Tasuta

Przygody Tomka Sawyera

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Rozdział XIII

Teraz postanowienie Tomka było niezłomne. Wpadł w ponury, desperacki nastrój. Doszedł do wniosku, że jest sam na świecie, opuszczony przez wszystkich i nikt go nie kocha. Gdy kiedyś dowiedzą się, do czego go popchnęli, może będzie im żal. Chciał się przecież poprawić, ale mu nie dali. Tylko patrzą, jakby się go pozbyć – dobrze, niech i tak będzie. Naturalnie, będą uważali, że to jego wina – proszę bardzo! Czy człowiek taki jak on, taki wyrzutek, w ogóle ma prawo skarżyć się na cokolwiek? Oczywiście, w końcu zmusili go do tego, że będzie wiódł życie zbrodniarza. Nie miał innego wyboru.

Wśród takich rozmyślań zaszedł daleko na rozległe łąki i dzwonek szkolny, zwiastujący koniec przerwy, ledwo już dolatywał do jego uszu. Zaszlochał na myśl, że już nigdy nie usłyszy tego drogiego mu głosu. Było to bardzo przykre, ale co robić, zmusili go do tego! Wypędzili go w szeroki, nieczuły świat, na głód i poniewierkę. Ale trudno, już im nawet przebaczył. Płakał rzewnymi łzami.

I w tym właśnie momencie natknął się na swojego serdecznego przyjaciela, Joego Harpera. Stalowe spojrzenie kolegi świadczyło dobitnie, że waży w sercu jakieś wielkie i straszliwe zamiary. Nie ulegało wątpliwości, że spotkały się dwie bratnie dusze, gnębione tą samą myślą. Tomek, ocierając łzy rękawem, szlochając raz po raz, powiadomił przyjaciela o swoim postanowieniu: w domu źle się z nim obchodzono, nikt go nie kochał, więc teraz ucieka za granicę i nigdy już nie wróci. Na koniec wyraził nadzieję, że Joe go nie zapomni.

Okazało się jednak, że Joe chciał prosić Tomka o to samo i że właśnie dlatego go poszukiwał. Mama sprawiła mu lanie za to, że wypił śmietanę przeznaczoną do obiadu, a on jej nawet na oczy nie widział. W ten sposób dowiedział się, że mama ma go już dość i chce się go pozbyć. Wobec tego nie pozostaje mu nic innego, tylko pójść mamie na rękę. Teraz będzie szczęśliwa i na pewno wcale nie pożałuje, że wygnała swojego biednego syna w bezlitosny świat na tułaczkę i pewną śmierć.

Idąc razem i biadając nad swą niedolą, chłopcy zawarli nowe przymierze: będą sobie pomagać wiernie jak bracia i nigdy się nie rozłączą, dopóki śmierć nie wyzwoli ich z udręki życia. Potem wspólnie zaczęli snuć plany na przyszłość.

Joe chciał, żeby zostali pustelnikami, żywili się korzonkami lub korą drzew, mieszkali gdzieś w jaskini na odludziu i wreszcie umarli z zimna, głodu i żalu. Kiedy jednak wysłuchał Tomka, przyznał, że życie zbrodniarza daje spore korzyści, i zgodził się zostać piratem.

W odległości paru kilometrów od St. Petersburg, w dół rzeki Missisipi, w miejscu, gdzie ma ona niewiele ponad kilometr szerokości, leżała długa, wąska, zalesiona wyspa z piaszczystym brzegiem od strony miasta. Była to wymarzona przystań dla początkujących piratów: bezludna i wystarczająco oddalona od domu. Po drugiej stronie rzeki ciągnął się gęsty las. Wybór padł zatem na wyspę Jacksona. Kto będzie ofiarą ich korsarskich wypraw, o tym zupełnie nie myśleli. Następnie wytropili Hucka, który od razu przyłączył się do nich, bo mu było wszystko jedno, jaką zrobi karierę. Rozstając się, ustalili, że spotkają się w pewnym ustronnym miejscu nad brzegiem rzeki, dwa kilometry za miastem, o godzinie najstosowniejszej do takich rzeczy, to jest o północy. Była tam mała tratwa, którą postanowili zająć jako zdobycz. Każdy z nich miał przynieść wędkę, haczyki i prowiant, a wszystko to trzeba było ukraść w sposób niesłychanie zręczny i zagadkowy, jak przystało na wyrzutków społeczeństwa.

Zanim zmrok zapadł, wszyscy trzej zdążyli już z prawdziwą przyjemnością rozpuścić wśród kolegów pogłoskę, że „wkrótce miasto o czymś się dowie”. Każdemu, komu udzielili tej „informacji”, kazali trzymać język za zębami i czekać.

Około północy pojawił się Tomek z gotowaną szynką i kilkoma drobiazgami. Zatrzymał się w gęstych zaroślach nad urwiskiem nadbrzeżnym, skąd w dole widać było wyznaczone miejsce spotkania. Świeciły gwiazdy, dokoła panowała cisza. Potężna rzeka płynęła leniwie. Tomek nasłuchiwał przez chwilę, ale żaden dźwięk nie mącił nocnej ciszy. Potem gwizdnął ostrożnie. Odpowiedziano mu z dołu. Gwizdnął jeszcze dwa razy i otrzymał taką samą odpowiedź. Następnie stłumiony głos zapytał:

– Kto idzie?

– Tomasz Sawyer. Czarny Mściciel Hiszpańskich Wód. Wymieńcie swoje nazwiska!

– Huck Finn. Krwawa Ręka.

– Joe Harper. Postrach Mórz.

Tomek zaczerpnął te tytuły ze swojej ulubionej lektury.

– Dobrze. Podać hasło!

W mroku nocy dwa chrapliwe głosy wypowiedziały złowieszczym szeptem jedno przerażające słowo:

– Krew!

Wówczas Tomek zepchnął szynkę po urwisku, po czym sam zjechał za nią, rozdzierając sobie po drodze skórę i ubranie. Była tam wprawdzie całkiem wygodna ścieżka, która łagodnie biegła w dół, ale brakowało jej koniecznych zalet niedostępności i niebezpieczeństwa, tak wysoko cenionych przez piratów.

Postrach Mórz przytargał połeć słoniny, tak wielki, że po drodze omal nie padł pod jego ciężarem. Krwawa Ręka zwędził kociołek do gotowania, parę garści nie dosuszonych liści tytoniu i kilka łodyg kukurydzianych, z których można było zrobić fajki. Co prawda, oprócz niego żaden z piratów nie próbował jeszcze palić. Czarny Mściciel Hiszpańskich Wód orzekł, że nie można wybierać się w drogę bez ognia. Myśl była mądra, bo nikt nie miał zapałek. Ujrzeli ogień, płonący na wielkiej tratwie niedaleko od nich, zakradli się tam więc i gwizdnęli po jednym polanie. Przy okazji zrobili z tego nie lada wyprawę. Co chwila psykali na siebie, aby być cicho, zatrzymywali się nagle, sprawdzali kierunek wiatru, chwytali za zmyślone sztylety i groźnym szeptem oznajmiali, że jeśli tylko nieprzyjaciel drgnie, „trzeba go zakłuć na miejscu, bo nieboszczyk nic już nie zdradzi”. Doskonale wiedzieli, że wszyscy flisacy są w mieście i śpią lub hulają w knajpach, ale to absolutnie nie zwalniało ich od solidnego pirackiego zachowania.

Wkrótce odbili od brzegu. Tomek był kapitanem, Huck i Joe mieli rangę pierwszych oficerów. Kapitan stał na środku tratwy z ponuro nachmurzonymi brwiami; skrzyżował ręce na piersi i groźnym szeptem wydawał komendy:

– Kierunek wyspa!

– Tak jest, kapitanie!

– Tak trzymać, dobrze!

– Tak jest, kapitanie!

– Ster na prawo!

– Jest na prawo, kapitanie!

Rzeka sama łagodnie znosiła tratwę w kierunku wyspy, więc wszystkie rozkazy wydawane były tylko dla utrzymania powagi pirackiego stylu.

– Jakie żagle postawiono?

– Dolne marsle i bom-kliwer, kapitanie.

– Bom-bram na maszt! Fala w górę! Żwawo chłopcy! Ruszać się!

– Tak jest, kapitanie!

– Lewo na burtę! Statek nieprzyjacielski w polu widzenia! Przygotować się!

– Armaty przygotowane, kapitanie!

Tratwa mijała już środek rzeki. Chłopcy ustawili ją z prądem i przygotowali wiosła do manewru lądowania. Stan wody nie był wysoki i rzeka płynęła bardzo wolno. W ciągu trzech następnych kwadransów nikt nie powiedział ani słowa. Tratwa mijała właśnie St. Petersburg. Kilka dalekich światełek wskazywało miejsce, gdzie leżało spowite w błogim śnie miasteczko, nieświadome wielkich wydarzeń, jakie rozgrywają się na rzece. Czarny Mściciel stał bez słowa, z rękami ciągle skrzyżowanymi na piersiach, rzucając „ostatnie spojrzenie” miejscu swych dawnych radości i niedawnych cierpień. Jedynym jego życzeniem było teraz, aby ona mogła go zobaczyć, jak dumnie płynie po wzburzonym morzu, z nieulękłym sercem stawiając czoło niebezpieczeństwom i śmierci, jak z nonszalanckim uśmiechem na ustach idzie na pewną zgubę. Wyobraźnia Mściciela bez najmniejszego trudu ulokowała wyspę Jacksona na środku bezkresnego oceanu, mógł więc naprawdę posyłać miastu „ostatnie spojrzenie”. Pozostali piraci również rzucali „ostatnie spojrzenia” i czynili to tak długo, że niewiele brakowało, a prąd zniósłby ich poza wyspę. W porę jednak odkryli niebezpieczeństwo i szybko sobie z nim poradzili. Około drugiej nad ranem tratwa osiadła na mieliźnie, dwieście kroków od właściwego brzegu. Chłopcy brodzili po wodzie tam i z powrotem, dopóki nie przenieśli całego ładunku na ląd. Na tratwie znaleźli jeszcze stary żagiel. Rozpięli go na kształt namiotu w zacisznym miejscu w zaroślach, aby osłonić zapasy żywności. Sami postanowili skorzystać ze wspaniałej pogody i spać pod gołym niebem, jak przystało ludziom wyjętym spod prawa.

Weszli w ciemną gęstwinę lasu i rozpalili ognisko pod olbrzymią kłodą. Usmażyli w kociołku słoninę na kolację i zjedli prawie połowę przyniesionych zapasów kukurydzy. Taka nocna uczta w lesie, na bezludnej wyspie, z dala od ludzkich siedzib, była naprawdę wspaniała. Chłopcy oświadczyli, że już nigdy nie wrócą na łono cywilizacji.

Buchające płomienie oświetlały ich twarze i rzucały czerwone blaski na kolumnadę drzew tej leśnej świątyni, na jej lśniące liście i girlandy pnączy.

Gdy zniknął ostatni kawałek chrupiącej słoniny i zjedzona została ostatnia porcja kukurydzy, chłopcy, niezmiernie zadowoleni, rozciągnęli się na trawie. Można było znaleźć chłodniejsze miejsce, ale nie chcieli wyrzec się romantycznej nocy przy obozowym ognisku.

– Tu jest wspaniale, co? – odezwał się Joe.

– Super – oświadczył Tomek. – Ciekawe, co by powiedzieli chłopcy, gdyby mogli nas tak widzieć?

– Co by powiedzieli? Życie by oddali, żeby być razem z nami, no nie, Huck?

– Też tak myślę – potwierdził Huck. – W każdym razie ja jestem zadowolony i podoba mi się takie życie. Nie potrzeba mi nic lepszego. Dawniej nigdy nie mogłem najeść się do syta, a poza tym nikt nie będzie się mnie tutaj czepiał i traktował jak jakieś dziwadło.

– To raj, nie życie! – zawołał Tomek. – Nie trzeba rano wstawać, chodzić do szkoły, myć się i słuchać ciągłych pouczeń. Widzisz, Joe, pirat na lądzie nie robi w ogóle nic, a taki pustelnik musi się bez przerwy modlić i nie ma kompletnie żadnej rozrywki. W dodatku ciągle jest sam.

– To fakt – zgodził się Joe. – Nie pomyślałem o tym wcześniej. Ale teraz, kiedy już wiem jak to jest być piratem, nie chcę być nikim innym.

 

– Widzisz – pouczał dalej Tomek – w dzisiejszych czasach pustelnicy to już przeżytek, nie mają żadnego znaczenia. A piraci zawsze są szanowani. W dodatku taki pustelnik musi spać na najtwardszej ziemi, takiej, żeby go wszystkie kości bolały, chodzić w worku, posypywać głowę popiołem, stać na deszczu i…

– Dlaczego musi chodzić w worku i posypywać głowę popiołem? – zapytał Huck.

– Nie wiem. Ale musi. Pustelnicy zawsze tak robią. Ty też byś musiał, gdybyś był pustelnikiem.

– Gdyby mi się chciało – wtrącił Huck.

– Jak to, a co byś robił?

– Nie wiem, ale tego bym nie robił.

– Ależ, Huck, musiałbyś!

– Po prostu nie wytrzymałbym tego i zwiał.

– Zwiał? Ładny byłby z ciebie pustelnik! Skompromitowałbyś siebie i wszystkich pustelników!

Krwawa Ręka nie odpowiedział, bo znalazł sobie inne zajęcie. Właśnie wydrążył głąb kukurydziany, przymocował do niego cybuch z łodygi i tak przygotowaną fajkę nabił liśćmi tytoniu. Potem położył na wierzchu rozżarzony węgielek i otoczył się chmurą wonnego dymu. Twarz Hucka promieniała najwyższym szczęściem. Inni piraci zazdrościli mu tego wspaniałego nałogu i postanowili sobie w duszy, że wkrótce też go zdobędą.

– A co właściwie piraci mają do roboty? – zapytał Huck.

– O, oni mają cudowne życie! – odparł Tomek. – Zdobywają okręty, palą je, a pieniądze zabierają i zakopują na swojej wyspie, w specjalnych strasznych miejscach, gdzie strzegą je duchy i różne takie, a na okręcie wszystkich zabijają i wrzucają ich potem do morza.

– Ale kobiety zabierają na wyspę – wtrącił Joe. – Kobiet nie zabijają.

– Zgadza się – przyznał Tomek. – Kobiet nie zabijają, są na to zbyt szlachetni. I kobiety są zawsze piękne.

– A jak są fajnie ubrani! No nie? Samo złoto, srebro i diamenty – dodał Joe z zachwytem.

– Kto? – zapytał Huck.

– Jak to kto? Piraci!

Huck obejrzał swój kostium z zadumą.

– Zdaje mi się, że jak na pirata, nie jestem odpowiednio ubrany – rzekł ze smutkiem. – Ale nie mam nic innego.

Obaj koledzy wytłumaczyli mu, że piękny strój szybko się znajdzie, jak tylko rozpoczną prawdziwe korsarskie wyprawy. Przekonali go, że jego nędzne łachmany wystarczą od biedy na początek, chociaż zamożni piraci zwykle zaczynają swój zawód od razu w odpowiednim stroju.

Stopniowo rozmowa zamierała i sen zaczął kleić powieki małych włóczęgów. Fajka wypadła Krwawej Ręce z dłoni i Huck usnął snem sprawiedliwego. Nie tak łatwo poszło Postrachowi Mórz i Czarnemu Mścicielowi Hiszpańskich Wód. Pacierze odmówili po cichu i leżąc, bo nikt nie kazał im uklęknąć i modlić się głośno. Prawdę mówiąc, w ogóle nie mieli zamiaru się modlić, ale bali się posunąć aż tak daleko, bo a nuż uderzyłby w nich grom z jasnego nieba? Potem, gdy już zaczęli przysypiać, zjawił się nieproszony gość, którego nie mogli odegnać. Było to sumienie. Poczuli niejasną obawę, że może źle zrobili, uciekając z domu. Potem przypomniało im się ukradzione mięso i doznali męki cierpień. Starali się zagłuszyć sumienie, przypominając sobie, że przecież już tyle razy podkradali słodycze czy jabłka, ale sumienie nie dało się oszukać tymi słabymi argumentami. Dotarł do nich fakt, że zabranie ze spiżarni cukierka lub jabłka można potraktować jako „podwędzenie”, lecz zabranie szynki, słoniny i innych wartościowych rzeczy jest pospolitą kradzieżą, wyraźnie zabronioną w dziesięciu przykazaniach. W głębi ducha postanowili więc, że jak długo pozostaną piratami, nigdy nie splamią tego zawodu zbrodnią kradzieży. Wówczas sumienie zgodziło się na zawieszenie broni i dziwni piraci, w duszach których mieszkały obok siebie tak zdumiewające sprzeczności, zapadli w błogi sen.

Rozdział XIV

Gdy Tomek obudził się rano, nie mógł sobie przypomnieć, gdzie właściwie jest. Usiadł, przetarł oczy i rozglądał się wokoło. Wreszcie zrozumiał.

Był dopiero chłodny, szary świt. Lasy, pogrążone w błogim śnie, tchnęły ciszą i spokojem. Nie drgnął nawet najmniejszy listek, najlżejszy szmer nie zakłócił głębokiej zadumy przyrody. Krople rosy lśniły wśród liści i traw. Ognisko pokrywała szara warstwa popiołu, a cieniutka smużka dymu unosiła się prosto w górę. Joe i Huck spali jeszcze.

Naraz, daleko w głębi lasu, zaćwierkał ptak; odpowiedział mu drugi. Dało się słyszeć pukanie dzięcioła. Chłodny, szary brzask poranka jaśniał coraz bardziej, przybywało dźwięków i życie poczęło się budzić do nowego dnia. Zamyślonym oczom chłopca ukazał się cud przyrody, otrząsającej się ze snu i przystępującej do pracy. Po okrytym rosą listku przypełzła zielona gąsieniczka, „węszyła” na wszystkie strony, a potem znów posuwała się naprzód.

„Przymierza się do liścia”, pomyślał Tomek.

Kiedy zbliżyła się do niego, siedział cichutko jak mysz, a nadzieje jego to rosły, to słabły, w miarę jak stworzonko posuwało się ku niemu lub wahało się czy nie wybrać innej drogi. Wreszcie gąsieniczka, po długim, kłopotliwym namyśle, wpełzła na jego nogę. Tomek był uszczęśliwiony, bo oznaczało to, że dostanie nowe ubranie – niewątpliwie wspaniały mundur pirata. Potem, nie wiadomo skąd, nadeszła cała procesja mrówek, podążających do pracy. Jedna z nich mężnie wlokła zdechłego pająka, z pięć razy większego od siebie i taszczyła go na plecach pionowo w górę po pniu. Brązowo nakrapiana biedronka wdrapywała się na zawrotne wyżyny źdźbła trawy. Tomek pochylił się nad nią i szepnął:

 
Biedroneczko, leć do domu prostą drogą,
Dom się pali, przy dzieciach nie ma nikogo!
 

I rzeczywiście: rozpięła skrzydełka i poleciała, a Tomek wcale się nie zdziwił, bo od dawna wiedział, że biedronka jest strasznie łatwowierna i można jej wmówić różne rzeczy. Następnie przyszedł żuk, mozolnie tocząc swą kulkę; Tomek zaraz dotknął go palcem, żeby zobaczyć jak podwija nóżki i udaje nieboszczyka.

Ptaki tymczasem darły się już wniebogłosy. Drozd, szyderca i figlarz wśród ptaków północy, usiadł w doskonałym humorze na drzewie nad głową Tomka i zaczął naśladować trele swoich sąsiadów. Krzykliwa sójka sfrunęła na dół niczym niebieska błyskawica, usiadła na gałęzi tak blisko chłopca, że mógł ją prawie dosięgnąć ręką, przechyliła główkę i z ciekawością wprost pożerała oczami nieznanych przybyszów. Szara wiewiórka i jakiś inny mały gryzoń przyskakały do chłopców, aby przyjrzeć się im bliżej i poplotkować na ich temat. Widocznie te dzikie stworzenia nie widziały jeszcze ludzi i nie wiedziały, czy mają się ich bać, czy też nie. Cała przyroda obudziła się już na dobre i las kipiał życiem. Długie promienie słońca przebijały się przez gęste listowie. Fruwały motyle.

Tomek obudził pozostałych piratów. Wszyscy z radosnym krzykiem pognali do rzeki. W parę minut później, rozebrani, hasali w płytkiej, przezroczystej wodzie rozległej mielizny, goniąc się i przewracając. Nie odczuwali najmniejszej tęsknoty za miasteczkiem, które tam daleko, po drugiej stronie rzeki, leżało jeszcze w głębokim śnie. Jakaś zabłąkana fala czy może lekki przypływ wody porwał im tratwę, ale zupełnie ich to nie zmartwiło; było to jedynie spaleniem mostu między nimi a cywilizowanym światem.

Wrócili do obozowiska cudownie odświeżeni, szczęśliwi i głodni, jak wilki. Natychmiast rozpalili ogień. Huck odkrył w pobliżu czyste, chłodne źródełko. Chłopcy sporządzili sobie kubki z szerokich liści orzechowych i uznali, że woda przyprawiona smakiem lasu śmiało może zastąpić kawę.

Joe zabrał się do krojenia słoniny, ale Tomek i Huck kazali mu chwilę zaczekać. Pobiegli nad rzekę, w miejsce, które wyglądało bardzo obiecująco i zarzucili tam wędki; po chwili mieli już bogaty połów. Wrócili z tak pokaźnym zapasem ryb, że mogliby nimi nakarmić całą rodzinę. Usmażyli ryby na słoninie i dziwili się, że smakują im jak nigdy. Nie wiedzieli, że ryba rzeczna jest tym smaczniejsza, im prędzej po złapaniu dostanie się na ogień, a poza tym najlepszą przyprawą do każdego dania jest sen pod gołym niebem, ruch na świeżym powietrzu, kąpiel i porządny głód.

Po śniadaniu wylegiwali się w cieniu, a Huck ćmił fajkę. Potem ruszyli w las na rozpoznanie terenu. Biegali wesoło, przeskakiwali butwiejące pnie, przedzierali się przez splątane zarośla, mijali potężne wiekowe drzewa otulone girlandami pnączy. Po drodze spotykali zaciszne ustronia, wysłane kobiercami traw i kwiatów.

Odkryli mnóstwo rzeczy, które ich zachwyciły, ale nic takiego, co by ich zdziwiło. Okazało się, że wyspa ma około trzech kilometrów długości, a ćwierć kilometra szerokości i że od drugiego brzegu oddziela ją wąska odnoga szerokości zaledwie dwustu metrów. Kąpali się bardzo często, toteż gdy wrócili do obozu było już dobrze po południu. Byli zbyt głodni, by iść łowić ryby, uraczyli się więc szynką na zimno, po czym pokładli się w cieniu i gawędzili. Ale rozmowa jakoś się nie kleiła i szybko zamilkła. Cisza, uroczyste milczenie lasu, uczucie osamotnienia zaczęły coraz bardziej przenikać dusze chłopców. Popadli w zamyślenie. Ogarnął ich nieokreślony smutek, który wkrótce przybrał wyraźne kształty tęsknoty za domem. Nawet Huck Krwawa Ręka marzył o swych schodach i pustych beczkach. Wstydzili się jednak swej słabości i żaden nie miał odwagi powiedzieć, o czym myśli.

Od dłuższego czasu dobiegały ich z daleka jakieś dziwne odgłosy, ale nie zwracali na nie wcześniej uwagi. Teraz jednak owe tajemnicze dźwięki stały się wyraźniejsze i same narzuciły się uszom. Chłopcy wzdrygnęli się, spojrzeli po sobie i zaczęli nasłuchiwać z uwagą. Zrazu nastąpiła długa, głęboka cisza – a potem basowe, posępne „bum” nadleciało z oddali.

– Co to jest?! – wykrzyknął Joe stłumionym głosem.

– Sam chciałbym to wiedzieć – odparł szeptem Tomek.

– To nie jest grzmot – odezwał się wystraszony Huck – bo grzmot…

– Cicho! – nakazał Tomek. – Nie gadać, tylko słuchać!

Czekali chwilę, która wydała im się wiekiem, a potem znowu posępne „bum” przerwało uroczystą ciszę.

– Chodźmy zobaczyć, co to jest.

Zerwali się i popędzili nad brzeg od strony miasteczka. Ostrożnie rozchylili zarośla i wyjrzeli na rzekę. O kilometr poniżej miasta płynął z prądem mały parowiec. Na pokładzie roiło się od ludzi. Mnóstwo łodzi krążyło wokół niego, ale chłopcy nie mogli dostrzec, co robili ludzie w tych łódkach. Nagle z boku parowca strzelił strumień białej pary, a gdy para rozwiała się, powietrzem wstrząsnął ten sam głuchy grzmot.

– Już wiem! – zawołał Tomek. – Ktoś utonął!

– No jasne! – potwierdził Huck. – Tak robili zeszłego lata, kiedy utonął Bill Turner. Strzelali z armaty tuż ponad wodą i topielec wypłynął. Biorą też bochenki chleba, nalewają do środka rtęć i puszczają na wodę, a one płyną do miejsca, gdzie leży topielec i tam się zatrzymują.

– Tak, słyszałem o tym – odezwał się Joe. – Nie mogę tylko zrozumieć, w jaki sposób chleb wie, gdzie szukać właściwego miejsca.

– A ja myślę, że to nie tyle chleb tak działa – wyjaśnił Tomek – ile słowa, jakie nad nim wymawiają, zanim go puszczą na wodę.

– Ale przecież oni nic nie mówią nad chlebem – powiedział Huck. – Sam widziałem, że nic nie mówili.

– Hm, to rzeczywiście ciekawe – zastanowił się Tomek. – Ale może mówią coś po cichu, żeby nikt nie słyszał. Na pewno tak!

Chłopcy zgodzili się, że w tym, co mówi Tomek jest wiele racji. Bo przecież głupi kawałek chleba, nie pouczony odpowiednio zaklęciem, nie mógłby w tak mądry sposób wykonać takiego poważnego zadania.

– O rany! Chciałbym tam być! – powiedział Joe.

– Ja też – dodał Huck. – Dałbym wiele za to, żeby wiedzieć, kto utonął.

Chłopcy nasłuchiwali dalej i patrzyli na rzekę. Nagle myśl jak błyskawica oświeciła mózg Tomka. Zawołał:

– Chłopaki! Wiem, kto utonął – my!!

W jednej chwili cała trójka poczuła się bohaterami. Ależ to był wspaniały triumf! Więc jednak odczuli ich brak; ktoś płakał za nimi, rozpaczał, komuś serce pękło. Nareszcie odezwały się w ludziach wyrzuty sumienia, że tak źle obchodzili się z biednymi chłopcami, którzy zginęli. Ha! Teraz żałują, że byli dla nich niedobrzy, dręczy ich żal i zgryzota. A co najpiękniejsze w tym wszystkim: jako zaginieni byli w tej chwili na ustach całego miasteczka, inni chłopcy zielenieli teraz z zazdrości! Sława! Olśniewająca sława! Jakie to cudowne! Trzeba przyznać, że czasem warto jednak być piratem.

Gdy zapadł zmrok, parowiec powrócił do swojej zwykłej pracy, a łodzie odpłynęły. Piraci wrócili do obozu. Serca rozpierała im duma z powodu wielkiej sławy, jaką zdobyli, i wspaniałego zamieszania, jakie wywołali w miasteczku. Nałowili ryb, przyrządzili i zjedli kolację, a potem zabawiali się zgadywaniem, co tam w mieście o nich myślą i mówią. Wyobrażanie sobie powszechnej żałoby po nich sprawiało im ogromne zadowolenie.

 

Kiedy jednak noc zaczęła okrywać świat, jeden po drugim milkli i siedzieli zapatrzeni w ogień, błądząc myślami daleko. Radość minęła, a Tomek i Joe nie mogli odpędzić od siebie myśli, że pewne osoby w domu nie są tak zachwycone tym doskonałym figlem, jak oni. Powstały jakieś trwożne przeczucia, opanował ich niepokój, stali się jacyś osowiali, wyrwało im się parę westchnień. Joe odważył się na nieśmiałą próbę dowiedzenia się, jak inni piraci przyjęliby powrót do świata cywilizacji. Oczywiście nie teraz zaraz, ale…

Tomek zmiażdżył go pogardliwym śmiechem. Huck, który jeszcze nie odkrył swych kart, przeszedł na stronę Tomka. Biedny Joe robił, co mógł, aby zatrzeć ślady swojej „tchórzowskiej tęsknoty za domem” i był szczęśliwy, że w końcu wyszedł z tej przykrej sytuacji jedynie z małą plamką na honorze pirata. Na razie bunt został stłumiony.

Gdy noc zapadła na dobre, Huckowi zaczęły się kleić oczy i po chwili chrapał już w najlepsze. Joe wkrótce poszedł w jego ślady. Tomek, wsparty na łokciu, jakiś czas leżał bez ruchu, uważnie obserwując kolegów. Wreszcie podniósł się ostrożnie, doczołgał się na kolanach do ogniska i w jego świetle wyszukał dwa kawałki cienkiej, białej kory drzewa sykomory. Uklęknął przy ognisku i z mozołem nagryzmolił coś kredką na obu kawałkach. Jeden z nich zwinął i wsunął do kieszeni, drugi włożył do kapelusza Joego, odsuwając go nieco od właściciela. Ponadto wrzucił do kapelusza kilka uczniowskich skarbów bezcennej wartości, w rodzaju kawałka kredy, haczyka do wędki i szklanej kulki „prawie kryształowej”. Potem ostrożnie, na palcach, ruszył w drogę, przemykając od drzewa do drzewa. Dopiero gdy był już pewien, że koledzy nie mogą go usłyszeć, puścił się pędem prosto ku mieliźnie nadbrzeżnej.