Tasuta

Uwięziona

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Czasami uciekałem się do podstępu, którym zyskiwałem pocałunek Albertyny. Wiedząc jak szybko zasypia kiedy się położy (ona wiedziała także, bo instynktownie, z chwilą gdy się miała wyciągnąć, zdejmowała pantofelki – prezent odemnie – i pierścionek, który kładła obok, jak robiła w swoim pokoju przed spaniem), wiedząc jak głęboko śpi i jak tkliwe ma przebudzenie, niby to szedłem poszukać czegoś i kładłem ją na swojem łóżku. Kiedym wracał, już spała: miałem przed sobą ową inną kobietę, którą stawała się Albertyna oglądana wprost, en face. Ale zmieniała szybko osobowość, kiedym się wyciągnął koło niej, znów mając ją z profilu. Mogłem włożyć dłoń w jej rękę, kłaść dłoń na jej ramieniu, na policzku; wciąż spała.

Mogłem brać jej głowę, przechylać ją, położyć ją na swoich wargach, otoczyć sobie szyję jej ramionami; dalej spała tak jak zegarek wciąż idzie, jak zwierzę żyje dalej bez względu na nadaną mu pozycję, jak pnąca się roślina, powój, dalej wypuszcza gałązki, zaczepiwszy się o cokolwiek. Jedynie oddech jej zmieniał się od każdego dotknięcia, tak jakby była instrumentem, na którym bym wykonywał modulacje, wydobywając odmienne nuty to z tej to z innej struny. Zazdrość moja opadała: czułem, że Albertyna stała się stworzeniem które oddycha, które nie jest niczem innem. Świadczył o tem regularny oddech, wyrażający ową czysto filzjologiczną funkcję, która, nawskroś płynna, nie posiada gęstości ani słowa ani milczenia; oddech jej, nieświadomy niczego złego, wydobywający się raczej z pustej trzciny niż z ludzkiej istoty, był naprawdę rajski, był dla mnie niby czysty śpiew aniołów. W takich chwilach odczuwałem Albertynę jako istotę wyzwoloną ze wszystkiego, nietylko materjalnie ale moralnie. A jednak – powiadałem sobie nagle – musi w tym oddechu igrać wiele imion, podszeptywanych przez pamięć. Czasem nawet do tej muzyki dołączał się głos ludzki. Albertyna wymawiała jakieś słowa. Jakżebym chciał pochwycić ich sens! Zdarzało się, że imię osoby, o którejśmy mówili i o którą byłem zazdrosny, zjawiło się na wargach Albertyny, ale nie zadając mi bólu, bo wspomnienie które sprowadziło tam owo imię, zdawało się jedynie echem naszej rozmowy. Mimo to, pewnego wieczora, z zamkniętemi oczami, nawpół rozbudzona, rzekła, zwracając się do mnie: „Anna”. Ukryłem wzruszenie. „Ty śnisz, ja nie jestem Anna”, rzekłem śmiejąc się. Uśmiechnęła się także: „Ależ nie, chciałam spytać, co mówiła Anna. – Raczej myślałbym, żeś ty czasem tak leżała koło niej. – Ale nie, nigdy”, rzekła. Ale, zanim to wyrzekła, ukryła na chwilę twarz w dłoniach. Milczenie Albertyny było tedy tylko zasłoną; powierzchowna jej czułość kryła w głębi tysiąc wspomnień, które by mnie rozdarły; życie jej pełne było owych faktów, których żartobliwa opowieść wypełnia wesołą plotką codzienne nasze gawędy na temat innych osób, obojętnych. Ale, dopóki jakaś istota tkwi w naszem sercu, wszystko to zdaje się nam tak cennem oświetleniem jej życia, że aby poznać ten podziemny świat, oddalibyśmy chętnie nasze. Wówczas, sen Albertyny wydawał mi się cudownym i magicznym światem, gdzie chwilami, z głębi ledwie że przejrzystego żywiołu wznosi się wyznanie niepojętej tajemnicy.

Ale zazwyczaj, kiedy Albertyna spała, zdawała się odzyskiwać niewinność. W pozie którą jej nadałem, ale którą jej sen szybko sobie przyswoił, wyglądała tak pełna ufności! Twarz jej straciła wszelką chytrość lub pospolitość; wyciągała ku mnie ramię, opierała na mnie rękę, zdawało się że istnieje między nami zupełna harmonia, nierozerwalne przywiązanie. Sen jej zresztą nie odłączał jej odemnie i zostawiał w niej poczucie naszej czułości; raczej unicestwiał wszystko inne; całowałem ją, mówiłem że się pójdę trochę przejść, ona rozchylała oczy, mówiła zdziwiona – i w istocie, była już noc: „Ale gdzie ty teraz idziesz, kochanie”, nazywając mnie po imieniu, i natychmiast zasypiała na nowo. Sen jej był tylko jakgdyby wymazaniem reszty życia, gładkiem milczeniem, z którego zrywały się od czasu do czasu poufałe i czułe słowa. Składając te słowa, stworzyłoby się rozmowę bez obcego aliażu, sekretne współżycie czystej miłości. Ten spokojny sen czarował mnie tak jak czaruje matkę dobry sen dziecka. I sen Albertyny był w istocie snem dziecka. Przebudzenie również, tak naturalne, tak czułe – zanim nawet spostrzegła się gdzie jest – że czasami zadawałem sobie z przestrachem pytanie, czy ona, nim zamieszkała u mnie, przywykła nie sypiać sama i otwierając oczy znajdować kogoś przy swoim boku. Ale jej dziecinny wdzięk przeważał. I znów jak matka byłem zachwycony, że się budzi zawsze taka wesoła. Po chwili odzyskiwała świadomość, znajdowała urocze i bezładne słówka, istny świergot. Niby przez kompensatę, szyja jej, zazwyczaj podrzędna, teraz prawie za piękna, nabrała olbrzymiej ważności, którą oczy jej, zamknięte przez sen, straciły: jej oczy, moi stali partnerzy rozmowy, do których nie mogłem się już zwracać z chwilą opadnięcia powiek. Tak samo jak zamknięte oczy dają twarzy niewinną i poważną urodę, usuwając wszystko to co aż nadto wyrażają spojrzenia, tak samo w słowach – znaczących ale przerywanych milczeniem – jakie Albertyna znajdowała budząc się, była czysta piękność, nie skalana co chwilę – jak rozmowa – gotowemi zwrotami, oklepankami, błędami. Zresztą, kiedym się decydował obudzić Albertynę, mogłem to uczynić bez obawy, wiedziałem że jej przebudzenie nie miałoby związku ze spędzonym dopiero co przez nas wieczorem, ale wstałoby z jej snu jak z nocy wstaje ranek. Z chwilą gdy z uśmiechem rozchyliła powieki, poddawała mi usta: zanim jeszcze coś powiedziała, kosztowałem ich świeżości, kojącej jak świeżość ogrodu, cichego jeszcze przed wschodem słońca.

Nazajutrz po owym wieczorze kiedy Albertyna powiedziała że może pójdzie, a potem że nie pójdzie do Verdurinów, obudziłem się wcześnie: jeszcze byłem nawpół uśpiony, kiedy radość moja oznajmiła mi, że nawiedził nas – w pełni zimy – dzień wiosenny. Na dworze, popularne melodje, subtelnie napisane na rozmaite instrumenty, od rogu sklejacza porcelany lub trąbki wyplatacza krzeseł aż do fujarki koziarza, który w ten piękny dzień podobny był do sycylijskiego pasterza, lekko instrumentowały ranek w „uwerturę na dzień świąteczny”. Słuch, ten rozkoszny zmysł, przynosi nam towarzystwo ulicy, odtwarzając wszystkie jej linje, rysując przesuwające się kształty, ukazując nam ich kolor. Żelazne story piekarza, mleczarza, zapuszczane wieczorem na wszystkie możliwości kobiecego szczęścia, podnosiły się teraz niby lekkie dźwigi statku, który gotuje się odpłynąć i prując przeźroczyste morze, pomknie po marzeniu młodych pracownic. Ten łoskot podnoszonej żaluzji byłby może w innej dzielnicy jedyną moją przyjemnością. Ale w tej cieszyło mnie sto innych odgłosów; nie chciałbym aby przydługi sen pozbawił mnie bodaj jednego. Czar starych arystokratycznych dzielnic polega na tem że są równocześnie ludowe. Jak niegdyś różne rzemiosła gnieździły się koło katedr w pobliżu ich portalu (który zachował niekiedy nawet ich nazwę, np. portal katedry w Rouen zwie się portalem księgarzy, wystawiających koło niego, pod gołem niebem, swoje towary) tak i tutaj wszystkie rzemiosła – ale domokrążne – przeciągały koło szlachetnego pałacu Guermantes, przywodząc chwilami na myśl dawną eklezjastyczną Francję. Bo apel ich, zwrócony do sąsiednich domków, nie miał – z rzadkiemi wyjątkami – nic z piosenki. Różnił się od niej tak, jak ledwie zabarwione modulacjami parlando Borysa Godunowa lub Peleasa; ale z drugiej strony przypominał psalmodje księży w czasie nabożeństwa, którego te uliczne sceny są jedynie naiwnym, jarmarcznym, a jednak nawpół liturgicznym odpowiednikiem.

Nigdy nie znajdowałem w nich tyle przyjemności, co od czasu gdy Albertyna mieszkała ze mną; zdawały mi się niby radosny sygnał jej przebudzenia; wciągając mnie w życie ulicy, lepiej dawały mi czuć kojącą władzę drogiej obecności, tak stałej jak tego pragnąłem. Niektóre wykrzykiwane przysmaki, których ja nie cierpiałem, lubiła Albertyna; zaczem Franciszka posyłała po nie lokajczyka, może trochę upokorzonego że się musi mieszać z plebsem. Krzyki te, bardzo wyraźne w spokojnej dzielnicy (gdzie nie były już źródłem smutku dla Franciszki a stały się źródłem słodyczy dla mnie), dochodziły mnie, każdy ze swoją odmienną modulacją; recitatywy skandowane przez tych prostych ludzi tak, jakby były frazowane w tak popularnej muzyce Borysa, gdzie początkową intonację ledwo zmienia infleksja nuty pochylającej się ku innej – muzyka tłumu, raczej mowa niż muzyka. Było to: „Hej, hej, tutki, dwa su za tutkę!” sprawiające że się rzucano do tutek z owemi okropnemi drobnemi mięczakami, które – gdyby nie Albertyna – brzydziłyby mnie, nie mniej zresztą niż ślimaki, które wykrzykiwano o tej samej porze. Tu również przekupień przywodził na myśl ledwie że zabarwiony śpiewem recitatyw Musorgskiego, ale nietylko to. Bo oznajmiwszy niemal parlando: „ślimaki, świeże piękne ślimaki”, przekupień przechodził w zamglony smutek Maeterlincka, przełożony na muzykę Debussy’ego, w jednym z owych bolesnych finałów, w których autor Peleasa zbliża się do Rameau: „Jeśli mam ulec, tobież przystało być moim zwycięzcą?”, i dodawał ze śpiewną melancholją: „Sześć su za tuzin…”.

Zawsze mi było trudno pojąć, czemu te tak konretne słowa były „westchnięte” na tonie tak rozbieżnym z treścią, tajemniczym jak sekret sprawiający że wszyscy mają smutne miny w starym pałacu, w który Melizanda nie zdołała wnieść radości; na tonie głębokim jak myśl starego Arkela, który stara się w najprostszych słowach zawrzeć całą mądrość i cały los. Ten same nuty, na których wznosi się z rosnącą słodyczą głos starego króla Allemondy lub głos Golanda, aby powiedzieć: „Nie wiadomo, co się tutaj dzieje; może się to wydawać dziwne, niema może bezcelowych zdarzeń”, lub: „Nie trzeba się bać; to tylko biedne tajemnicze stworzonko, jak wszyscy…” pozwalały handlarzowi ślimaków powtórzyć w mglistej kantylenie: „Sześć su, sześć su za tuzin…”. Ale ten metafizyczny lament nie miał czasu zamrzeć na krawędzi nieskończoności: przerywała go energiczna trąbka. Tym razem nie chodziło o rzeczy jadalne; libretto brzmiało: „Strzyże psy, trzebi koty, obcina uszy i ogony…”.

 

Niewątpliwie, fantazja, dowcip każdego przekupnia lub przekupki wprowadzały często warjanty w tekst wszystkich tych melodyj, które słyszałem z łóżka. Mimo to, uświęcona pauza dzieląca w połowie słowo, zwłaszcza kiedy się powtarzało dwa razy, nieuchronnie budziła wspomnienie starych kościołów. W wózeczku swoim zaprzężonym w oślicę, którą zatrzymywał przed każdym domem aby wejść w podwórze, handlarz starzyzny, uzbrojony w bat, psalmodjował: „Ubrania, kupuję ubrania, ubra…a…nia”, z tą samą pauzą między dwiema ostatniemi zgłoskami ubrania, co gdyby intonował „Per omnia saecula saeculo…rum” lub „Requiesceat in pa…ce”, mimo że nie wierzył zapewne w wiekuistość swoich ubrań, ani nie ofiarowywał ich jako całun na ostatni spoczynek. I tak samo, ponieważ od tej rannej godziny motywy zaczynały się krzyżować, handlarka jarzyn, popychając wózek, używała w swojej litanji gregoriańskiego podziału:

 
Jarzyna, jarzyna zielona,
Piękne, duże karczochy,
Kar…czochy…
 

mimo iż z pewnością nie wiedziała nic o antyfonarjuszu i o siedmiu tonach, z których cztery symbolizują wiedzę quadrivium, a trzy trivium.

Dobywając z fujarki, z kobzy, melodje Południa, którego blask harmonizował z dzisiejszą pogodą, człowiek w bluzie, w baskijskim berecie, trzymając w ręku bykowiec, przystawał pod domem. Był to koziarz z dwoma psami, przed nim stado kóz. Ponieważ przybywał zdaleka, zjawiał się w naszej dzielnicy późno; i kobiety cisnęły się kubkami po mleko, które miało dać siłę ich malcom. Ale z pirenejskiemi melodjami dobroczynnego pastucha mieszał się już dzwonek szlifierza, który krzyczał: „Noże, nożyczki, brzytwy”. Nie mógł z nim konkurować majster ostrzący piły; pozbawiony instrumentu, poprzestawał na wywoływaniu: „Kto ma piły do ostrzenia, ostrzę piły, ostrzę”, podczas gdy weselszy pobielacz, wyliczywszy kociołki, garnki, wszystko co pobiela, intonował refren: „Tam tam tam – pobielam – od dołu do góry – zatykam wszystkie dziury – dziury, dziury”; a małe Włoszęta, obnosząc czerwono malowane blaszane pudła, gdzie były oznaczone wygrywające i przegrywające numery i tercząc grzechotką, proponowały: „Panie, paniusie, zabawa – zabawa dla pań”.

Franciszka przyniosła „Figaro”. Jeden rzut oka pozwolił mi zdać sobie sprawę, że mój artykuł wciąż nie poszedł. Oznajmiła, że Albertyna pytała czy może wejść; kazała na wszelki wypadek powiedzieć, że poniechała wizyty u Verdurinów i wybiera się, jak jej radziłem, na matinée do Trocadéro – to co nazwanoby dzisiaj, ale na mniejszą skalę, „galową popołudniówką”. Przedtem chce się konno przejechać z Anną. Teraz, kiedy wiedziałem, że Albertyna wyrzekła się intencji – może grzesznej – odwiedzenia pani Verdurin, oświadczyłem, śmiejąc się: „Niech przyjdzie” i pomyślałem, że może iść gdzie chce i że mi to jest obojętne. Wiedziałem, że pod wieczór, kiedy zapadnie zmierzch, będę zapewne innym człowiekiem, smutnym, przywiązującym do najmniejszych kroków Albertyny wagę, której o tej rannej godzinie i w tak piękny czas były pozbawione. Bo obojętności mojej towarzyszyła jasna świadomość przyczyny; towarzyszyła – ale nie zmieniała jej. „Franciszka upewniła mnie, że nie śpisz i że ci nie przeszkodzę”, rzekła Albertyna, wchodząc. Że zaś, obok obawy przeziębienia mnie przez niewczesne otwarcie okna, największą obawą Albertyny było wejść do mnie kiedym drzemał, dodała: „Mam nadzieję, że nie weszłam nie w porę. Bałam się, żebyś mi nie powiedział: Któryż hardy śmiertelnik szuka tutaj zgonu?” I rozśmiała się owym śmiechem, który mnie tak wzruszał. Odpowiedziałem, podejmując żart: „Czyż dla ciebie ten rozkaz surowy wydano?” I z obawy aby go kiedy nie przekroczyła, dodałem: „Chociaż byłbym wściekły, gdybyś mnie obudziła. – Wiem, wiem, nie bój się”, rzekła Albertyna. Dla złagodzenia dodałem, wciąż kontynuując scenę z Estery (podczas gdy na ulicy trwały wciąż krzyki, zupełnie zmącone naszą rozmową): „Jedynie w tobie widzę uroków tak dużo – że mnie czarują zawsze a nigdy nie nużą” (przyczem pomyślałem w duchu: „Owszem, nużą mnie często”). I przypominając sobie to, co Albertyna powiedziała w wilję, dziękując przesadnie że się wyrzekła Verdurinów (poto aby mnie innym razem tak samo usłuchała w tej czy innej sprawie), rzekłem: „Albertyno, nie masz zaufania do mnie, który cię kocham, a masz je do tych, co cię nie kochają”. (Jakby to nie było naturalne strzec się tych, co nas kochają, jedynych mających interes w tem aby nas okłamać, dla dowiedzenia się czegoś, dla zapobieżenia czemuś!) I dodałem te kłamliwe słowa: „Nie wierzysz w gruncie, że cię kocham; to zabawne. W istocie, nie ubóstwiam cię”. Albertyna skłamała z kolei, powiadając, że ufa tylko mnie, a potem zapewniała mnie szczerze, że wie iż ją kocham. Ale te słowa nie wykluczały przeświadczenia, że kłamię i że ją szpieguję. Przebaczała mi to widocznie, tak jakby w tem widziała uprzykrzony skutek wielkiej miłości, lub jakby sama bardziej się poczuwała do winy.

– Proszę cię, kochanie – rzekłem – żadnych woltyżów, jak kiedyś. Pomyśl, Albertyno, gdyby ci się zdarzył wypadek!

Nie życzyłem jej oczywiście nic złego. Ale cóż za radość, gdyby razem ze swojemi końmi wpadła na szczęśliwą myśl pojechania licho wie gdzie, gdzie się jej podoba, i gdyby już nigdy nie wróciła! Jakby to uprościło wszystko, gdyby zechciała żyć sobie szczęśliwie gdzieindziej; nie chciałbym nawet wiedzieć gdzie!

– Och, ja wiem – rzekła Albertyna – że tybyś mnie nie przeżył ani o dwa dni, żebyś się zabił.

W ten sposób wymienialiśmy kłamliwe słowa. Ale prawda głębsza niż ta którąbyśmy sobie powiedzieli, gdybyśmy byli szczerzy, może czasami wyrazić się inną drogą niż droga szczerości. „Czy ci nie przeszkadzają wszystkie te uliczne hałasy – spytała. – Ja je ubóstwiam. Ale ty masz sen tak lekki!” Miałem przeciwnie czasem sen bardzo głęboki (wspominałem już o tem, ale wypadek, który nastąpi, każe mi przypomnieć tę okoliczność), zwłaszcza kiedym zasnął aż rano. Ponieważ taki sen był – przeciętnie – cztery razy bardziej krzepiący, wydaje się on śpiącemu cztery razy dłuższy, wówczas gdy był cztery razy krótszy. Wspaniała omyłka pomnożenia przez 16, która daje przebudzeniu tyle uroku i wnosi w nasze życie istną odnowę, podobną do owych wielkich zmian rytmu sprawiających w muzyce, że w andante ósemka trwa tak długo jak cała nuta w prestissimo – zmian nieznanych w stanie jawy. Życie na jawie jest prawie zawsze jednakie – stąd rozczarowania podróży. Zdaje się wprawdzie, że marzenie senne wytwarza się z najgrubszego materjału życiowego, ale ta materja jest w niem przerobiona, ugnieciona, rozpostarta tak, że żadna z obowiązujących na jawie granic czasu nie przeszkadza jej wyciągnąć się do wysokości tak olbrzymich, że się jej nie poznaje. W pewne poranki, kiedy mi się zdarzyło to szczęście, kiedy gąbka snu starła z mojego mózgu znaki codziennych zajęć wypisane w nim niby na czarnej tablicy, trzeba mi było zbudzić do życia moją pamięć; wysiłkiem woli można się nauczyć na nowo tego, co amnezja snu lub apoplektycznego udaru pogrążyła w zapomnieniu i co się odradza stopniowo w miarę jak się oczy otwierają lub paraliż ustępuje. Przeżyłem w kilka minut tyle godzin, że zawoławszy Franciszkę i chcąc przemówić do niej językiem zgodnym z rzeczywistością i dostosowanym do godziny, musiałem wprawić w ruch wszystkie wewnętrzne hamulce aby nie rzec: „I co, Franciszko, już piąta, a ja Franciszki nie widziałem od wczoraj popołudniu”. I aby zdławić swoje marzenia senne, nawspak im i samemu sobie, mówiłem bezwstydnie, zmuszając się do milczenia, coś wręcz przeciwnego: „Franciszko, już dziesiąta!” Nie mówiłem nawet dziesiąta rano, ale poprostu dziesiąta, iżby ta niewiarygodna dziesiąta zabrzmiała najnaturalniej w świecie. Ale powiedzenie tych słów w miejsce tych, które nadal myślałem ledwie zbudzony ze snu, wymagało odemnie wysiłku takiego, z jakim ktoś, wysiadając z idącego pociągu i biegnąc chwilę wzdłuż toru, stara się nie upaść. Biegnie chwilę, bo środowisko które opuścił było ożywione wielką chyżością, w przeciwieństwie do bezwładnego gruntu, z którym stopy jego oswajają się trudem.

Z tego że świat snu nie jest światem jawy, nie wynika aby świat jawy mniej był prawdziwy; przeciwnie. W świecie snu, percepcje nasze są tak przeładowane, każda tak pogrubiona warstwą która ją zdwaja, która ją oślepia bezużytecznie, że nie umiemy wręcz rozróżnić tego co się dzieje w zamęcie przebudzenia; czy to Franciszka przyszła, czy też ja, znużony wołaniem, poszedłem do niej? Milczenie było w tej chwili jedynym sposobem zamaskowania się, jak w chwili kiedy nas uwięzi sędzia znający okoliczności tyczące nas, ale w które nas nie wtajemniczono.

Czy to Franciszka przyszła, czy ja ją zawołałem? Może poprostu Franciszka spała, a ja ją obudziłem? Co więcej, czy Franciszka nie mieści się w mojej piersi, ile że odrębność osób i wzajemny ich stosunek zaledwie że istnieją w tym ciemnym mroku, gdzie realność równie mało jest przejrzysta co w ciele jeżozwierza i gdzie percepcja niemal równa zeru może dać pojęcie o percepcji pewnych zwierząt? Zresztą, jeżeli nawet promienne drobiny rozsądku bujają w przejrzystem szaleństwie poprzedzającem owe zbyt ciężkie sny, jeżeli nazwiska Taine’a, George Eliot nie są tam nieznane, nie mniej świat jawy zachowuje tę wyższość, że go można co rano snuć dalej, nie można zaś co wieczór snuć dalej snu. Ale może istnieją inne światy, realniejsze niż świat jawy? A i tu widzieliśmy, że nawet ten świat jawy zmienia się od każdego przewrotu w sztuce, a co więcej zmienia się równocześnie stopień zdolności i kultury, różniący artystę od ciemnego głupca.

Często jedna godzina snu za dużo jest atakiem paraliżu, po którym trzeba odzyskiwać władzę w członkach, uczyć się mówić. Wola nie osiągnęłaby tego. Zawiele się spało, nie istnieje się już. Obudzenie ledwie odczuwamy mechanicznie, bez świadomości, jak rura może odczuć zamknięcie kranu. Następuje po niem życie mniej aktywne niż życie meduzy, w którem równie dobrze uwierzyłoby się że się wypłynęło z głębi morza lub wróciło z galer, gdyby się wogóle mogło coś myśleć. Ale wówczas, z wysokości niebios pochyla się bogini Mnemotechnia i w nawyku zażądania białej kawy podaje nam nadzieję zmartwychwstania. A i ten nagły dar pamięci nie zawsze jest tak prosty. Często, w pierwszych minutach, w których się osuwamy ku przebudzeniu, mamy tuż koło siebie prawdę rozmaitych realności, w których skłonni jesteśmy wybierać, niby w talji kart.

Jest piątek rano i wraca się ze spaceru, albo jest pora herbaty nad morzem. Pojęcie snu, i tego że się leży w nocnej koszuli, jest często ostatniem które się nam nastręcza.

Zmartwychwstanie nie przychodzi odrazu; myślimy żeśmy zadzwonili, nie zrobiliśmy tego, mielemy niedorzeczne słowa. Dopiero ruch przywraca myśl, i kiedy się rzeczywiście nacisnęło dzwonek, można rzec powoli ale wyraźnie: „Już dziesiąta, Franciszko, proszę kawę”. O cudzie! Franciszka nie mogła podejrzewać oceanu nierealności, który mnie opływał jeszcze całego i poprzez który zdolny byłem rzucić to dziwne pytanie. Odpowiadała w istocie: „Jest dziesięć po dziesiątej”. To mi dawało pozór rozsądku i pozwalało nie zdradzić dziwacznych rozmów, kołyszących mnie bez końca w dnie kiedy mnie nie oddzieliła od życia góra nicości. Wysiłkiem woli wracałem w rzeczywistość. Cieszyłem się jeszcze szczątkami snu, to znaczy jedynej inwencji, jedynej odnowy, jakie istnieją w sposobie opowiadania, ile że opowieści ze stanu jawy, choćby upiększone przez literaturę, nie zawierają owych tajemniczych różnic będących źródłem piękna. Łatwo mówić o pięknie zrodzonem z opium. Ale dla człowieka nawykłego sypiać jedynie przy pomocy narkotyków, nieoczekiwana godzina naturalnego snu odsłoni poranny ogrom równie tajemniczego a świeższego krajobrazu. Odmieniając godzinę, miejsce w którem zasypiamy, sprowadzając sen sztucznie lub przeciwnie wracając na jeden dzień do snu naturalnego – najdziwniejszego ze wszystkich dla kogoś, kto przywykł do środków nasennych – uzyskujemy wkońcu odmiany snu tysiąc razy liczniejsze od odmian goździków i róż, wyhodowanych przez ogrodnika. Ogrodnicy stwarzają kwiaty będące niby rozkosznem marzeniem, inne znów podobne do koszmarów. Kiedym zasypiał w pewien sposób, budziłem się dygocąc, myśląc że mam odrę, lub – rzecz o wiele boleśniejsza – że babka (o której nie myślałem już nigdy) gryzie się że ja drwiłem z niej owego dnia w Balbec, kiedy, myśląc iż wnet umrze, chciała żebym miał jej fotografję. Mimo iż nie spałem, czemprędzej chciałem biec, aby jej tłumaczyć, że mnie źle zrozumiała. Ale już rozgrzałem się, diagnoza odry odpadła, a babka była tak daleko, że myśl o niej nie ściskała mi serca. Czasem na te rozmaite stany waliła się nagła ciemność. Czułem lęk, zapuszczając się w czarną aleję, gdziem słyszał snujących się włóczęgów. Naraz wszczynała się sprzeczka między policjantem a jedną z dorożkarek, które bierze się zdaleka za młodego stangreta. W ciemnościach nie widziałem jej na koźle, ale słyszałem głos, z głosu czułem ładną twarz i młode ciało. Szedłem ku niej w ciemności, aby, zanim odjedzie, wsiąść do wehikułu. To było daleko. Szczęściem sprzeczka z policjantem przedłużała się. Dogoniłem pojazd, który jeszcze stał. Ta część alei była oświetlona, widać było woźnicę. Była to w istocie kobieta, ale stara, duża i silna, z siwemi włosami wymykającemi się z pod kaszkietu i z czerwoną trędowatą twarzą. Oddaliłem się, myśląc: „Czy to jest los młodości kobiet? Więc, jeżeli nagle zapragniemy ujrzeć kobiety niegdyś spotkane, już są stare? Czy upragniona przez nas kobieta jest jak figura w teatrze, gdzie wskutek zasłabnięcia aktorki trzeba przekazać rolę nowej? Ale wówczas to już nie jest ta sama”.

 

Potem ogarniał mnie smutek. W ten sposób mamy we śnie liczne Litości, niby renesansowe Pietà, ale nie w marmurze – owszem, nietrwałe. Ale mają swoją rację bytu, przypominają nam pewną fizjognomję rzeczy, tkliwszą, bardziej ludzką, której nazbyt jesteśmy skłonni zapominać w zimnym, czasami wrogim rozsądku jawy. I tak przypomniało mi się postanowienie uczynione w Balbec, aby zawsze być miłosiernym dla Franciszki. I bodaj przez cały ów ranek umiałbym się zmusić aby się nie irytować jej kłótniami z kamerdynerem, aby być łagodnym dla Franciszki, której świat tak mało okazał dobroci. Tylko przez ten ranek, a trzebaby sobie stworzyć kodeks nieco stalszy; jak ludy bowiem nie długo rządzą się czystem uczuciem, tak ludzie nie rządzą się wspomnieniem snów. Już ten sen zaczynał się ulatniać. Starając się go sobie przypomnieć, odmalować, płoszyłem go tem bardziej. Powieki nie zamykały już tak szczelnie moich oczu. Gdybym próbował odtworzyć swój sen, otworzyłyby się całkiem. Wciąż trzeba wybierać między zdrowiem i rozsądkiem a rozkoszami ducha. Zawsze miałem tę małoduszność, aby wybierać pierwsze. Zresztą niebezpieczna władza, której się wyrzekałem, była jeszcze niebezpieczniejsza niż się mniema. Litość, marzenie, nie ulatują same. Kiedy tak zmieniamy warunki w jakich zasypiamy, nie tylko same sny pierzchają, ale ginie również na długie dni, czasem na lata, zdolność nietylko śnienia ale zaśnięcia. Sen jest boski, ale niestały; lada co go płoszy. Lubi nawyki; stalsze od niego, zatrzymują go co wieczór w uświęconem miejscu, chronią go od wszelkiego wstrząsu; ale kiedy go przemieścimy, kiedy nie jest związany z miejscem, rozwiewa się jak mgła. Podobny jest do młodości i do miłości – nie sposób go już odnaleźć.

W tych rozmaitych snach – wciąż jak w muzyce – piękno rodziło się ze zwiększenia lub zmniejszenia interwału. Cieszyłem się niem, ale w zamian straciłem w tym śnie, mimo iż krótkim, sporo wołań, w których dochodzi do nas krążące życie rzemiosł i wiktuałów paryskich. Toteż zazwyczaj, aby nie tracić nic z tych wołań, siliłem się budzić wcześnie, nie przewidując, niestety, dramatu, który takie późne przebudzenia się oraz moje drakońsko-perskie prawa rasynowego Assuerusa miały na mnie niebawem sprowadzić.

Oprócz przyjemności że Albertyna lubiła te krzyki i że niejako ja sam, mimo iż leżąc w łóżku, brałem udział w życiu ulicy, słyszałem w nich jakgdyby symbol atmosfery; symbol niebezpiecznego ruchliwego życia, w którem pozwalałem Albertynie krążyć jedynie pod moją opieką, w rozszerzonej strefie jej niewoli, przerywanej o dowolnej porze, poto aby ją ściągnąć z powrotem do mnie. Toteż najszczerzej mogłem odpowiedzieć Albertynie: „Przeciwnie, lubię te krzyki, bo wiem że ty je lubisz!”

„Ostrygi, prosto z morza, ostrygi!”

– Och! ostrygi, taką miałam na nie ochotę!

Szczęściem, Albertyna przez zmienność lub przez uległość zapominała szybko swoich pragnień, i zanim miałem czas jej powiedzieć, że znajdzie lepsze ostrygi u Pruniera, chciała kolejno wszystkiego co oznajmiały wykrzykiwania handlarki ryb.

– Krewetki, dobre krewetki, mam reje żywe, żywe reje. – Merlany do smażenia, do smażenia. – Przyszły makrele, makrele świeże, świe-e-że. – Makrele dla pań, piękne makrele. – Mule świeże, dobre, mule, mule!

Mimowoli, wołanie: „Przyszły makrele” przejęło mnie dreszczem. Makrela, makrot… Ale ponieważ ta reklama nie mogła się odnosić do naszego szofera, myślałem tylko o rybie (której nie cierpiałem) i niepokój mój nie trwał długo. „Och! mule! – mówiła Albertyna – mam ochotę na mule. – Kochanie, to było dobre w Balbec, ale tutaj to nic nie warte! zresztą, proszę cię, przypomnij sobie, co Cottard mówił o mulach”. Ale moja uwaga była tem bardziej niewczesna, że już następna przekupka oznajmiała coś, czego Cottard jeszcze surowiej zabraniał:

 
Sałata rzymska, sałata!
 

Ale Albertyna darowała mi rzymską sałatę, bylem jej przyrzekł kupić za kilka dni produkt handlarki wykrzykującej: „Piękne szparagi arżantejskie, piękne szparagi”. Tajemniczy głos, po którym spodziewałoby się dziwniejszych propozycyj, poddawał: „Beczki pobijać, beczki pobijać!” Trzeba było się pogodzić z faktem, że chodzi tylko o beczki, bo ten wyraz był prawie całkowicie pokryty krzykiem: „Szyby, szkla-a-rz, szyby stłuczone, do szklarza, szkla-a-rza” – rozziew gregorjański mniej mi jednak przypominający liturgję niż wołanie szmaciarza, bezwiednie powtarzającego owo nagłe zmącenie melodji pośród modlitwy, dość częste w rytuale kościelnym: Praeceptis salutaribus moniti et divina institutione formati audemus dicere5 – powiada ksiądz, zrywając żywo dicere. Bez obrazy – jak w średniowieczu lud wprost na posadzce kościoła odgrywał farsy i soties – owo dicere przywodził na myśl szmaciarz, kiedy skandując wyrazy, wyrzekł ostatnią sylabę z przyspieszeniem godnem akcentu uświęconego przez wielkiego papieża z VII wieku: „Szmaty, żelastwo na sprzedaż” (wszystko to psalmodjowane powoli, zarówno jak sylaby które następują, gdy dwie ostatnie kończyły się żywiej niż dicere), „królicze skórki”. – „Walencje, piękne Walencje, świeże pomarańcze”. Nawet skromne pory: „Piękne pory, kupujcie”; cebule: „osiem su wianuszek, cebule, cebule”, rozpryskiwały się o moje uszy niby echo fal w których, gdyby była wolna, Albertyna mogłaby się zgubić, i przybierały słodycz jakiegoś: Suave mari magno6. „Marchewka, marchewka, dwa su za pęczek”.

– Och! – wykrzyknęła Albertyna – kapusta, marchewka, pomarańcze! Wszystko chcę! Powiedz Franciszce, żeby to kupiła. Przyrządzi nam marchewkę ze śmietanką. To będzie takie milusie, jeść to wszystko we dwoje, wszystkie te wywoływania wcielić w dobre śniadanko. – Och, proszę cię, powiedz lepiej Franciszce, niech usmaży reje na rumianem maśle. To takie dobre.

– Kochanie, już się stało, ale nie siedź już przy oknie, inaczej naprzesz się wszystkiego co obnoszą przekupki.

– Już, już, idę, ale odtąd nie chcę już na obiad nic, tylko to co będziemy słyszeli. To takie zabawne. Pomyśleć, że jeszcze trzeba czekać dwa miesiące, nim usłyszymy: „Groszek zielony, słodki, groszek, groszek zielony”. Jak to ładnie powiedziane: „słodki groszek”, wiesz, że ja lubię taki delikatny, delikatny groszek, skąpany w winegrecie; nie ma się uczucia że się je, takie to świeże jak rosa poranna. Och, albo te śmietankowe serduszka, to jeszcze bardzo daleko: „Dobre serki śmietankowe, śmietankowe serki dobre”. A winogrona z Fontainebleau: „Wino, wino, winogrona”.

5Praeceptis salutaribus moniti et divina institutione formati audemus dicere (łac.) – formuła mszalna poprzedzająca modlitwę Ojcze nasz, we współczesnej wersji polskiej: „Wezwani zbawiennym nakazem i oświeceni pouczeniem Bożym ośmielamy się mówić”. [przypis edytorski]
6Suave mari magno (łac.) – „Miło wielkie morze” (wzburzone wichrem obserwować z brzegu, patrząc na trudy żeglarza), cytat z poematu Lukrecjusza O naturze wszechrzeczy (De rerum natura) II, 1–2. [przypis edytorski]

Teised selle autori raamatud