś, kto mieszka na tej ulicy co on, że nie ma się pojęcia, co za bandytów ten baron sprowadza do siebie.

A gdy Brichot, który często bywał u barona, protestował, pani Verdurin wykrzyknęła namiętnie:

– Ależ skoro ja ręczę za to! skoro ja panu powiadam! – zwrot, którym starała się zazwyczaj podeprzeć twierdzenie, rzucone trochę na oślep. – Zginie zamordowany dziś lub jutro, jak zresztą wszyscy mu podobni. Nie doczeka może nawet tego, bo jest w łapach niejakiego Jupiena, którego miał bezczelność mi przysłać, a który jest ex-galernikiem, wiem o tem, słyszy pan, tak, zupełnie pozytywnie. Trzyma Charlusa przez listy, które mają być czemś przerażającem. Wiem to od kogoś, kto je czytał, powiedział mi: „Słaboby się pani zrobiło, gdyby pani to ujrzała”. W ten sposób, Jupien ma go w garści i wyciska z niego pieniędzy ile zechce. Wolałabym tysiąc razy śmierć, niż żyć pod takim strachem, w jakim żyje Charlus. W każdym razie, jeżeli rodzina Morela zdecyduje się wnieść przeciw niemu skargę, nie mam ochoty być oskarżona o wspólnictwo. Jeżeli Morel chce żyć tak dalej, niech się to dzieje na jego ryzyko, ja spełnię swój obowiązek. Cóż pan chce! To nie zawsze jest wesołe…”.

I już mile podniecona oczekiwaniem rozmowy, jaką mąż miał odbyć ze skrzypkiem, pani Verdurin rzekła do mnie:

– Niech się pan spyta Brichota, czy ja nie jestem dzielna przyjaciółka i czy się nie umiem poświęcać aby ratować kamratów. (Robiła aluzję do okoliczności, w których w samą porę poróżniła profesora najpierw z jego praczką, potem z panią de Cambremer, z których to perypetyj Brichot wyszedł prawie całkiem ślepym i jak mówiono morfinistą).

– Przyjaciółka nieporównana, przenikliwa i dzielna – odparł uczony z naiwnem wzruszeniem. Pani Verdurin nie dała mi zrobić wielkiego głupstwa – rzekł Brichot, kiedy pryncypałka odeszła. – Nie waha się ciąć w żywe ciało. Jest radykalistką, jak powiada nasz Cottard. Przyznaję jednak, iż myśl że biedny baronek nie zna jeszcze ciosu, który go ma ugodzić, sprawia mi wielką przykrość. On poprostu oszalał dla tego chłopca. Jeśli się pani Verdurin powiedzie, ten człowiek będzie bardzo nieszczęśliwy. Nie jest zresztą pewne, czy się jej uda. Obawiam się, że potrafi jedynie zasiać nieporozumienie, które w końcu, nie rozdzielając barona z Morelem, poróżni ich obu z nią samą.

To zdarzało się często z panią Verdurin i wiernymi. Ale widoczne było, że nad potrzebą zachowania przyjaźni wiernych, coraz bardziej dominowała w niej potrzeba żeby tej przyjaźni nie zagrażała wzajemna ich przyjaźń między sobą. Homoseksualizm nie raził pani Verdurin póki nie tykał prawowierności; ale jak Kościół, tak i pani Verdurin wolała wszystkie ofiary od ustępstw na punkcie prawowierności. Zaczynałem się obawiać, iż jej irytacja na mnie może pochodzić stąd, że ja nie pozwoliłem Albertynie wybrać się do niej tego dnia; bałem się również, żeby nie podjęła później na Albertynie (o ile się to już nie zaczęło) tej samej operacji celem rozdzielenia jej ze mną, jaką jej mąż miał podjąć na muzyku odnośnie do Charlusa.

– Nie, niech pan wyciągnie Charlusa, niech pan znajdzie jaki pretekst, już czas – rzekła pani Verdurin – a zwłaszcza niech mu pan nie da wracać, zanim po was poślę. A! co za wieczór – dodała pani Verdurin, zdradzając tem prawdziwą przyczynę swojej wściekłości. Produkować arcydzieło wobec tych tłumoków. Nie mówię o królowej Neapolu, ta jest inteligentna i miła kobieta (czytaj: „była miła dla mnie”). Ale inne! Och, to się można wściec! Cóż chcecie, nie mam już dwudziestu lat. Kiedy byłam młoda, mówiono mi, że trzeba się umieć nudzić; przymuszałam się, ale teraz, och, nie, to ponad moje siły; jestem w tym wieku żeby robić to co chcę, życie jest za krótkie; nudzić się, żyć z głupcami, robić minę że się ich ma za inteligentnych, och, nie, nie mogę. No, prędzej, Brichot, niema czasu do stracenia.

– Idę, idę – rzekł w końcu Brichot, gdy generał Deltour się oddalał.

Ale najpierw uczony wziął mnie na chwilę na bok. – Obowiązek moralny – rzekł – jest mniej jasnym imperatywem, niż tego uczą nasi etycy. Niech się z tem pogodzą kawiarnie teozoficzne i piwiarnie kantowskie: rozpaczliwie nie znamy istoty Dobra. Ja sam, który, bez przechwałki, skomentowałem dla swoich uczniów, w świętej niewinności, filozofję rzeczonego Imanuela Kanta, nie widzę żadnego ścisłego wskazania na casus światowej kazuistyki, wobec którego się znajduję, w tej krytyce praktycznego rozumu, w której wielki renegat protestantyzmu platonizował germańską modą dla prehistorycznie sentymentalnych i aulicznych Niemiec, w rezultacie ad usum pomorskiego mistycyzmu. To jeszcze wciąż platońska „Uczta”, ale tym razem z Koenigsberg, z tamtejszą niestrawną kuchnią, z kapustą a bez żygolaków. Z jednej strony oczywiste jest, że nie mogę odmówić naszej przezacnej gospodyni tej drobnej przysługi; przysługi całkowicie zresztą zgodnej z tradycyjną moralnością. Przedewszystkiem trzeba unikać mamienia się słowami, bo mało jest rzeczy, któreby więcej płodziły głupstw. Ale wreszcie powiedzmy szczerze, że gdyby matki rodzin miały prawo głosowania, baronowi groziłoby nieuchronnie to, że byłby zbalotowany jako nauczyciel cnoty. Na nieszczęście, on idzie ze swojem powołaniem pedagoga z temperamentem rozpustnika; zważ pan, ja nie mówię nic złego o baronie; ten luby człowiek, który umie krajać pieczyste jak nikt, posiada, obok geniuszu anatemy, skarby dobroci. Umie być zabawny jak pajac wysokiej klasy, podczas gdy z niejednym z kolegów-akademików z przeproszeniem, nudzę się, jakby powiedział Xenofon, po 100 drachm za godzinę. Ale boję się, że on wydaje na Morela nieco więcej tych drachm, niż zdrowa moralność zaleca. Nawet nie wiedząc ściśle w jakiej mierze młody penitent okazuje się powolny lub oporny specjalnym ćwiczeniom jakimi go chce umartwić jego katecheta, nie potrzeba być wielkim klerkiem, aby wiedzieć, że grzeszylibyśmy, jak powiadają, zbytnią łagodnością w stosunku do tego Różokrzyżowca (który wiedzie się pono od Petroniusza via Saint-Simon), gdybyśmy mu z zamkniętemi oczami udzielili po formie zezwolenia na satanizowanie dowoli. Pani Verdurin, dla dobra grzesznika i słusznie płonąc żądzą dokonania kuracji, zamierza, uświadamiając bez ogródek młodego narwańca, odjąć baronkowi wszystko co baronek kocha, zadać mu może ostateczny cios. Otóż, zabawiając tego człowieka, mam wrażenie, że go ściągam, jakby ktoś rzekł, w zasadzkę. I sam nie wiem czemu, wzdrygam się przed tem niby przed podłością.

To rzekłszy, profesor nie zawahał się popełnić tej podłości, biorąc barona pod ramię:

– No, baronie, chodźmy zapalić papierosa; nasz młody człowiek nie zna jeszcze wszystkich cudów tego przybytku.

Wymówiłem się, powiadając że muszę wracać.

– Jeszcze chwilę – rzekł Brichot. Ma mnie pan przecie odwieźć, nie zapomniałem pańskiej obietnicy.

– Czy doprawdy nie chce pan, żebym kazał dla pana wyjąć srebra? Niema nic prostszego – rzekł do mnie p. de Charlus. Ale, ale, pamięta pan, ani słowa Morelowi o sprawie Legji. Chcę mu zrobić niespodziankę, oznajmić mu to z chwilą, kiedy się goście trochę rozejdą. On powiada, że to nie jest ważne dla artysty, ale że jego wuj pragnie tego (zaczerwieniłem się, bo pomyślałem, że Verdurinowie wiedzą przez mojego dziadka, kim jest wuj Morela). No, nie chce pan, żebym dla pana kazał wydobyć najpiękniejsze sztuki? – rzekł baron. Zresztą zna je pan, widział je pan dziesięć razy w la Raspelière.

Nie śmiałem rzec, że jeżeli co mogłoby mnie interesować, to nie banalność mieszczańskiego srebra, choćby najbogatszego, ale jakiś okaz, bodaj na pięknym sztychu, sreber pani du Barry. Byłem zanadto wzruszony a choćbym nawet nie był przejęty rewelacją tyczącą przybycia panny Vinteuil, zawsze byłem w świecie o wiele zbyt roztargniony i podniecony, aby móc zwrócić uwagę na mniej lub więcej ładne przedmioty. Mogłoby tę uwagę przykuć jedynie wołanie jakiejś realności, zwracającej się do mojej wyobraźni; mógłby to np. uczynić tego wieczora widok owej Wenecji, o której tyle myślałem popołudniu, lub jakiś ogólny współczynnik, wspólny wielu zjawiskom a prawdziwszy od nich, który sam z siebie zawsze budził we mnie wewnętrznego a zazwyczaj uśpionego ducha, ale którego wyłonienie się na powierzchnię mojej świadomości sprawiało mi wielką radość. Otóż, kiedy wychodziłem z salonu zwanego salą teatralną i mijałem z Brichotem oraz z p. de Charlus dalsze salony, odnajdując, pośród innych, niektóre meble oglądane obojętnie w la Raspelière, spostrzegłem pomiędzy urządzeniem tego domu a urządzeniem posiadłości wiejskiej jakieś rodzinne powinowactwo, ciągłość. I zrozumiałam Brichota, który mówił z uśmiechem:

– O, widzi pan tę głąb salonu, to może bodaj panu dać pojęcie o salonie z ulicy Montalivet z przed dwudziestu pięciu lat.

Z jego uśmiechu, poświęconego zmarłemu salonowi, który oglądał w myśli, zrozumiałem, że tem co Brichot, może nie zdając sobie z tego sprawy, cenił w dawnym salonie – bardziej niż wielkie okna, niż wesołą młodość „pryncypałów” i ich wiernych – była owa nierealna część (którą ja sam wydobywałem z pewnych podobieństw między la Raspelièrequai Conti), której część zewnętrzna, aktualna, dostępna kontroli wszystkich, jest w salonie, jak we wszystkiem, jedynie przedłużeniem; to była owa cząstka czysto duchowa, o kolorze istniejącym już tylko dla mego starego towarzysza, ta której mi nie mógł pokazać; cząstka, która się oderwała od zewnętrznego świata, aby się schronić w naszą duszę, dając jej jakąś nadwartość; zasymilowana z jej zwykłą substancją, zmieniając się w niej – zburzone domy, dawni ludzie, klosze z owocami przy kolacjach które sobie przypominamy – w przeźroczysty alabaster naszych wspomnień, którego koloru nie zdolni jesteśmy oddać, który my jedni widzimy, co nam pozwala, mówiąc o minionych rzeczach, powiedzieć komuś szczerze, że nie może mieć o nich pojęcia, że to nie jest podobne do tego co widział. I to sprawia, że nie możemy oglądać w sobie samych bez pewnego wzruszenia odblasku lamp które zgasły, i zapachu grządek które już nie zakwitną. Wzrusza nas myśl, że jedynie od istnienia naszej pamięci zależy na jakiś czas jeszcze ich przetrwanie. I przez to niewątpliwie salon z ulicy Montalivet psuł w oczach Brichota obecną rezydencję Verdurinów. Ale z drugiej strony dawał jej w oczach profesora piękno, którego nie mogła mieć dla nowego przybysza. Niektóre stare meble, które ja sam pamiętałem z la Raspelière, wstawione tutaj, czasem ustawione w ten sam sposób, wcielały w obecnym salonie części dawnego, odtwarzając go chwilami aż do halucynacji; a potem zdawały się prawie nierealne, tak bardzo w otaczającej rzeczywistości wskrzeszały fragmenty zniweczonego świata, jak gdyby oglądanego już gdzieindziej. Wyłoniona z marzenia kanapa między nowemi i bardzo realnemi fotelami, krzesełka obite różowym jedwabiem, wzorzysta kapa na stoliku do gry wyniesionym do godności osoby, od czasu jak – niby osoba – miała przeszłość, pamięć, w zimnym cieniu quai Conti zachowując ogorzałość od słońca jeszcze z ulicy Montalivet (słońca, którego godziny stolik ów znał równie dobrze jak sama pani Verdurin) i przez oszklone drzwi w Doville, dokąd go zawieziono i skąd patrzał cały dzień poprzez kwitnący ogród na głęboką dolinę, oczekując godziny, kiedy Cottard i flecista utną na nim partyjkę; bukiet fiołków i bratków malowany pastelami, dar wielkiego artysty i nie żyjącego już przyjaciela, jedyny pozostały fragment życia które znikło nie zostawiając śladów, fragment streszczający wielki talent i długą przyjaźń, przypominający jego uważne i łagodne spojrzenie, jego piękną pulchną i smutną rękę w czasie gdy malował; chaotyczny i miły bezład podarków „wiernych”, które, towarzysząc wszędzie pani domu nabrały w końcu niemal właściwości charakteru, linji losu; obfitość bukietów, pudeł z czekoladkami, systematyzująca tu jak i tam swój rozkwit w identycznym porządku botanicznym; ciekawy chaos osobliwych i zbytecznych przedmiotów, dotąd robiących wrażenie że wyszły z pudełka w którem je ofiarowano i pozostających całe życie tem, czem były zrazu: noworocznemi podarkami; słowem, wszystkie te przedmioty, których nie dałoby się odróżnić od innych, ale które dla Brichota, starego uczestnika zabaw u Verdurinów, miały ową patynę, ów połysk rzeczy z któremi łączy się ich duchowy dublet, dając im rodzaj głębi; wszystko to kłębiło się dokoła niego i śpiewało mu niby dźwięczne klawisze, budzące w jego sercu drogie podobieństwa, mgliste wspomnienia, które w upstrzonym niemi obecnym salonie wycinały, obrysowywały meble i dywany, tak jak to robi w piękny dzień słoneczna rama tworząca wycinki światła w powietrzu, i ścigając pewną ideę od poduszki do wazonu, od taburetu do resztek jakiegoś zapachu od pewnego sposobu oświetlenia do jakiejś przewagi kolorów, rzeźbiły, wywoływały, uduchowiały, powoływały do życia formę, która była niby idealną fizjognomją salonu Verdurinów wrośniętą w ich kolejne siedziby.

 

„Spróbujemy – szepnął Brichot – ściągnąć barona na jego ulubiony temat. Wspaniały jest wtedy.” Z jednej strony pragnąłem uzyskać od pana de Charlus wskazówki tyczące panny Vinteuil i jej przyjaciółki; z drugiej, nie chciałem zostawiać Albertyny zbyt długo samej. Nie dlatego żeby mogła zrobić zły użytek w tej swobody (nie mogła wiedzieć kiedy wrócę, zresztą o tej porze wizyta u niej lub wyjście z domu byłyby zbyt rażące), ale żeby się jej moja nieobecność zbytnio nie dłużyła. Toteż oświadczyłem profesorowi i panu de Charlus, że nie mam wiele czasu. „Chodź pan i tak – rzekł p. de Charlus, już raczej przygaszony, ale czujący potrzebę przedłużania, przeciągania rozmowy. Ten sam rys zauważyłem już, tak samo jak u barona, u księżnej Oriany; rys ów, szczególnie właściwy tej rodzinie, przejawia się naogół u wszystkich tych, co wyżywając się intelektualnie jedynie w rozmowie – to znaczy wyżywając się nie całkowicie – czują się niezaspokojeni nawet po kilku godzinach spędzonych razem i coraz to chciwiej czepiają się wyczerpanego partnera, mylnie żądając od niego nasycenia, którego uciechy towarzyskie dać nie mogą.

– Chodź pan – dodał baron; to jest najprzyjemniejszy moment zabawy, chwila kiedy goście poszli, moment dony Sol; miejmy nadzieję, że się zakończy mniej smutno. Szkoda że pan się spieszy, prawdopodobnie do rzeczy, których lepiejby ci było nie robić. Wszyscy się dziś spieszą: ludzie odchodzą w momencie gdy powinnoby się przychodzić. Jesteśmy tu jak filozofowie Couture’a; to byłby moment na zrekapitulowanie wieczoru, na to, co w stylu wojskowym nazywa się krytyką operacyj. Poprosiłoby się pani Verdurin, żeby nam tu kazała podać kolacyjkę, na którą postaralibyśmy się jej nie zaprosić, poczem Charlie – wciąż Hernani! – zagrałby dla nas samych boskie adagio. Jakież to cudowne, to adagio! Ale gdzie nasz młody skrzypek? chciałbym mu przecie powinszować, to jest chwila rozczuleń i uścisków. Przyznaj, profesorze, że grali jak bogowie, zwłaszcza Morel. Czy pan uważał chwilę, kiedy mu pukiel opada? Och! w takim razie, kochasiu, niceś pan nie widział. Miał fis, od którego zdechliby z zazdrości Enesco, Capet i Thibaut; jestem człowiek spokojny, ale przyznaję, że przy tym tonie serce mi się ścisnęło tak, że ledwo mogłem wstrzymać łkanie. Sala dygotała; Brichot, drogi Brichot (wykrzyknął baron, potrząsając gwałtownie uczonym), to było boskie. Jedynie młody Charlie był nieruchomy jak głaz; nie widziało się nawet żeby oddychał; robił wrażenie, że jest jak owe rzeczy z nieożywionego świata, o których mówi Teodor Rousseau; które każą myśleć, ale nie myślą same. I naraz, nagle – wykrzyknął p. de Charlus z emfazą, zgrywając się jak w teatrze – naraz – pukiel! I przez ten czas, wdzięczny kontredans, allegro vivace. Wiesz pan, ten pukiel był niby znak objawienia, nawet dla najtępszych. Księżna Taorminy, głucha do tej chwili (bo nie ma ciężej głuchych, niż ci co mają uszy do nie słyszenia), księżna Taorminy, wobec oczywistości cudownego pukla, zrozumiała, że to jest muzyka i że nie będzie się grało w pokera. Och! to była chwila bardzo uroczysta.

– Daruje pan, że mu przerwę – rzekłem aby sprowadzić pana de Charlus na przedmiot, który mnie zajmował – mówił pan, że córka autora miała przybyć. Toby mnie bardzo interesowało. Czy pan jest pewien, że na nią liczono?

– Och! nie wiem.

P. de Charlus uległ tutaj, może bezwiednie, powszechnemu hasłu, które każe nie objaśniać zazdrośników, czy to aby się okazać idjotycznie „dobrym kolegą”, przez punkt honoru wobec tej co budzi zazdrość (choćby się jej nie cierpiało), czy przez złośliwość wobec niej, odgadując że zazdrość spotęgowałaby jedynie miłość, czy przez ową potrzebę robienia przykrości innym, polegającą na mówieniu prawdy wszystkim, ale na zamilczaniu jej zazdrośnikom (ile że niewiedza wzmaga ich męczarnie, a przynajmniej tak sobie wyobrażamy, w robieniu zaś przykrości innym kieruje się człowiek tem, co sam uważa, może mylnie, za najboleśniejsze).

– Wie pan – podjął baron – ten dom, to jest potrosze świątynia przesady; przemili ludzie ci Verdurinowie, ale ostatecznie lubią zwabiać sławy takie czy inne. Ale pan mi jakoś nie tęgo wygląda, zaziębi się pan jeszcze w tym wilgotnym pokoju – rzekł, podsuwając mi krzesło. Skoro pan jest cierpiący, trzeba uważać, przyniosę panu futro. Nie, niech pan sam nie idzie, zabłąka się pan i gotów się pan zaziębić. Cóż za lekkomyślny człowiek, a nie ma pan przecie czterech lat, trzebaby panu starej niani, jak ja, aby dbać o pana.

Teised selle autori raamatud