Tasuta

Książę i żebrak

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Rozdział XVI. Uroczysty obiad

Zbliżała się pora obiadowa – ale, co dziwne, Tomek nie był zbytnio zaniepokojony; odczuwał już tylko lekkie zakłopotanie, ale nie trwogę.

Przeżycia pory przedobiedniej uczyniły go pewniejszym siebie. Podczas tych czterech dni wżył się on w nowe warunki bardziej niż dorosły w ciągu miesiąca. Łatwość, z jaką dziecko dostosowuje się do okoliczności, znalazła w tym wypadku wspaniałe potwierdzenie.

Podczas gdy Tomek przebierany jest do uroczystego obiadu, wejdźmy do wielkiej sali bankietowej i przyjrzyjmy się przygotowaniom.

Jest to olbrzymia komnata o złoconych kolumnach i filarach. Sufit i ściany pokryte są malowidłami. Przy drzwiach stoją nieruchomo żołnierze z gwardii przybocznej we wspaniałych, malowniczych strojach, z halabardami w ręku. Wysoko na galerii siedzą grajkowie oraz stłoczeni obywatele ze swymi żonami, wszyscy bogato ubrani. Pośrodku sali znajduje się na podwyższeniu stół dla Tomka.

Posłuchajmy teraz, co mówi dziejopis:

„Na salę wchodzi dworzanin z berłem, za nim zaś drugi, który niesie obrus. Przyklęknąwszy trzy razy, dwaj ci dworzanie uroczyście nakrywają stół obrusem, znowu przyklękają kilka razy i wychodzą. Potem zjawiają się dwaj inni, znowu pierwszy niesie berło, zaś drugi solniczkę, talerz i chleb. Przyklęknąwszy jak ich poprzednicy, ustawiają te przedmioty na stole, po czym z takim samym ceremoniałem wychodzą. Wreszcie zjawiają się dwaj wysocy dostojnicy, bogato odziani, z których jeden niesie nóż; przyklęknąwszy trzy razy, panowie ci zbliżają się z wdziękiem i godnością do stołu i pocierają go chlebem i solą z taką czcią, jakby sam król znajdował się przy tym”43.

Na tym kończą się uroczyste przygotowania. Teraz rozlega się z daleka przez długi korytarz dźwięk trąb i stłumiony okrzyk:

– Miejsce dla króla! Miejsce dla najdostojniejszego majestatu królewskiego!

Okrzyki te powtarzają się raz po raz, zbliżając się coraz bardziej, aż wreszcie tuż przed nami rozlega się dźwięk trąb i rozkaz:

– Miejsce dla króla!

W następnej chwili ukazuje się wspaniały pochód, wchodzący miarowym krokiem, parami, na salę. Ale niechaj dalej opowiada dziejopis:

„Na przedzie idzie szlachta, baronowie, hrabiowie, kawalerowie Orderu Podwiązki, wszyscy bogato ubrani i z gołymi głowami; za nimi kanclerz, który kroczy między dwoma rycerzami, z których jeden niesie berło królewskie, drugi miecz państwowy w czerwonej pochwie, ozdobionej złotymi liliami; miecz ten skierowany jest ostrzem ku górze. Potem idzie sam król, witany za zjawieniem się serdecznym hejnałem dwunastu trąb i tyluż bębnów, podczas gdy publiczność zebrana na galerii woła:

– Boże, zachowaj króla!

Za nim nadchodzą pełniący przy nim służbę dworzanie, zaś z prawej i lewej strony kroczy jego gwardia honorowa, składająca się z pięćdziesięciu szlachciców uzbrojonych w pozłacane toporki”.

Wszystko to wyglądało bardzo pięknie i podniośle, toteż serce Tomka uderzało z radosną dumą, a oko jego połyskiwało. Poruszał się z niezwykłym wdziękiem, co mu się tym bardziej udawało, że starał się odegrać swoją rolę jak najlepiej, zaś myśl jego w jak najmilszy sposób zajęta była piękną muzyką i wspaniałym widokiem; toteż nietrudno mu było poruszać się swobodnie w pięknych, dobrze skrojonych szatach, do których się już przyzwyczaił i o których nie potrzebował już ciągle myśleć.

Tomek zwracał też pilną uwagę na udzielone mu wskazówki; dziękował za oznaki czci lekkim skinieniem głowy odzianej w kapelusz z piórami i łaskawymi słowami:

– Dziękuję ci, mój narodzie!

Bez najmniejszego zakłopotania siadł przy stole, nie zdejmując kapelusza. Gdyż jeść z nakrytą głową był to przywilej królewski, a zarazem obyczaj wspólny królom i ludziom z gatunku Cantych – jedyny to był wspólny grunt, na którym się spotykali, a pod tym względem żadna ze stron nie przewyższała drugiej, gdyż obie czyniły to od niepamiętnych czasów.

Pochód rozproszył się, a jego uczestnicy skupili się w grupki, stojąc z odkrytymi głowami za Tomkiem.

Teraz weszli na salę wśród ogłuszających dźwięków muzyki gwardziści przyboczni, „najroślejsi i najokazalsi ludzie w Anglii, wybierani specjalnie do tej służby”. Ale pozwólmy znowu mówić naszemu dziejopisowi:

„Gwardziści weszli na salę odziani w szkarłat i złoto, ze złotymi różami na grzbiecie; wchodzili oni i wychodzili, przynosząc potrawy w srebrnych naczyniach. Półmiski te przyjmował jeden z dostojników, który ustawiał je na stole w takiej kolejności jak je wniesiono, zaś drugi dostojnik, mający za obowiązek kosztowanie potraw, dawał każdemu z gwardzistów do spróbowania nieco jedzenia z półmiska, który wniósł, z obawy, że w jedzeniu mogłaby być trucizna”.

Tomek jadł z apetytem, choć wiedział, że setki oczu obserwowały każdy kęs, który brał do ust, i przyglądały mu się z taką uwagą, jakby potrawy te były z materiału wybuchowego, który mógł go każdej chwili rozszarpać na tysiące kawałków.

Uważał pilnie, aby nie popełnić jakiejś niezręczności, zwłaszcza zaś, aby sobie samemu nie usługiwać, lecz za każdym razem czekał, aż odpowiedni urzędnik przyklęknie i wykona posługę.

Toteż udało mu się przebrnąć obiad bez zarzutu i osiągnąć niewątpliwy, wielki triumf.

Gdy obiad skończył się wreszcie i Tomek oddalił się pośrodku swego wspaniałego orszaku, przy dźwiękach trąb i bębnów oraz głośnych okrzykach tłumu, pomyślał, że jeżeli obiad publiczny nie przedstawia większej trudności, gotów jest przechodzić tę próbę bodaj kilka razy dziennie, byle się móc za tę cenę uwolnić od uciążliwszych obowiązków królewskiego urzędu.

Rozdział XVII. Fu-Fu Pierwszy

Miles Hendon biegł ku southwarckiemu końcowi mostu, rozglądając się na wszystkie strony za tymi, których szukał. Ale poszukiwania jego były daremne. Udało mu się wprawdzie przez dopytywanie się iść przez pewien czas za ich śladem, ale potem ślad ten urwał się nagle i Hendon nie wiedział, co począć.

Mimo to przez cały dzień nie ustawał w poszukiwaniach. Wieczór zastał go wyczerpanym, wygłodzonym i tak samo dalekim od celu poszukiwań jak na początku. Posilił się jedzeniem w gospodzie Tabard i legł spać z mocnym postanowieniem wyruszenia z domu nazajutrz wczesnym rankiem i rozpoczęcia ponownych poszukiwań w mieście.

Rozmyślając w łóżku nadal o swoich planach, doszedł do następującego przeświadczenia:

Chłopiec, jeżeli tylko zdoła, będzie się starał uciec od draba, który podaje się za jego ojca. Czy powróci w tym wypadku do Londynu, do swego dawnego otoczenia? Nie, nie uczyni tego, choćby z obawy, aby mu się znowu nie dostać w ręce. Więc cóż zrobi? Ponieważ do chwili poznania Milesa Hendona nie miał przyjaciela ani obrońcy, będzie się starał odszukać go, bacząc jednak, aby nie być zmuszonym wracać w tym celu do Londynu i wystawiać się na niebezpieczeństwo. Będzie się więc starał dotrzeć do Hendon Hall, tak, z pewnością to zrobi, zwłaszcza że wiedział, iż Hendon był także w drodze do domu, mógł się więc spodziewać, że go tam zastanie.

Tak, teraz wiedział już Hendon, co ma czynić: nie powinien tracić czasu w Southwarku, lecz ruszyć przez Kent do Monk Holm, szukać chłopca w lasach okolicznych i wypytywać o niego po gościńcach.

Ale powróćmy teraz do małego zaginionego króla.

Człowiek, którego służący z gospody ujrzał w pobliżu wyrostka i króla, gdy „zamierzał podejść” do nich, nie podszedł, jak się służącemu zdawało, lecz ruszył za nimi w pewnej odległości. Nie mówił ani słowa. Lewa ręka jego wisiała na temblaku, zaś na lewym oku miał wielki, zielony plaster; wlókł za sobą jedną nogę i pomagał sobie w chodzeniu kijem dębowym.

Wyrostek poprowadził króla zaułkami przez cały Southwark, aż wyszli na gościniec. Teraz król stracił już cierpliwość. Zatrzymał się i oświadczył, że pozostanie tutaj, niech Hendon przyjdzie do niego, nie jego sprawą jest szukać Hendona. Nie pozwoli nigdy na takie zuchwalstwo; pozostanie teraz tu, gdzie jest.

Wyrostek rzekł na to:

– Chcesz tu zostać, kiedy przyjaciel twój leży tam ranny za lasem? Rób, jak uważasz za stosowne!

Król zmienił natychmiast ton i zawołał:

– Ranny? Kto się poważył napaść go? Ale o tym później: teraz naprzód, naprzód! Prędzej, prędzej! Czy masz nogi z ołowiu? Ranny, powiadasz? Choćby ten, kto go zranił, był synem książęcym, nie daruję mu tego przestępstwa!

Znajdowali się jeszcze w sporej odległości od lasu, ale szybko posuwali się naprzód. Przewodnik rozglądał się bacznie dokoła, dostrzegł tkwiącą w ziemi gałązkę, do której przywiązana była mała szmatka, wszedł w tym miejscu w las i znalazł ścieżkę znaczoną od czasu do czasu w podobny sposób: widać było, że wiedzie ona prosto do celu. Wreszcie doszli do polany, na której widać było zwęglone zgliszcza spalonej zagrody, zaś obok nich stała na wpół zawalona, zgniła stodoła.

Nigdzie nie widać było śladu życia; dokoła panowała zupełna cisza.

Przewodnik wszedł do stodoły, król stąpał za nim. W stodole nie było nikogo. Król spojrzał na chłopaka zdziwiony i zapytał podejrzliwie:

– Gdzie on jest?

Szyderczy śmiech był odpowiedzią.

Król zapalił się dzikim gniewem, chwycił polano i chciał zaatakować swego przewodnika, gdy ponownie nad uchem jego rozległ się szyderczy śmiech. Tym razem pochodził on od owego kulawego włóczęgi, który szedł cały czas w pewnej odległości za nimi.

Król odwrócił się do niego gniewnie i zapytał:

– Kto jesteś? Czego chcesz tutaj?

– Daj pokój tym głupstwom – odpowiedział przybyły – i zachowuj się spokojnie. Przebranie moje nie jest tak doskonałe, żebyś miał własnego ojca nie poznać!

 

– Nie jesteś moim ojcem. Nie znam cię. Jestem królem. Jeżeli uwięziłeś mego sługę, prowadź mnie do niego albo pożałujesz swego czynu.

Jan Canty odpowiedział na to głosem surowym i stanowczym:

– To zupełnie jasne, że zwariowałeś i dlatego nie będę cię bił, ale jeżeli będziesz nadal mówił w ten sposób, zmusisz mnie do tego. Przechwałki twoje są teraz nieszkodliwe, gdyż w tym miejscu nie ma uszu, które by się tym głupstwom przysłuchiwały. Ale musisz się nauczyć trzymać język za zębami, żebyś nie sprowadził na nas nieszczęścia, gdy się znajdziemy gdzie indziej. Zabiłem ojca Andrzeja i nie mogę wracać do domu, ani ja, ani ty; zresztą jesteś mi potrzebny. Z ważnych przyczyn przybrałem też inne nazwisko; nazywam się teraz Hobbs – Jan Hobbs; tobie na imię Kuba – zapamiętaj to sobie dobrze. A teraz gadaj. Gdzie twoja matka? Gdzie twoje siostry? Nie przyszły na umówione miejsce – czy wiesz, gdzie one są?

Król odpowiedział posępnie:

– Nie przypominaj mi tak smutnych rzeczy. Moja matka nie żyje; moje siostry są w pałacu.

Wyrostek roześmiał się znowu głośno i król chciał się już na niego rzucić, gdy Canty – a raczej Hobbs, jak się teraz nazywał – powstrzymał go, zwracając się do chłopaka:

– Zostaw go w spokoju, Hugo, nie drażnij go; biedaczysko stracił rozum, a ty go jeszcze bardziej wyprowadzasz z równowagi swymi drwinami. Siadaj tam, Kuba i uspokój się; zaraz ci dam coś zjeść.

Hobbs i Hugo poczęli rozmawiać z sobą półgłosem, zaś król oddalił się, jak mógł najbardziej, od tych wstrętnych dla niego postaci. Wyszukał sobie ciemne miejsce w najdalszym kącie stodoły, gdzie ubite klepisko pokryte było na stopę wysokości słomą. Położył się tam, nakrył się słomą zamiast kołdry i oddał się rozmyślaniom.

Wiele go trosk trapiło. Wszystkie jednak kłopoty usuwał w cień ból z powodu wielkiej straty, jaką poniósł, straty ojca. We wszystkich ludziach imię Henryka VIII budziło tylko grozę; widziano w nim potwora, którego oddech przynosił nieszczęście, z którego ręki płynęły tylko tortury i śmierć. Ale w tym chłopcu imię ojca budziło jedynie łagodne wspomnienia, zaś twarz, która żyła jeszcze w jego wyobraźni, miała rysy miłe i dobrotliwe. Przywołał na pamięć długi szereg serdecznych rozmów z ojcem i z rozkoszą oddał się tym wspomnieniom. Zaś gorące jego łzy świadczyły, jak głęboki i szczery był ból, który go przenikał. Tymczasem nadeszła pora południowa i wyczerpany zgryzotami chłopiec zapadł w głęboki, pokrzepiający sen.

Po długim czasie – nie umiałby określić jak długo to trwało – popadł znowu w stan półjawy, a gdy tak leżał jeszcze z przymkniętymi oczyma, odzyskując świadomość miejsca, w którym się znajdował i wydarzeń, jakie mu się przytrafiły, usłyszał cichy szmer: był to plusk deszczu uderzającego o dach. Ogarnęło go miłe uczucie bezpieczeństwa, ale wnet zostało ono niemile przerwane, gdyż w następnej chwili dzikie okrzyki i brutalny śmiech wypełniły stodołę.

Przeraziło go to do tego stopnia, że wysunął głowę spod słomy, aby zbadać przyczynę wrzawy. Oczom jego ukazał się niesamowity widok.

Na drugim końcu stodoły płonęło na ziemi wielkie ognisko, zaś dokoła niego, w fantastycznym oświetleniu czerwonego żaru, siedziała i leżała pstra, obdarta, brudna zgraja mężczyzn i kobiet, spotykanych tylko w historiach zbójeckich albo strasznych snach. Byli tam wielcy, silni mężczyźni, opaleni od długiego przebywania na powietrzu, z długimi, potarganymi włosami, odziani w malownicze łachmany; byli dalej równie obdarci młodzieńcy o surowych, okrutnych rysach twarzy; byli ślepi żebracy z zalepionymi plastrami lub przewiązanymi oczyma, kaleki z kulami lub szczudłami, nędzarze o ropiejących wrzodach zaledwie przewiązanych; jakiś przekupień z twarzą rzezimieszka, który miał jeszcze na grzbiecie ciężką pakę; jakiś szlifierz, blacharz, fryzjer, wszyscy ze swymi narzędziami.

Wśród kobiet młode jeszcze były dziewczęta, inne były dorosłe, jeszcze inne wyglądały jak stare, pomarszczone czarownice, a wszystkie zachowywały się głośno, bezczelnie, kłótliwie, wszystkie były brudne i obdarte. Poza tym znajdowało się w tym tłumie kilkoro zaniedbanych dzieci i dwa wychudłe psy ze sznurami na szyi, należące do jakiegoś ślepca.

Była noc. Banda ukończyła właśnie wieczerzę i zaczynała pijatykę. Czarka z wódką krążyła dokoła.

Potem rozległy się okrzyki:

– Śpiewać! Śpiewać! Nietoperz i Ryszard Kulas niech zaśpiewają!

Jeden ze ślepców wstał, zerwał plastry, które zakrywały zupełnie zdrowe oko i zdjął szyld blaszany, którego napis polecał jego kalectwo miłosierdziu przechodniów. „Kulas” odłożył także kulę i stanął na dwóch zdrowych nogach, obok rzekomego ślepca. Po czym obaj zaśpiewali piosenkę złodziejską, zaś pod koniec każdej strofki wszyscy pozostali przyśpiewywali głośnym chórem. Przy ostatniej strofce wesołość pijacka dosięgła szczytu i wszyscy chórem powtórzyli strofkę tak przeraźliwymi głosami, że od wycia zadrżały ściany i pułap szopy.44

Potem zaczęła się rozmowa, ale nie w gwarze złodziejskiej, gdyż dialektem tym rozmawiali zazwyczaj wówczas tylko, gdy się obawiali, że ich ktoś podsłuchuje.

Z rozmowy można było się domyślić, że „Jan Hobbs” nie był w bandzie nowicjuszem, lecz już dawniej miał z nią rozgałęzione stosunki. Pytano go, jak mu się od tego czasu powodziło, a gdy się dowiedziano, że popełnił „przypadkowo” morderstwo, wyrażono mu uznanie, które wzrosło jeszcze, gdy oznajmił, że zabitym był ksiądz.

Wówczas wszyscy przepili do niego.

Starzy znajomi witali go radośnie, nowi czuli się dumni, że zawarli z nim znajomość. Zapytywano, dlaczego się tak długo nie pokazywał.

Hobbs odpowiedział:

– W Londynie jest lepiej niż na wsi i bezpieczniej dla człowieka naszego zawodu, zwłaszcza od czasu, jak obostrzono prawa i wykonuje się je tak surowo. Gdyby mi się nie przydarzył ten przypadek, zostałbym tam. Wolałbym siedzieć w domu, a nie puszczać się na wieś – ale ten przypadek zmusił mnie do tego.

Zapytał potem, ilu członków liczy teraz banda. Herszt, zwany „Kogutem”, odpowiedział:

– Dwadzieścia pięć sztuk dzielnych owczych skór, doliniarzy, pilników, gaduł i mruków, wliczając w to panienki, baby i inną żeńską zwierzynę45. Większość jest tutaj, reszta wyruszyła już na wschód. My także wyruszamy jutro.

– Nie widzę w szlachetnym towarzystwie Guza. Gdzież on się podziewa?

– Biedaczysko wącha teraz siarkę, co pewnie nos jego znosi bez wielkiej przyjemności. Zeszłego lata padł w jakiejś bijatyce.

– Szkoda chłopca! Guz był spryciarzem i zuchem.

– To prawda. Czarna Elza, jego narzeczona, jest jeszcze z nami, ale poszła już z innymi na wschód. Ładna dziewczyna i zachowuje się jak należy; nie upija się nigdy więcej jak cztery razy na tydzień.

– Tak, zawsze taka była; pamiętam ją dobrze; dzielna dziewczyna, za to jej matka była do niczego: zła i kłótliwa jędza, ale rozumu miała więcej niż inni ludzie.

– Dlatego ją właśnie straciliśmy. Umiała wróżyć z ręki i w ogóle przepowiadać przyszłość, co sprowadziło na nią sławę czarownicy; spalono ją na wolnym ogniu. Serce mi się krajało, gdy widziałem, jak dzielnie umierała. Aż do ostatniej chwili przeklinała i złorzeczyła ludziom, którzy gapili się dokoła, choć płomienie dotykały już jej twarzy, przyswędziły włosy i wytryskały językami dokoła jej głowy; przeklinała, powiedziałem? Ale jak przeklinała! Choćbym żył jeszcze tysiąc lat, czegoś podobnego już nie usłyszę. Dalibóg, ta sztuka zeszła z nią do grobu. To, co się dzisiaj słyszy, to tylko nędzne naśladownictwo, bez siły, bez życia!

„Kogut” westchnął, a obecni westchnęli wraz z nim. Na chwilę całą bandę ogarnął nastrój przygnębienia, gdyż najzatwardzialsi nawet złoczyńcy jak ci, którzy tu byli zebrani, nie są zupełnie niewrażliwi na uczucia sympatii i potrafią niekiedy odczuwać stratę albo, jak w tym wypadku, żal po straconym na wszystkie czasy talencie.

Ale mocna „kolejka” przywróciła znowu humor towarzystwu.

– Czy jeszcze komu z naszych powiodło się nieszczególnie? – zapytał Hobbs.

– I jak jeszcze. Zwłaszcza nowicjuszom – biednym wieśniakom, którzy stracili pracę i chleb, gdy im odebrano zagrody i zamieniono je w owcze pastwiska. Wzięli się więc do żebractwa, za co chłostano ich do krwi, obnażywszy ich po pas i przywiązawszy do wozu. Stawiano ich potem pod pręgierz i rzucano w nich kamieniami. Jeżeli powracali do żebractwa, powtarzano chłostę i obcinano im jedno ucho. A jeżeli znowu żebrali – bo cóż mieli nieszczęśliwi począć? – wypalano im rozżarzonym żelazem piętno na policzku i sprzedawano w niewolę, jeżeli uciekali, ścigano ich, a gdy ich złapano, szli na szubienicę. Powszednia to historia. Niektórym z nas lepiej się powiodło. Pokażcie no, Yokel, Burns i Hodge – jak was ozdobiono!

Trzej zagadnięci wyszli naprzód, odgarnęli łachmany i pokazali obnażone plecy pokryte pręgami po chłoście; jeden z nich odgarnął włosy: brakowało mu lewego ucha; drugi miał ucho okaleczone, a na grzbiecie wypaloną literę V. Trzeci rzekł:

– Nazywam się Yokel, byłem zamożnym wieśniakiem, miałem kochającą żonę i dzieci – czym dzisiaj jestem, widzicie sami. Żona moja i dzieci nie żyją; spodziewam się, że są w niebie, może… może gdzie indziej… ale dzięki wszechmocnemu Bogu, że nie w Anglii! Moja dobra, pilna stara matka zarabiała na chleb, pielęgnując chorych; jedna z powierzonych jej opiece kobiet umarła, lekarz nie wiedział na co, więc spalono moją matkę jako czarownicę, a dzieci me stały przy stosie, biadając i lamentując. Stało się to zgodnie z prawem angielskim – wychylcie wszyscy swoje kubki! – wszyscy razem, a wesoło! – pijmy na cześć prawa angielskiego, które wyzwoliło matkę mą z tego piekła angielskiego! Dziękuję wam, towarzysze, za wasze współczucie. Żebraliśmy, chodząc od domu do domu – ja, moja żona i nasze biedne maleństwa – ale być głodnym to w Anglii zbrodnia, więc też wygnano nas chłostą z trzech miast. Wypijmy wszyscy na cześć litościwych praw angielskich! – gdyż uderzenia rózg rychło wyzwoliły moją biedną Marysię i dopomogły jej przenieść się na tamten świat. Leży teraz w ziemi, wolna od wszelkiej niedoli. A gdy mnie tak pędzono z miasta do miasta, dzieci moje poumierały w drodze. Wypijcie jeszcze raz na wspomnienie tych biednych robaczków, które nikomu nie uczyniły nigdy nic złego. Kiedy znów począłem żebrać, aby zdobyć kawałek chleba, dostałem się pod pręgierz i straciłem ucho – patrzcie, oto, co z niego pozostało; żebrałem dalej, a oto resztka drugiego ucha, która będzie mi to zawsze przypominała. Ale musiałem przecież żebrać nadal, więc zostałem sprzedany w niewolę, gdybyście zmyli brud z mojej twarzy, ujrzelibyście na niej wypalone rozżarzonym żelazem czerwone S46! NIEWOLNIK! Czy rozumiecie to słowo? Angielski NIEWOLNIK! – oto kto stoi przed wami. Uciekłem od swego pana, a gdy mnie złapią – przekleństwo niebios niechaj spadnie na kraj, w którym rządzą takie prawa! – zostanę powieszony!47

 

Nagle zabrzmiał w ciemności świeży głosik:

– Nie będziesz powieszony! Od dzisiejszego dnia to okrutne prawo przestaje istnieć!

Wszyscy odwrócili się w stronę, skąd dochodził głos i ujrzeli fantastyczną postać małego króla, wynurzającą się z cienia.

Kiedy chłopiec stanął w kręgu światła i widać go było dokładnie, wszyscy zawołali jeden przez drugiego:

– Kto to jest? Co to jest? Czego ten smyk tu chce?

Chłopiec stał spokojnie przed chmarą zdumionych i skierowanych na niego pytająco oczu i odpowiedział z monarszą godnością:

– Jestem Edward, król Anglii.

W odpowiedzi zabrzmiał huragan głośnego śmiechu, po części jako szyderstwo, po części jako wyraz uznania dla dobrego żartu. Król oburzył się i zawołał rozgniewany:

– Niewdzięczni włóczędzy! Więc to jest wasza podzięka za łaskawy dar królewski, który wam przyobiecałem?

W tym tonie przemawiał jeszcze dłużej, żywymi gestami okazując swe niezadowolenie, ale słowa jego zagłuszył nowy wybuch głośnego śmiechu i szydercze okrzyki.

Na próżno usiłował „Jan Hobbs” przekrzyczeć gromadę; wreszcie usłyszano jego słowa:

– Chłopcy, to mój syn, obłąkany, wariat, niespełna rozumu – nie zwracajcie na niego uwagi – wyobraża sobie, że jest królem.

– I jestem nim – rzekł Edward, zwracając się do niego – a ty dowiesz się o tym za niedługo na swoje nieszczęście. Przyznałeś się przed chwilą do morderstwa – będziesz wisiał za to.

– Ty mnie wydasz? Ty? Niech cię dostanę w swoje ręce…

– Cicho tam! – rozkazał barczysty herszt, wysuwając się naprzód i rzucił Hobbsa pięścią na ziemię, w porę jeszcze ratując króla – czy nie masz szacunku ani dla króla, ani dla „Koguta”? Jeżeli jeszcze raz zachowasz się w ten sposób w mojej obecności, powieszę cię własnymi rękoma.

Potem zwrócił się do małego króla i rzekł:

– Nie groź swoim towarzyszom, chłopcze, trzymaj język za zębami i nigdy nie mów o nich nic złego. Bądź sobie królem, jeśli ci to sprawia przyjemność, ale nie sprowadzaj na nikogo nieszczęścia. Nie używaj nigdy więcej tytułu, który wymieniłeś przed chwilą – to jest zdrada stanu. Myśmy wszyscy nicponie, każdy z nas nieraz wykroczył przeciw prawom, ale tacy nikczemni nie jesteśmy, abyśmy popełnili zdradę wobec swego króla. Dla niego każde z naszych serc bije gorąco i wiernie. Przekonaj się, czy to prawda. No, chłopcy, wszyscy razem: Niech żyje Edward, król angielski!

– NIECH ŻYJE EDWARD, KRÓL ANGIELSKI!

Okrzyk ten z taką siłą padł z ust wszystkich włóczęgów, że ściany zmurszałej stodoły zatrzęsły się. Twarz małego króla zajaśniała radością: pochylił lekko głowę i rzekł poważnie, z zupełną swobodą:

– Dziękuję ci, mój dobry narodzie.

Ta niespodziana odpowiedź wywołała w całym towarzystwie nieposkromioną burzę śmiechu.

Gdy znowu uciszyło się nieco, „Kogut” rzekł stanowczo, ale z pewną dozą dobroduszności:

– Daj temu pokój, mój chłopcze, ani to mądre, ani ładne. Słuchaj sobie swojej manii, jeżeli musisz, ale wybierz sobie inny tytuł.

Jakiś blacharz zaproponował:

– Fu-Fu Pierwszy, król żebraków!

Tytuł ten zyskał ogólne uznanie i wszyscy wykrzyknęli na całe gardło:

– Niech żyje Fu-Fu Pierwszy, król żebraków!

Darli się przy tym, gwizdali, ryczeli jak opętani.

– Złożyć mu hołd i ukoronować go!

– Ubrać go po królewsku!

– Dać mu berło!

– Posadzić go na tronie!

Okrzyki padały ze wszystkich stron! I zanim mała, biedna ofiara zdążyła się spostrzec, co się z nią dzieje, włożono chłopcu na głowę cynowy garnek zamiast korony, odziano go w podarty koc zamiast płaszcza królewskiego, posadzono go na beczce jak na tronie i wetknięto mu w rękę stalowy pręt blacharza zamiast berła.

Potem wszyscy uklękli dokoła niego i zasypali go drwiącymi błaganiami, wycierając obłudnie oczy brudnymi rękawami i fartuchami.

– Bądź nam miłościwy, o łaskawy królu!

– Nie zdepcz nas, biednych robaków, swoją dostojną stopą, o wielki władco!

– Zlituj się nad swoim nędznym niewolnikiem, racz go obdarzyć swym łaskawym kopnięciem!

– Rozraduj nasze twarze, ogrzej nas promieniami swej łaski, o światłe słońce naszych oczu!

– Uświęć tę ziemię, dotykając jej końcem stopy, a kto będzie potem żarł tę ziemię, będzie się czuł uszlachcony!

– Pluń na nas, monarcho, aby wnuki nasze mogły się jeszcze szczycić z dumą tymi względami królewskimi!

Ale blacharz przewyższył tego wieczora wszystkich swymi dowcipnymi pomysłami. Przyklęknąwszy na ziemi, udał, że chce ucałować stopy króla, ten jednak kopnął go ze wstrętem. Blacharz począł obchodzić wszystkich dokoła, prosząc o szmatkę, aby móc sobie przewiązać miejsce, którego dotknęła stopa króla, gdyż musi ustrzec to miejsce na swej twarzy od dotknięcia brutalnego powietrza, a zrobi majątek, pokazując je publicznie na gościńcach za sto szylingów od osoby. Zachowywał się przy tym tak komicznie, że wzbudził podziw i dumę w całej bandzie.

Łzy wstydu i oburzenia napłynęły do oczu małego króla, który pomyślał w duchu:

– „Gdybym im wyrządził największą krzywdę, nie mogliby postąpić ze mną okrutniej – a przecież obiecałem im tylko łaskę – i oto jak mi za nią dziękują!”

43Cyt. za: Leigh Hunt, Miasto (The Town), str. 408, opowiadanie starego podróżnika. [przypis autorski]
44powtórzyli strofkę (…) od wycia zadrżały ściany i pułap szopy – w oryginale przytoczono w tym miejscu strofkę angielskiej piosenki złodziejskiej, nienadającej się do przekładu i zaczerpniętej, jak podaje autor w przypisku, z dzieła Włóczęga angielski (The English Rogue), Londyn, 1665. [przypis tłumacza]
45owcze skóry, doliniarze, pilniki, gaduły, mruki (…) panienki, baby – angielskie terminy złodziejskie na oznaczenie rozmaitych gatunków złodziejów, żebraków i włóczęgów oraz ich towarzyszek. [przypis autorski]
46wypalone rozżarzonym żelazem czerwone „S” – pierwsza litera angielskiego wyrazu slave, co znaczy „niewolnik”. [przypis tłumacza]
47Niewolnictwo. Młody król i nieokrzesany wieśniak mogli się omylić; jest to zupełnie zrozumiałe. Wieśniak doświadczył okrucieństwa tego prawa przedwcześnie, a król oburzał się na nieistniejące jeszcze prawo; bowiem ta haniebna ustawa wydana została dopiero podczas jego własnego panowania. Atoli znając jego charakter, możemy się domyślać, że nie on był jej twórcą. [przypis autorski]