Tasuta

Uwięziona

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Rozdział trzeci. Zniknięcie Albertyny

Wychodząc z wieczoru u Verduirinów bardzo późno, w obawie aby się Albertyna nie znudziła, poprosiłem Brichota, żeby mnie wysadził przed domem, poczem mój fiaker odwiezie go. Powinszował mi (nie wiedząc, że czeka na mnie młoda dziewczyna), że wracam wprost do domu, że tak wcześnie i rozsądnie kończę wieczór, którego przeciwnie opóźniłem jedynie istotny początek. Potem zaczął mówić o panu de Charlus. Baron byłby zapewne zdumiony, słysząc jak profesor, tak dlań serdeczny, profesor, który stale głosił zasadę: „Nigdy nic nie powtarzam”, mówi o nim i o jego życiu bez najmniejszych ogródek. A zdumienie i oburzenie Brichota byłoby może nie mniej szczere, gdyby mu p. de Charlus powiedział: „Upewniano mnie, że pan źle mówi o mnie”. Brichot lubił w istocie pana de Charlus i gdyby sobie uprzytomnił jakąś swoją rozmowę na temat barona, raczej przypomniałby sobie uczucia własnej sympatji, niż treść słów, podczas gdy mówił o nim to samo co cały świat. Nie poczuwałby się do kłamstwa, zapewniając: „Ja, który mówię o panu z taką przyjaźnią!”, skoro w istocie odczuwał nieco przyjaźni, mówiąc o baronie. Baron miał zwłaszcza dla Brichota urok, którego przedewszystkiem profesor szukał w życiu światowem, polegający na oglądaniu w autentycznym egzemplarzu tego, co długo mógł uważać za wymysł poetów. Brichot, który często wykładał drugą Sielankę Wergilego nie bardzo wiedząc czy ta fikcja ma jaki podkład realny, znajdował na starość w rozmowie z panem de Charlus trochę owej przyjemności, którą mistrze jego, pp. Merimée i Renan, oraz jego kolega p. Maspero, podróżując po Hiszpanji, Palestynie lub Egipcie, czerpali z dzisiejszych krajobrazów i ludów Hiszpanji, Palestyny i Egiptu, poznając ramę i niezmiennych aktorów starożytnych scen, będących przedmiotem ich studjów książkowych.

– Bez obrazy tego szlachetnego rycerza – oświadczył Brichot jadąc ze mną powozem – powiedzmy, że on jest poprostu bajeczny, kiedy komentuje swój sataniczny katechizm z werwą trochę kołowatą, z naiwnością dziecięcia a uporem reakcjonisty. Upewniam pana – jeżeli mi wolno się wyrazić jak Jego dostojność biskup Hulst – że się nie nudzę w dni kiedy mnie odwiedza ten feudał, który chcąc bronić Adonisa przeciw naszej epoce niedowiarków, podał się instynktom swojej rasy i stał się krzyżowcem Sodomy.

Słuchałem Brichota i nie byłem z nim sam. Od chwili zresztą kiedy opuściłem dom, czułem się tajemniczemi nićmi związany z młodą dziewczyną, która znajdowała się w tej chwili w swoim pokoju. Nawet kiedym rozmawiał z którymś z gości Verdurinów, czułem ją mętnie przy sobie, miałem mgliste poczucie Albertyny, tak jak się ma poczucie własnych członków; kiedy zaś zdarzyło mi się pomyśleć o niej, czyniłem to tak jak się myśli o własnem ciele, z przykrem poczuciem swojej zupełnej niewoli.

– I co za magiel – podjął Brichot – rozmowa tego apostoła, zdolna zasilić wszystkie przypisy do Causeries du Lundi! Pomyśl pan, dowiedziałem się od niego, że pewien traktat Etyki, w którym czciłem zawsze najwspanialszą konstrukcję moralną naszej epoki, zrodził się pod piórem mego czcigodnego kolegi X z natchnienia młodego listonosza. Nie wahajmy się uznać, że mój znamienity przyjaciel nie raczył wydać nam w trakcie swoich wywodów nazwiska tego efeba. Okazał w tem więcej obyczajności, lub, jeśli pan woli mniej wdzięczności, niż Fidjasz, który wypisał imię umiłowanego atlety na pierścieniu swego Jowisza Olimpijskiego. Baron nie znał tej historji. Domyśla się pan, jak zachwyciła jego ortodoksję. Łatwo sobie pan wyobrazi, że za każdym razem kiedy będę dyskutował z moim kolegą jakąś doktorską tezę, znajdę w djalektyce barona, zresztą bardzo subtelnej, tę samą zaprawę, jakiej pikantne rewelacje użyczyły w oczach Saint-Beuve’a niedość skwapliwemu w zwierzeniach dziełu Chateaubrianda. Od naszego kolegi, którego mądrość jest złota, ale który posiadał sam tego złota zbyt mało, listonosz przeszedł do rąk barona – och, „bez cienia złej myśli” (trzeba słyszeć ton, jakim on to mówi!). A że ten Szatan jest najuczynniejszy z ludzi, uzyskał dla swego protegowanego miejsce w koloniach, skąd ów, wdzięczna dusza, przesyła mu od czasu do czasu wyborne owoce. Baron ofiarowuje je swoim dostojnym znajomym; ananasy młodego człowieka figurowały świeżo na stole quai Conti, wyrywając pani Verdurin – tym razem bez złośliwości – słowa: „Pan ma chyba jakiegoś wujaszka czy siostrzeńca w Ameryce, żeby dostawać podobne ananasy. Wyznaję, że gdybym wówczas wiedział prawdę, byłbym je jadł z niejaką wesołością ducha, recytując sobie in petto początek ody Horacego, którą lubił przypominać Diderot. W sumie, jak mój kolega Boissier, wędrując od Palatynu do Tiburu, czerpię z rozmów z baronem o wiele żywsze i soczystsze pojęcie o pisarzach wieku Augusta. Nie mówmy nawet o epoce dekadencji i nie sięgajmy do Greków, mimo iż powiedziałem zacnemu baronowi, że przy nim sam się czuję Platonem u Aspazji. Coprawda, osobliwie powiększyłem proporcje obu postaci; mój przykład, jak powiada Lafontaine, zaczerpnięty był „z mniejszych bydlątek”. Jakbądź się rzeczy mają, nie przypuszcza pan zapewne, aby się baron czuł dotknięty. Nigdym go nie widział równie rozanielonym. Dziecinne upojenie wyrwało go z arystokratycznej flegmy. „Co za pochlebcy, wszyscy ci sorbonardzi – wykrzyknął zachwycony. Pomyśleć, że musiałem dożyć swoich lat, aby mnie ktoś porównał z Aspazją! Taka stara malatura jak ja! O, moja młodości! Chciałbym żeby go pan widział kiedy to mówił, skandalicznie wypudrowany, swoim zwyczajem, i – w swoim wieku! – wypiżmowany jak laluś. Pozatem, poza swoją manją genealogiczną, najlepszy człowiek w świecie. Z wszystkich tych przyczyn, byłbym w rozpaczy, gdyby dzisiejsze zerwanie miało być ostateczne. Bądź co bądź, zdziwił mnie sposób, w jaki ten młody człowiek stanął dęba. On przecież okazywał od jakiegoś czasu wobec barona wierność seida, powolność lennika, nie zwiastujące wcale podobnego buntu. Mam nadzieję, że w każdym razie, nawet gdyby (Dii omen avertant) baron nie miał już wrócić na quai Conti, schizma ta nie rozciągnie się na mnie. Zbyt wiele zyskujemy obaj na wymianie mojej słabej wiedzy i jego doświadczenia. (Ujrzymy, iż jeżeli p. de Charlus, napróżno spodziewając się że mu Brichot sprowadzi Morela, nie okazał profesorowi gwałtownej urazy, w każdym razie sympatia jego opadła na tyle, żeby mu pozwolić sądzić Brichota bez żadnej pobłażliwości). I przysięgam panu – mimo iż wymiana jest tak bardzo nierówna wówczas kiedy mi baron udziela tego czego go nauczyło życie – nie umiałbym się zgodzić z Sylwestrem Bonnard, że najlepiej jeszcze w bibliotece śni się sen istnienia.

Przybyliśmy przed bramę. Wysiadłem, aby podać woźnicy adres Brichota. Widziałem z chodnika okno Albertyny, to okno niegdyś zawsze ciemne wieczorem, kiedy nie mieszkała u mnie; obecnie elektryczne światło z wewnątrz, paskowane listwami żaluzyj, prążkowało je całe równoległemi smugami złota. To czarodziejskie pismo, jasne dla mnie i kreśląc memu spokojnemu umysłowi ścisłe i bliskie obrazy w których posiadanie miałem wejść za chwilę, było niewidzialne dla Brichota, który został w dorożce, prawie ślepy; tak samo zresztą byłoby niezrozumiałe dlań, gdyby widział. Jak przyjaciele, odwiedzający mnie przed obiadem, kiedy Albertyna wracała ze spaceru, i profesor również nie miał pojęcia, że dziewczyna całkowicie moja czeka na mnie w pokoju przyległym do mojego.

Dorożka odjechała. Stałem chwilę sam na chodniku. Niewątpliwie te jasne pręgi, którem widział z dołu, wydałyby się komu innemu czysto powierzchowne; ja dawałem im osobliwą konsystencję, pełnię, solidność, dzięki sensowi istniejącemu dla mnie poza niemi, w skarbie niepodejrzewanym przez innych, który tam ukryłem i z którego tryskały owe horyzontalne promienie. Tak, to był może skarb, ale skarb, dla którego wyrzekłem się wolności, samotności, myśli. Gdyby Albertyny nie było na górze, a nawet gdyby mi chodziło tylko o rozkosz, szukałbym jej u nieznanych kobiet, których życie próbowałbym przeniknąć, w Wenecji może, conajmniej w jakimś zakątku nocnego Paryża. Ale teraz, kiedy przychodziła godzina pieszczoty, znaczyła ona dla mnie nie podróż, nie wyjście z domu, ale powrót. A powrót nie poto, żeby znaleźć samotność i żeby, opuściwszy innych, dostarczających nam z zewnątrz pokarmu dla myśli, musieć conajmniej szukać jej w samym sobie; przeciwnie, mniej samotny niż na wieczorze u Verdurinów, mając się znaleźć z osobą na której rzecz zabdykowałem z własnej osobowości, której oddałem ją całkowicie, bez możności pomyślenia przez chwilę o sobie, nawet bez wysiłku myślenia o niej, skoro będziemy razem. Tak iż, podnosząc ostatni raz oczy na okno pokoju, w którym się miałem znaleźć za chwilę, miałem uczucie, że widzę świetlną kratę, która się zamknie za mną a której złote sztaby sam wykułem na wiekuistą niewolę.

Zręczyny nasze miały coś z procesu i zrodziły w Albertynie trwożliwość przestępcy. Zmieniała obecnie rozmowę, kiedy chodziło o jakieś osoby, mężczyzn, kobiety, o ile to nie byli starzy ludzie. Oto co chciałem wiedzieć, należało ją pytać wówczas kiedy nie podejrzewała jeszcze że jestem zazdrosny. Trzeba korzystać z tych czasów! Wówczas kochanka nasza opowiada nam swoje przyjemności, nawet sposoby w jakie ukrywa je innym. Nie przyznałaby mi się teraz jak w Balbec (częścią dlatego że to była prawda, częścią dla usprawiedliwienia się że nie jest dla mnie tkliwsza, bo już ją męczyłem wówczas i widziała z mojej czułości, że nie potrzebuje mi jej okazywać tyle co innym, aby jej uzyskać więcej niż od innych), nie wyznałaby mi teraz jak wówczas: „Uważam, że to głupie pokazywać że się kogoś kocha; wręcz przeciwnie, z chwilą gdy mi się ktoś podoba, udaję że na niego nie zwracam uwagi. W ten sposób nikt nic nie wie”.

Jakto, to ona mi to powiedziała! ta sama dzisiejsza Albertyna, ze swemi pretensjami do szczerości i do tego że jest na wszystkich obojętna. Nie wygłosiłaby już obecnie tej zasady! Teraz, w rozmowie ze mną, poprzestawała na stosowaniu jej, mówiąc o kimś, kto mnie mógł niepokoić: „Och, nie wiem, nie przyglądałam się jej, jest nieinteresująca”. I od czasu do czasu, aby uprzedzić coś, czego się mogłem dowiedzieć, czyniła owe wyznania, już samym akcentem zdradzając kłamstwo, zanim jeszcze poznamy rzeczywistość, którą zwierzenia te mają przeinaczyć, usprawiedliwić.

 

Albertyna nigdy się nie zdradziła, że mnie podejrzewa iż jestem o nią zazdrosny, baczny na wszystko co robi. Jedyne słowa, dość dawne co prawda, które wymieniliśmy na temat zazdrości, zdawały się dowodzić czegoś przeciwnego. Przypominałem sobie, że w piękny wieczór księżycowy, na początku naszych stosunków, jednego z pierwszych dni kiedym ją odprowadził i kiedy z równą przyjemnością byłbym ją opuścił aby gonić za innemi, rzekłem: „Wiesz, jeżeli cię chcę odprowadzić, to nie przez zazdrość; jeżeli masz jakieś plany, oddalę się dyskretnie”. A ona odpowiedziała: „Och, wiem, że nie jesteś zazdrosny i że ci to wszystko jedno; ale nie mam żadnych planów, tylko być z tobą. Innym razem było to w la Raspelière, gdzie p. de Charlus, zerkając na Morela, ostentacyjnie nadskakiwał Albertynie; powiedziałem: „I co, bardzo ci nadskakiwał?” I dodałem wpół ironicznie: „Cierpiałem męki zazdrości”. Albertyna, posługując się językiem właściwym czy to pospolitej sferze z której wyszła, czy jeszcze pospolitszej w której się obracała, rzekła: „Co ty robisz za siuchty! Wiem, że nie jesteś zazdrosny. Po pierwsze, powiedziałeś mi to, a powtóre to się widzi, och!” Nigdy nie okazała od tego czasu aby zmieniła zdanie; musiało się w niej jednak wytworzyć w tej mierze wiele nowych pojęć, które mi ukrywała, ale które przypadek mógł zdradzić, bo tego wieczora, kiedy, za powrotem, ściągnąwszy ją do swojego pokoju, powiedziałem (z pewnem zakłopotaniem, którego sam nie zrozumiałem, bo przecie oznajmiłem Albertynie że wychodzę i powiedziałem że nie wiem dokąd, może do pani de Villeparisis, może do pani de Guermantes, może do pani de Cambremer; prawda że właśnie nie wymieniłem Verdurinów): „Zgadnij skąd wracam; od Verdurinów,” ledwo miałem czas to wymówić, Albertyna ze zmienioną twarzą rzuciła mi w odpowiedzi te słowa, eksplodujące z niej z niepowstrzymaną siłą: „Domyślałam się tego”.

– Nie wiedziałem, że moja wizyta u Verdurinów sprawi ci przykrość.

Nie powiedziała coprawda, że jej to sprawiło przykrość, ale to było widoczne; coprawda i ja sobie nie powiedziałem tego, że jej to sprawi przykrość. Mimo to, wobec wybuchu jej gniewu, jak wobec owych wypadków, które w rodzaju wstecznego jasnowidzenia oglądamy niby coś już znanego w przeszłości, zdawało mi się, że nie mogłem się spodziewać czego innego.

– Przykrość? Gwiżdżę na to. To mi jest naj-ab-so-lut-niej wszystko jedno. Czy nie miało tam być panny Vinteuil?

Na te słowa, rzekłem wzburzony, aby okazać, że wiem więcej niż ona myśli:

– Nie powiedziałaś mi, żeś ją spotkała kiedyś.

Myśląc, iż osobą, której zatajenie jej wymawiam, jest pani Verdurin (gdy ja miałem na myśli pannę Vinteuil), Albertyna rzuciła w przestrzeń: „Czy ja ją spotkałam?” mówiąc to równocześnie do siebie samej, tak jakby się starała zebrać wspomnienia, i do mnie, jakgdyby się odemnie miała tego dowiedzieć; i w istocie mówiła to z pewnością poto żebym powiedział co wiem, a może także aby zyskać na czasie, zanim sformułuje tę drażliwą odpowiedź. Ale jeżeli zaprzątała mnie panna Vinteuil, bardziej jeszcze pochłaniała mnie obawa, która mnie nawiedziła już wcześniej, a która teraz owładnęła mną z całą silą, mianowicie, że Albertyna zapragnie odzyskać wolność. Wracając, sądziłem, że pani Verdurin przechwalała się poprostu wizytą panny Vinteuil i jej przyjaciółki, tak że czułem się spokojny. Dopiero Albertyna, pytając: „Czy nie miała tam być panna Vinteuil”, dowiodła mi, żem się nie mylił zrazu; ale uspokoiła mnie świadomość, że wyrzekając się bytności u Verdurinów i wybierając się do Trocadéro, Albertyna poświęciła dla mnie pannę Vinteuil. Ale racją ściągnięcia jej z Trocadéro, które zresztą opuściła dla spaceru ze mną, była obecność Lei. Pod wrażeniem tej myśli, wymówiłem imię Lei; na co Albertyna, podejrzliwa, sądząc że mi powiedziano może więcej, uprzedziła mnie i zaczęła obficie mówić, kryjąc jednak nieco czoło:

– Znam ją wybornie; wybrałyśmy się w zeszłym roku z przyjaciółkami do teatru kiedy ona grała; po przedstawieniu byłyśmy u niej w garderobie, ubierała się przy nas. To było bardzo interesujące.

Wówczas myśl moja musiała opuścić pannę Vinteuil i w rozpaczliwym wysiłku, w owym otchłannym pędzie ku niemożliwym rekonstrukcjom, uczepiła się aktorki, wieczoru kiedy Albertyna była w jej garderobie. Z drugiej strony, po wszystkich jej przysięgach, i to składanych tonem tak szczerym, po tak pełnej ofierze jej wolności, jak przypuszczać, aby się w tem kryło coś złego? A jednak czyż moje podejrzenia nie były niby macki skierowane ku prawdzie, skoro, o ile Albertyna poświęciła mi Verdurinów aby iść do Trocadéro, bądź co bądź u Verdurinów miała być panna Vinteuil, a w Trocadéro była Lea? Myślałem, że się niesłusznie o nią niepokoję, a jednak, w tem wyznaniu o które nie prosiłem, Albertyna zdradziła mi, że zna Leę bliżej niż przypuszczałem w swoich obawach, i że ją widywała w okolicznościach nader podejrzanych. Bo kto ją mógł wciągnąć do tej garderoby? O ile przestawałem się dręczyć panną Vinteuil w chwili gdym się dręczył Leą, temi dwoma katami mego dnia, powodem była niemoc mego umysłu niezdolnego wyobrazić sobie zbyt wiele scen naraz, lub krzyżowanie się moich nerwowych wzruszeń, których zazdrość była tylko echem. Mogłem wnioskować, że Albertyna tak samo nie należała do Lei jak do panny Vinteuil, i że wierzę w Leę tylko dlatego, że przez nią cierpię jeszcze. Ale to że moje zazdrości gasły – aby się zbudzić niekiedy, kolejno – nie znaczyło również, aby każda z nich nie odpowiadała przeciwnie jakiejś przeczuwanej prawdzie; nie należało może sobie mówić o tych kobietach: „żadna”, ale „wszystkie”. Mówię przeczuwanej, bo nie mogłem być obecny we wszystkich punktach przestrzeni i czasu, w których trzebaby się znaleźć, a do tego jakiż instynkt poddałby mi ich wzajemną zgodność, aby mi dać zaskoczyć tu o tej godzinie Albertynę z Leą, lub z dziewczętami z Balbec, lub z przyjaciółką pani Bontemps, o którą się swego czasu ocierała, lub z młodą dziewczyną z tenisa która ją trącała łokciem, lub z panną Vinteuil?

Muszę wyznać, że najpoważniejszym, najbardziej uderzającym objawem wydało mi się to, że Albertyna uprzedziła moje oskarżenie. Powiedziała: „Myślę, że tam była panna Vinteuil dziś wieczór”, na co ja odrzekłem możliwie najokrutniej: „Nie mówiłaś mi żeś ją spotkała. W ten sposób, kiedy Albertyna nie była dla mnie serdeczna, zamiast jej powiedzieć że jestem smutny, stawałem się dokuczliwy. Była chwila, że czułem do niej nienawiść, co zwiększało jedynie we mnie potrzebę zatrzymania jej.

– Zresztą – rzekłem gniewnie – jest wiele innych rzeczy, które ukrywasz, nawet najobojętniejszych; naprzykład, powiedzmy mimochodem, twoja trzydniowa wycieczka do Balbec. Dodałem: „powiedzmy mimochodem” jako uzupełnienie „nawet najobojętniejszych” tak aby, w razie gdyby Albertyna powiedziała: „A cóż było niewłaściwego w wycieczce do Balbec? móc odpowiedzieć: „Już sobie nie przypominam. Tak mało zwracam uwagi na to co mi ludzie opowiadają, że mi się to myli w głowie. I w istocie, jeśli wspomniałem o jej trzydniowej wycieczce z szoferem aż do Balbec, skąd dostałem pocztówki z takiem opóźnieniem, mówiłem całkiem na ślepo.

Żałowałem nawet żem tak źle wybrał przykład, bo naprawdę ta wyprawa w której Albertyna ledwie miała czas dojechać i wrócić, nie dopuszczała nawet czasu na przemycenie jakiejś dłuższej nieco schadzki z kimkolwiek. Ale z tego co powiedziałem, Albertyna pomyślała, że ja wiem istotną prawdę i że jedynie ukrywałem to przed nią; była tedy przekonana od niedawna, że ja ją każę śledzić w ten czy inny sposób, że wreszcie jestem, tak czy inaczej, jak rzekła przed tygodniem Annie, „lepiej od niej samej poinformowany o jej życiu”. Toteż przerwała mi wyznaniem bardzo niepotrzebnem, bo faktem jest, że nie domyślałem się niczego. I zmiażdżyło mnie to: tak wielkie może być rozchylenie między prawdą, którą kłamczyni przekształciła, a pojęciem jakie, w duchu jej kłamstw, człowiek zakochany w kłamczyni stworzył sobie o tej prawdzie. Ledwiem wymówił słowa: „Powiedzmy mimochodem, twoja trzydniowa wycieczka do Balbec”, Albertyna przerwała, mówiąc całkiem naturalnie: „Chcesz powiedzieć, że ta podróż do Balbec nigdy nie istniała? Oczywiście! I zawsze się zastanawiałam, czemu ty udawałeś człowieka który w to wierzy? A przecież to było bardzo niewinne. Szofer chciał mieć dla siebie wolne trzy dni. Nie śmiał ci tego powiedzieć. Wówczas, przez dobroć dla niego, wymyśliłam rzekomą wycieczkę do Balbec. Taka już jestem! i potem na mnie spadają te historje! Wysadził mnie poprostu w Auteuil, u mojej przyjaciółki przy ulicy de l’Assomption, gdzie spędziłam trzy dni, nudząc się jak mops. Widzisz, że to nic poważnego, niema żadnej katastrofy. Zaczęłam się domyślać, że ty wiesz może wszystko, widząc żeś się zaczął śmiać, kiedy z tygodniowym opóźnieniem przychodziły pocztówki. Uznaję, że to było śmieszne, lepiej było wcale nie wysyłać pocztówek. Ale to nie moja wina. Kupiłam je z góry i dałam szoferowi, zanim mnie wysadził w Auteuil, a potem ten ciołek zapomniał ich w kieszeni, zamiast je przesłać w kopercie przyjacielowi w pobliżu Balbec, który miał je wysyłać do ciebie. Oczekiwałam ich z dnia na dzień, czy przyjdą! Szofer przypomniał sobie aż po pięciu dniach, i zamiast mi powiedzieć, ciemięga wysłał je wprost do Balbec. Kiedy mi to powiedział, ależ mu zmyłam głowę! Niepokoić cię daremnie z winy cymbała, w nagrodę za to żem siedziała przez trzy dni jak w więzieniu, poto żeby on mógł załatwić swoje familijne sprawy. Nie śmiałam nawet wychodzić w Auteuil, z obawy aby mnie nie widziano. Jedyny raz kiedy wyszłam, to przebrana za mężczyznę, ot, bardziej dla hecy. A mój pech, który mnie ściga wszędzie, chciał że pierwszą osobą, na którą wpadłam, był ten żydziak, twój przyjaciel, Bloch. Ale wątpię, abyś ty się od niego dowiedział, że podróż do Balbec istniała tylko w mojej wyobraźni, bo mam wrażenie, że mnie nie poznał”.

Nie wiedziałem co powiedzieć, zmiażdżony tyloma kłamstwami, nie chcąc okazać zdziwienia. Z uczuciem zgrozy, które nie budziło we mnie chęci wypędzenia Albertyny – przeciwnie! – łączyła się straszliwa chęć płaczu. Tę chęć spowodowało nie samo kłamstwo i unicestwienie wszystkiego, co tak bardzo uważałem za prawdę, żem się czuł niby w zrównanem z ziemią mieście, gdzie ani jeden dom nie pozostał, gdzie nagą ziemię wzdymają jedynie zgliszcza; ale ta melancholja, że podczas trzech dni nudy u przyjaciółki w Auteuil, Albertynie nie przyszła ani razu ochota – może nawet myśl – aby spędzić pokryjomu dzień u mnie, lub poprosić mnie depeszą o odwiedzenie w jej Auteuil. Ale nie miałem czasu oddać się tym myślom. Nie chciałem zwłaszcza zdradzić mego zdziwienia. Uśmiechnąłem się z miną człowieka, który wie więcej niż mówi:

– Ależ to jest jedna rzecz pośród tysiąca. Tak naprzykład owego popołudnia kiedyś poszła do Trocadéro, wiedziałaś, że panna Vinteuil miała być u pani Verdurin.

Zaczerwieniła się:

– Tak, wiedziałam.

– Czy możesz przysiąc, że nie dla tego aby z nią wznowić stosunki chciałaś iść do Verdurinów?

– Ależ oczywiście, tak, mogę ci przysiąc. Czemu „wznowić”? nigdy nie było nic, przysięgam.

Byłem zgnębiony, że Albertyna tak kłamie, że przeczy oczywistości, którą rumieniec jej zdradził mi aż nadto. Fałsz jej przygnębiał mnie. A mimo to, ten fałsz, zaklęcia niewinności, w którą bezwiednie gotów byłem uwierzyć, mniej zadały mi bólu, niż jej szczerość, kiedy, na moje pytanie: „Czy możesz mi bodaj przysiąc, że przyjemność ujrzenia panny Vinteuil nie grała żadnej roli w chęci wizyty u Verdurinów”, odpowiedziała: „Nie, nie mogę. Spotkanie panny Vinteuil sprawiłoby mi wielką przyjemność”. Sekundę przedtem miałem do Albertyny pretensję, że mi kryje stosunki z panną Vinteuil, a teraz wyznanie przyjemności jakiej się spodziewała, odjęło mi ręce i nogi. Zresztą tajemnica, jaką robiła z tej wizyty, powinna mi była starczyć za dowód. Ale już o tem nie dosyć myślałem. Czemu mówiąc teraz prawdę, Albertyna wyznawała mi ją tylko w połowie? – to było jeszcze bardziej głupie niż złe i smutne. Byłem tak złamany, że nie miałem odwagi nalegać na ten punkt, w którym się czułem słaby, nie mogąc przeciwstawić jej rewelacyjnego dokumentu; aby odzyskać przewagę, szybko przeszedłem na przedmiot, któryby mi pozwolił pognębić Albertynę.

– Słuchaj, nie dalej niż dziś wieczór dowiedziałem się, że to, coś mi mówiła o pannie Vinteuil…

Albertyna patrzała na mnie bystro ze zbolałą miną, starając się wyczytać w moich oczach co ja wiem. Otóż, tego co wiedziałem i co jej miałem powiedzieć o skłonnościach panny Vinteuil, dowiedziałem się w istocie nie u Verdurinów ale niegdyś w Montjouvain. Ale ponieważ umyślnie nigdy nie mówiłem o tem Albertynie, mogłem udawać, że wiem o tem dopiero od dziś wieczora. I po wszystkiem com wycierpiał w kolejce w Balbec, uczułem niemal radość, że posiadam to wspomnienie z Montjouvain, „postdatowane”, przezemnie, ale nie mniej będące przytłaczającym dowodem, ciosem maczugi dla Albertyny. Tym razem bodaj nie potrzebowałem „robić miny że wiem” i „ciągnąć za język” Albertyny; wiedziałem, widziałem przez oświetlone okno w Montjouvain. Napróżno Albertyna twierdziła, że jej stosunki z panną Vinteuil i jej przyjaciółką były bardzo niewinne; gdybym przysiągł (a przysiągłbym bez kłamstwa), że znam obyczaje tych kobiet, jak mogłaby twierdzić, że żyjąc z niemi tak blisko, nazywając je: „moje duże siostrzyczki”, nie była celem pokus, których odtrącenie groziłoby zerwaniem. Ale nie miałem czasu powiedzieć tego com wiedział. Albertyna, sądząc (jak o fałszywej wycieczce do Balbec), że ja się dowiedziałem prawdy bądź od panny Vinteuil (o ile była u Verdurinów) bądź poprostu od pani Verdurin, która mogła mówić o niej z panną Vinteuil, nie dopuściła mnie do słowa i wyznała mi rzecz wręcz przeciwną temu co przypuszczałem. Ale wyznanie jej, dowodzące że Albertyna nigdy nie przestała kłamać, sprawiło mi prawie tyleż przykrości, zwłaszcza że nie byłem już, jak wspomniałem przed chwilą, zazdrosny o pannę Vinteuil. Uprzedzając mnie tedy, Albertyna rzekła:

 

– Dowiedziałeś się zatem dziś wieczór, żem skłamała, twierdząc, iż byłam prawie wychowanką przyjaciółki panny Vinteuil… To prawda, że ci trochę skłamałam. Ale czułam, że tak mało znaczę dla ciebie, widziałam że tak cię interesuje muzyka tego Vinteuila, że ponieważ jedna z moich koleżanek – to jest prawda, przysięgam – była w przyjaźni z przyjaciółką panny Vinteuil, chciałam poprostu zrobić się interesująca w twoich oczach, zmyślając że znałam dobrze obie. Czułam, że cię nudzę, że mnie uważasz za gęś; pomyślałam, iż, przyznając się do zażyłości z temi osobami, i blagując że mogłabym ci udzielić szczegółów o muzyce Vinteuila, nabiorę trochę uroku w twoich oczach, że to nas zbliży. Kiedy kłamię, to zawsze z czułości dla ciebie. I trzeba było tego nieszczęsnego wieczoru u Verdurinów, abyś się dowiedział prawdy, przesadzonej może zresztą. Założę się, że przyjaciółka panny Vinteuil powiedziała, że mnie nie zna. Widziała mnie co najmniej dwa razy u mojej koleżanki. Ale oczywiście, ja nie jestem dosyć szykowna dla ludzi którzy się zrobili tacy sławni. Wolą powiedzieć, że mnie nigdy nie widzieli.

Kiedy biedna Albertyna sądziła, iż powiedzieć mi że żyła tak blisko z panną Vinteuil opóźniłoby jej „puszczenie kantem”, zbliżyłoby ją do mnie, dosięgła, jak to się dzieje często, prawdy inną drogą niż ta którą zamierzyła. Jej niespodziana dla mnie kompetencja w sprawach muzyki nie byłaby mi z pewnością przeszkodziła zerwać z nią owego wieczora w kolejce; a jednak słowa, które powiedziała w tym celu, stworzyły natychmiast o wiele więcej niż niemożność zerwania. Tylko Albertyna popełniła błąd w interpretacji, nie ewentualnego skutku tych słów, ale przyczyny, dla której miały wywrzeć ten skutek; przyczyny którą była świadomość nie jej kultury muzycznej, ale jej dwuznacznych stosunków. Tem, co mnie nagle do niej zbliżyło, co mnie głębiej w nią wtopiło, było nie oczekiwanie rozkoszy – a rozkosz to jeszcze za wiele; powiedzmy: lekkiej przyjemności – ale skurcz bólu.

I tym razem nie miałem czasu zbyt długo zachować milczenia, mogącego wyglądać w jej oczach na zdziwienie. Jakoż, wzruszony tem że jest tak skromna i że się uważa w sferze Verdurinów za coś niższego, rzekłem tkliwie:

– Ależ, kochanie, dałbym ci chętnie kilkaset franków, żebyś się zabawiła w szykowną damę i zaprosiła dokąd chcesz na elegancki obiad państwa Verdurin.

Niestety w Albertynie było kilka osób. Najbardziej tajemnicza, najprostsza, najokrutniejsza objawiła się w odpowiedzi, udzielonej mi z wyrazem niesmaku, odpowiedzi, której słów poprawdzie dobrze nie zrozumiałem – nawet słów początkowych, bo nie dokończyła. Odtworzyłem je aż nieco później, kiedy odgadłem jej myśl. Słyszy się wstecz, kiedy się zrozumiało:

– Ślicznie dziękuję! – rzekła: wydawać bodaj grosz na tych starych pierników, to już wolę, abyś mi pozwolił kiedy, żebym sobie dała zagrzać…

Ledwie to wyrzekła, twarz jej oblała się pąsem, przybrały wyraz rozpaczy; Albertyna zasłoniła dłonią usta, jakby chcąc wepchnąć w nie z powrotem słowa, których wcale nie zrozumiałem.

– Co ty mówisz, Albertyno?

– Nie, nic, zasypiałam poprostu.

– Ale wcale nie, jesteś bardzo rozbudzona.

– Myślałam o tym obiedzie dla Verdurinów, to bardzo ładnie z twojej strony.

– Ale nie, ja mówię o tem, coś ty powiedziała.

Podała mi tysiąc wersyj, nie godzących się wcale, nie mówię z jej słowami, które pozostały mętne, ale z samem tem urwaniem słów i z nagłym rumieńcem.

– Słuchaj, kochanie, nie to chciałaś powiedzieć, inaczej dlaczegobyś urwała.

– Bo się zawstydziłam swojej prośby.

– Jakiej prośby?

– Żeby wyprawić obiad.

– Ale nie, to nie to, nie ma mowy o wstydzie między nami.

– Owszem, właśnie, nie trzeba nadużywać dobroci tych, których się kocha. W każdym razie, przysięgam ci że to to.

Z jednej strony, nie umiałem nigdy wątpić o przysiędze Albertyny, z drugiej strony tłumaczenia jej nie zadowalały mojego rozsądku. Nie przestałem nalegać.

– Ależ wreszcie, miej odwagę dokończyć zdania, urwałaś na: zagrzać

– Och, nie, zostaw!…

– Ale czemu?

– Bo to jest strasznie ordynarne; zanadto bym się wstydziła, żem to powiedziała przy tobie. Nie wiem skąd mi do głowy przyszło to wyrażenie, którego sensu nawet nie rozumiem, a które słyszałam raz na ulicy, w ustach ludzi strasznie plugawych; ot tak mi się powiedziało, ni w pięć ni w dziewięć. To się nie odnosi ani do mnie ani do nikogo, bredziłam poprostu.

Czułem, że nie wydobędę nic więcej z Albertyny. Skłamała, kiedy przysięgała przed chwilą, że powstrzymała ją obawa nietaktu; teraz to miał być wstyd, że się wyrwała z czemś zbyt pospolitem. Otóż to było z pewnością drugie kłamstwo. Bo w pożyciu z Albertyną nie było tak perwersyjnych i ordynarnych słów, którychbyśmy nie wymawiali wśród pieszczoty. W każdym razie, zbyteczne było nalegać w tej chwili. Ale pamięć moją oblegało słowo „zagrzać”. Albertyna używała go często w różnych zwrotach, ale zwrotów tych używała potocznie przy mnie; jeżeli chciała powiedzieć coś takiego, czemu umilkła nagle, czemu się tak zaczerwieniła, zasłoniła usta ręką, przebudowała całe zdanie, i kiedy spostrzegła żem usłyszał „zagrzać” podała fałszywy sens? Ale z chwilą gdym się wyrzekał jałowego śledztwa, najlepiej było udawać że już o tem nie myślę. Zaczem, wracając myślą do wymówek Albertyny za to żem poszedł do „pryncypałki”, rzekłem bardzo niezręcznie, w rodzaju głupiego tłumaczenia się: „Chciałem cię właśnie prosić żebyś się dziś wybrała na wieczór do Verdurinów” – zdanie podwójnie niezręczne, bo gdybym chciał to zrobić, czemuż widząc ją przez cały czas nie zaproponowałem jej tego? Wściekła o to kłamstwo i rozzuchwalona mojem onieśmieleniem, odparła:

– Mógłbyś mnie prosić o to tysiąc lat, a nie byłabym się zgodziła. Ci ludzie byli zawsze przeciwko mnie, wszystko robili na przekór. Wyłaziłam ze skóry z uprzejmości dla pani Verdurin w Balbec, i ładnie na tem wyszłam. Gdyby mnie wzywała na łożu śmierci, nie poszłabym. Są rzeczy, których się nie darowuje. Co się tyczy ciebie, to jest pierwsze chamstwo, które mi robisz. Kiedy Franciszka powiedziała żeś wyszedł (z jaką przyjemnością mi to powiedziała!) byłabym wolała dostać w łeb siekierą. Starałam się aby nic nie zauważono, ale w życiu nie doznałam podobnego afrontu!

Teised selle autori raamatud