Tasuta

Przygody Tomka Sawyera

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Rozdział XVIII

Ale w małym miasteczku owego cichego sobotniego wieczoru nikomu nie było wesoło. Harperowie i ciotka Polly, pogrążeni we łzach i smutku, przywdziali żałobę. Niezwykła cisza zaległa miasteczko, chociaż po prawdzie nigdy nie można było nazwać go gwarnym. Mieszkańcy załatwiali swoje sprawy z jakimś roztargnieniem, półsłówkami, często przy tym wzdychając. Wolne od nauki popołudnie wcale nie cieszyło dzieci. Zabawy jakoś im nie szły i szybko ustały.

Późnym popołudniem na opustoszałym dziedzińcu szkolnym pozostała tylko Becky Thatcher. Nic nie mogło jej pocieszyć.

– Ach, gdybym miała chociaż tę miedzianą gałkę – mówiła do siebie. – Nic mi nie zostało na pamiątkę po nim.

Przełknęła łzy. Potem przystanęła i powiedziała:

– Tak, to było tutaj. Ach, gdyby wróciła ta chwila, już nigdy bym tak nie powiedziała! Ale on nie żyje i nigdy, nigdy, nigdy już go nie zobaczę!

Ta myśl całkiem ją załamała i odeszła zalewając się łzami. Pojawiła się gromada chłopców i dziewcząt, towarzyszy zabaw Tomka i Joego. Przystanęli, zaglądali przez sztachety i z szacunkiem mówili, co Tomek robił, kiedy go widzieli po raz ostatni, i jak to Joe wypowiedział kilka na pozór nic nie znaczących słów, choć teraz okazało się, że były to straszliwe, prorocze słowa. Każdy z nich dokładnie pokazywał miejsce, gdzie stali wówczas zaginieni chłopcy i dodawał komentarze w stylu:

– Ja stałem właśnie tu, gdzie teraz, a on stał tam, gdzie ty, tak blisko mnie, i uśmiechnął się! A mnie wtedy przeszedł jakiś dreszcz, wiesz, coś takiego strasznego. Nie wiedziałem, co to może znaczyć, ale teraz już wiem!…

Potem zaczął się spór, kto ostatni widział ich żywych. Niejeden chciał sobie przywłaszczyć ten smutny zaszczyt i przedstawiał mniej lub więcej zmyślone dowody i fałszywych świadków. A gdy wreszcie ustalono, kto naprawdę ostatni widział zmarłych i ostatni z nimi rozmawiał, wówczas na szczęśliwych zwycięzców spłynęło coś w rodzaju świętego dostojeństwa – spoglądano na nich z podziwem i zazdroszczono im sławy.

Jakiś chłopczyna, nie mając żadnego innego tytułu do wielkości, oświadczył z nieukrywaną dumą:

– Tomek Sawyer zbił mnie kiedyś!

Ale nie zdobył tym sławy. Większość chłopców mogła poszczycić się tym samym osiągnięciem, a to znacznie obniżało jego wartość. Gromadka powędrowała dalej, z nabożną czcią snując wspomnienia o zmarłych bohaterach.

Nazajutrz, w niedzielę, dzwon odezwał się jakimś specjalnym, uroczystym, ponurym tonem. Dziwna cisza była w tej niedzieli, a żałobne dźwięki dzwonu harmonizowały z pokorną zadumą przyrody. Mieszkańcy miasteczka przybywali do kościoła, przystając na chwilę w przedsionku, aby poszeptać o zdarzeniu. Jednak w samym kościele szepty milkły i słychać było tylko żałobny szelest sukien kobiet. Najstarsi ludzie nie pamiętali takiego tłoku w kościele.

Nastała pełna oczekiwania, głęboka cisza. Weszła ciotka Polly, Sid, Mary i rodzina Harperów – wszyscy w ciężkiej żałobie. Cała gmina, wraz ze starym pastorem, podniosła się z szacunkiem i stała, dopóki osierocone rodziny nie usiadły w pierwszej ławce. Znowu zapadła przejmująca cisza, przerywana jedynie stłumionymi łkaniami. Rozpoczęto modlitwę. Odśpiewano wstrząsający psalm, po czym pastor wygłosił kazanie na temat: „Jam jest zmartwychwstanie i żywot”.

Pastor odmalował tak wspaniały obraz wszelakich cnót, tak chwalebne zachowanie i nadzwyczajne zdolności zaginionych chłopców, że wszyscy wierni, mając ich jeszcze świeżo w pamięci, czynili sobie gorzkie wyrzuty, iż w swej ślepocie nie dostrzegali tych ukrytych skarbów duszy i widzieli w biednych chłopcach jedynie same wady. Duchowny przypomniał kilka wzruszających zdarzeń z życia zmarłych, które świadczyły niezbicie o ich wyjątkowo łagodnych i szlachetnych charakterach. Wszyscy ujrzeli teraz bez trudu, jak wzniosłe i piękne były ich czyny i z rozpaczą przypominali sobie, że za życia chłopców wydawały im się najgorszymi łajdactwami, godnymi porządnego lania. W miarę jak pastor rozwijał swój wzruszający opis, wszyscy wierni coraz bardziej miękli, aż wreszcie tak się rozczulili, że chórem boleściwych łkań dołączyli do płaczu rodzin zmarłych. Sam pastor dał folgę swoim uczuciom i szlochał na ambonie jak bóbr.

Jakiś szmer powstał na galerii, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Po chwili skrzypnęły drzwi kościoła. Pastor odjął chusteczkę od zapłakanych oczu, spojrzał i – skamieniał. Za jego wzrokiem podążyła najpierw jedna, potem druga para oczu, aż wreszcie wszyscy odwrócili się i z osłupieniem patrzyli na trzech nieboszczyków, w najlepsze maszerujących gęsiego środkiem kościoła. Na czele kroczył Tomek, drugi szedł Joe, a za nimi chyłkiem podążał zmieszany Huck, plącząc się w swoich łachmanach. Ukryci na nie używanej galerii, chłopcy wysłuchali własnej mowy pogrzebowej!

Ciotka Polly, Mary i Harperowie rzucili się na cudem im przywrócone dzieci, zasypując ich całą lawiną pocałunków i dziękując Bogu za ich ocalenie. Biedny Huck stał tymczasem z boku zakłopotany, nie wiedząc, co z sobą począć i gdzie się ukryć przed tyloma ludźmi, z których nikt go nie witał. Wahał się, wreszcie zrobił nieśmiałą próbę, by się wymknąć, lecz Tomek uniemożliwił mu ucieczkę.

– Ciociu, to nieładnie – powiedział. – Ktoś musi się ucieszyć na widok Hucka.

– Tomku, kochanie, ależ oczywiście! Bardzo się cieszę, że widzę tego biednego sierotkę.

Nic nie mogło bardziej zmieszać Hucka niż czułości, jakimi obsypała go ciotka Polly.

Nagle rozległ się potężny głos duchownego:

– Chwała Panu, od którego płynie wszelkie błogosławieństwo! Śpiewajcie z całego serca!

I śpiewali. Triumfalny hymn zagrzmiał z całą mocą, aż zatrzęsło się sklepienie kościoła. W tym czasie pirat Tomasz Sawyer wodził dumnym wzrokiem po zielonej z zazdrości młodzieży i mówił sobie w duchu, że to najwspanialsza chwila w jego życiu.

Gdy wystrychnięci na dudków mieszkańcy tłumnie wychodzili z kościoła, każdy twierdził, że chętnie jeszcze raz dałby się tak wywieść w pole, byle znowu usłyszeć ten hymn w tak cudownym wykonaniu.

Tomek otrzymał tego dnia tyle szturchańców i całusów – w zależności od nastroju ciotki – ile dostawał przedtem w ciągu całego roku. Sam już nie wiedział, co z tego zestawu lepiej wyraża jej miłość do niego i wdzięczność wobec Boga.

Rozdział XIX

Na tym polegał tajemniczy plan Tomka: wrócić do domu w niedzielę i wraz z pozostałymi piratami być na własnym pogrzebie. W sobotę o zmroku chłopcy przepłynęli na pniu drzewa na drugi brzeg Missouri, wylądowali pięć lub sześć kilometrów poniżej miasteczka, przenocowali w lesie podmiejskim, a potem zaułkami i bocznymi uliczkami przekradli się do kościoła i ukryli na nieużywanej galerii.

W poniedziałek rano przy śniadaniu ciotka Polly i Mary bezustannie zasypywały Tomka czułościami, dogadzały mu jak mogły i niemal zgadywały jego życzenia. Rozmowa była bardzo ożywiona. W pewnym momencie ciotka powiedziała:

– Tak, Tomku, muszę przyznać, że żart udał ci się nadzwyczajnie. My tu wszyscy przez cały tydzień zadręczaliśmy się ze zmartwienia, a wyście się tam wesoło bawili. To bardzo smutne, że mogłeś być taki okrutny i pozwoliłeś mi się tak długo męczyć. Jeśli mogłeś przypłynąć na pniu na własny pogrzeb, to mogłeś i przedtem zjawić się tutaj i dać jakiś znak, że żyjesz i nic ci się nie stało.

– Właśnie – wtrąciła Mary – mogłeś tak zrobić. Ale jestem pewna, że zrobiłbyś tak, gdybyś tylko o tym pomyślał.

– Zrobiłbyś tak? – zapytała ciotka, a twarz jej rozjaśniła się nadzieją. – Powiedz, zrobiłbyś tak, gdybyś o tym pomyślał?

– Hm… nie wiem. To by wszystko popsuło.

– Myślałam, że mnie choć trochę kochasz, Tomku – powiedziała ciotka z takim smutkiem w głosie, że Tomkowi zrobiło się jej bardzo żal. – Gdybyś nawet nic nie zrobił, a tylko o tym pomyślał, to już byłoby coś.

– Ależ, ciociu, nie ma w tym nic złego – broniła go Mary. – Tomek jest po prostu roztrzepany. To taki postrzeleniec…

– Tym gorzej. Sid na pewno by pomyślał. Sid przyszedłby tutaj i wszystko powiedział. Kiedyś, Tomku, gdy będzie już za późno, przypomnisz sobie tę chwilę i będziesz żałował, że tak mało o mnie dbałeś, nawet wtedy, gdy cię to nic nie kosztowało.

– Ciociu, przecież ja cię naprawdę kocham – odparł Tomek.

– Łatwiej bym w to uwierzyła, gdybyś inaczej postępował.

– Teraz żałuję, że o tym nie pomyślałem – powiedział Tomek ze skruchą. – Ale za to śniłaś mi się, ciociu. To też jest coś.

– Raczej niewiele. Nawet kotu mogę się śnić. Ale zawsze lepsze to niż nic. A co ci się śniło?

– Wiesz, w środę w nocy śniło mi się, że siedziałaś tu przy łóżku, Sid koło skrzyni, a Mary obok niego.

– Rzeczywiście tak było. Zawsze tak siedzimy. Cieszy mnie, że przynajmniej we śnie trochę o nas pomyślałeś.

– I śniło mi się, że była tu mama Joego…

– Co? Naprawdę tu była! Co ci się jeszcze śniło?

– Oj, dużo innych rzeczy, ale już zapomniałem.

– Przypomnij sobie, postaraj się… no, potrafisz sobie przypomnieć?

– Wydaje mi się, że wiatr zdmuchnął… wiatr zdmuchnął…

– No! Pomyśl dobrze, skup się, Tomku. Wiatr naprawdę coś zdmuchnął!

Tomek przycisnął palce do skroni i myślał z natężeniem. Wreszcie zawołał:

– Już mam! Już mam! Zdmuchnął świecę!

– Jezus Maria i wszyscy święci! Co dalej, Tomku, myśl!

– I zdaje mi się, że powiedziałaś: „Co to? Drzwi się…”

– Dalej, Tomku!

– Zaraz, niech sobie przypomnę… chwileczkę… Aha! Powiedziałaś: „Co to? Drzwi się same otworzyły?”

– Jak mnie tu żywą widzisz, tak powiedziałam! Prawda, Mary? Mów dalej!

– A potem, a potem… nie jestem tego pewien, ale zdaje mi się, że kazałaś Sidowi…

– I co? I co? Co mu kazałam zrobić, Tomku? Co mu kazałam zrobić?

– Kazałaś mu… kazałaś mu… no, pójść i zamknąć.

– Na miłość boską, Chryste Panie! Nigdy w życiu czegoś podobnego nie słyszałam! I niech mi teraz ktoś powie, że sny nie mają znaczenia! Zaraz lecę do pani Harper! Ciekawe czy i teraz będzie mi mówić o zabobonach! Mów dalej, Tomku!

 

– O, właśnie sobie przypomniałem. Powiedziałaś, że ja nie byłem zły, tylko rozrabiaka i pędziwiatr rozbrykany jak… chyba jak źrebak, czy coś takiego.

– Tak powiedziałam! O Boże! Dalej, Tomku!

– A potem zaczęłaś płakać.

– Tak. Zresztą nie po raz pierwszy. A potem?

– A potem pani Harper zaczęła płakać i mówiła, że Joe jest taki sam i żałowała, że go zbiła za jakąś śmietanę, którą sama wylała…

– Tomku! Duch Święty był z tobą! To był proroczy sen! Jasnowidzący! Boże, bądź miłościw! Dalej, Tomku!

– Potem Sid powiedział… powiedział…

– Zdaje mi się, że nic nie mówiłem – wtrącił Sid.

– Owszem, mówiłeś – poświadczyła Mary.

– Siedźcie cicho, niech Tomek mówi! Więc co on powiedział?

– Powiedział… zdaje mi się… powiedział, że pewnie jest mi lepiej tam, gdzie jestem teraz, ale gdybym przedtem był grzeczniejszy…

– Ależ to są jego własne słowa!

– A ty go skarciłaś.

– Ja myślę! Anioł tu był! Nic innego, tylko anioł tu był!

– I pani Harper opowiedziała jak Joe przestraszył ją petardą, a ty opowiedziałaś o Piotrusiu i „mordercy cierpień”…

– Prawda, jak Bóg na niebie!

– A potem mówiliście o poszukiwaniach na rzece, o pogrzebie w niedzielę, a w końcu uściskałyście się z panią Harper i rozpłakały, i ona poszła.

– Wszystko się zgadza! Tak było, jak tu siedzę! Nie mógłbyś tego lepiej widzieć, nawet gdybyś sam tutaj był! A co potem? Było coś dalej, Tomku?

– Potem, wydaje mi się, że modliłaś się za mnie, a ja patrzyłem na ciebie i słyszałem każde słowo. Położyłaś się do łóżka, a mi tak bardzo było cię żal, że napisałem na kawałku kory: „Nie zginęliśmy, tylko zostaliśmy piratami” – i położyłem na stole, koło świecy. I ty we śnie wyglądałaś tak biednie i byłaś taka kochana, że podszedłem i pocałowałem cię.

– Naprawdę, Tomku, naprawdę? Za to przebaczam ci wszystko!

Ciotka uściskała Tomka gorąco, a on poczuł, że jest najnikczemniejszym łotrem na świecie.

– To było bardzo piękne, ale to był tylko sen… – bąknął Sid.

– Zamknij buzię, Sid! – oburzyła się ciotka. – Każdy człowiek robi we śnie to samo, co by zrobił na jawie. Masz tu, Tomku, wspaniałe jabłko. A teraz zbieraj się do szkoły. Chwała Panu najwyższemu i Ojcu Niebieskiemu za to, że wrócił mi ciebie, za to, że jest cierpliwy i miłosierny dla tych, którzy w Niego wierzą i wypełniają przykazania boskie. Wiem, że nie jestem godna Jego miłości, ale Bóg miłosierny pomaga nawet najnędzniejszym i prowadzi ich do Królestwa Wiecznego… A teraz, Sid, Mary, Tomek – jazda do swoich zajęć, bo i ja muszę się wziąć do pracy!

Dzieci poszły do szkoły, a ciotka Polly pośpieszyła do pani Harper, aby za pomocą cudownego snu Tomka obalić jej materialistyczne poglądy. Sid był za mądry, by głośno powiedzieć, o czym myślał, kiedy wychodził z domu. Jednego był pewien: „Taki długi sen i bez najmniejszej pomyłki jest po prostu niemożliwy!”

Tomek był teraz prawdziwym bohaterem. Nie podskakiwał, nie rozrabiał, lecz godnie kroczył z dumną miną, jak przystało piratowi, który wie, że publiczność patrzy na niego. I rzeczywiście tak było. Udawał, że nie widzi tych spojrzeń i nie słyszy pełnych podziwu uwag pod jego adresem, ale upajał się nimi. Młodsi chłopcy deptali mu wprost po piętach, dumni, że mogą się z nim pokazać i że on znosi ich towarzystwo. Tomek wyglądał jak wódz, który maszeruje na czele swej armii. Jego rówieśnicy silili się na udawanie obojętności, ale zżerała ich śmiertelna zazdrość. Oddaliby wszystko, żeby mieć taką brązową, „prawdziwie piracką” opaleniznę i taką olśniewającą sławę. Ale Tomek nigdy w życiu nie oddałby żadnej z tych rzeczy, nawet gdyby mu ofiarowano za to cały cyrk.

W szkole dzieci tak obskakiwały Tomka i Joego, i patrzyły na nich z takim cielęcym zachwytem, że bohaterowie omal nie pękli z dumy. Spragnionym słuchaczom zaczęli opowiadać swoje przygody, ale zaczęli tylko; było rzeczą wprost niemożliwą opowiedzieć je do końca, gdyż wyobraźnia dostarczała im ciągle nowego materiału. A kiedy jeszcze wyciągnęli fajki i z najobojętniejszą w świecie miną zaczęli pykać kłębami dymu, sława ich dosięgnęła szczytu.

Tomek postanowił uwolnić się od Becky. Sława wystarczała mu; chciał żyć dla sławy. Teraz, gdy zdobył tak wysoką pozycję, Becky na pewno będzie chciała pogodzić się z nim. Proszę bardzo, niech spróbuje – zobaczy, że jest zimny jak lód i obojętny, tak jak ona przedtem. Nadeszła Becky. Tomek udawał, że jej nie widzi. Zszedł jej z drogi, przyłączył się do gromadki chłopców i dziewcząt, i wdał się z nimi w rozmowę. Obserwował ukradkiem, jak niby to wesoła, z zarumienioną buzią i błyszczącymi oczyma biega za koleżankami i piszczy z radości, gdy którąś złapie. Zauważył, że Becky ciągle wyszukiwała dziewczynki blisko niego i za każdym razem obrzucała go wymownym spojrzeniem. Bardzo to pochlebiło jego męskiej próżności, ale nie dał się tym przejednać i jeszcze bardziej zhardział, starannie udając, że jej nie widzi. Dziewczynka przestała dokazywać i zaczęła się kręcić w pobliżu Tomka. Westchnęła parę razy i kilkakrotnie spojrzała tęsknie w jego stronę. Spostrzegła, że Tomek najwięcej rozmawia z Amy Lawrence. Ukłuło ją to w samo serce. Zmieszała się i zaniepokoiła. Chciała odejść, ale zdradzieckie nogi znowu poniosły ją w pobliże Tomka. Z nieszczerym ożywieniem rozpoczęła rozmowę z koleżanką, stojącą tuż koło niego:

– Słuchaj, Mary Austin, czemu nie byłaś w szkółce niedzielnej?

– Byłam, nie widziałaś mnie?

– Nie… Naprawdę byłaś? A gdzie siedziałaś?

– Z klasą panny Peters, jak zwykle. Ja ciebie widziałam.

– Niemożliwe! To dziwne, że cię nie zauważyłam. Chciałam ci powiedzieć o pikniku.

– O pikniku? A kto go urządza?

– Moja mamusia urządza go dla mnie.

– Wspaniale! Czy ja też będę mogła przyjść?

– Oczywiście. Piknik jest dla mnie. Mogą przyjść wszyscy, których zaproszę, a ja chcę, żebyś ty przyszła.

– To cudownie! A kiedy to będzie?

– Niezadługo… może jeszcze przed wakacjami.

– Super! Ale będzie zabawa! I zaprosisz wszystkie dziewczynki i wszystkich chłopców?

– Tak, każdego, kto jest moim przyjacielem albo chce nim być – i zerknęła ukradkiem na Tomka, ale on właśnie opowiadał Amy Lawrence o potwornej burzy na wyspie, podczas której straszliwy piorun powalił olbrzymi platan na ziemię, gdy on stał „o trzy kroki” od drzewa.

– A ja mogę przyjść? – zapytała Gracja Miller.

– Tak.

– A ja? – dopytywała się Sally Rogers.

– Tak.

– A ja i Joe? – spytała Susy Harper.

– Tak.

I tak dalej, wśród radosnego klaskania w ręce, aż wreszcie wszyscy z wyjątkiem Tomka i Amy wyprosili sobie zaproszenie. Tomek, nie przestając opowiadać, odwrócił się obojętnie i pociągnął Amy za sobą. Usta Becky zadrżały i łzy stanęły jej w oczach. Pokryła to wymuszoną wesołością. Dalej rozmawiała z koleżankami, ale piknik stracił dla niej wszelki urok, a świat pociemniał dokoła. Szybko odeszła na bok, aby się ukryć i porządnie „wybeczeć”. Siedziała w kącie zła, ze zranioną dumą, aż do samego dzwonka na lekcję. Zerwała się z mściwym błyskiem w oczach, zdecydowanie postrząsnęła warkoczami – wiedziała, co ma teraz zrobić.

Podczas kolejnej przerwy Tomek dalej flirtował z Amy, pełen radosnego zadowolenia z siebie. Naumyślnie kręcił się po podwórku tuż przed oczami Becky, aby dręczyć ją tym widokiem. Jednak za którymś razem nie mógł jej odnaleźć; wreszcie natknął się na nią za budynkiem szkolnym i – temperatura dobrego nastroju spadła mu do zera. Becky siedziała na ławeczce i wraz z Alfredem Temple oglądała książkę z obrazkami. Byli całkowicie pochłonięci tym zajęciem. Głowy ich niemal stykały się ze sobą, z takim zainteresowaniem pochylili się nad książką. Wyglądali jakby zapomnieli o całym bożym świecie. W Tomku krew zagotowała się z zazdrości, zapiekło go jak rozpalonym żelazem. Znienawidził się za to, że tak lekkomyślnie odtrącił rękę Becky, którą sama ofiarowała mu do zgody. W duchu wymyślał sobie od skończonych osłów i obrzucał się najgorszymi wyzwiskami, jakie tylko przyszły mu do głowy. Najchętniej sam siebie by sprał za własną głupotę. Amy szczebiotała u jego boku, bo serce rozśpiewało się w niej ze szczęścia, ale Tomkowi język stanął kołkiem. Nie słyszał zupełnie, co do niego mówiła, a gdy urywała, czekając na jego odpowiedź, bąkał tylko tak lub nie, najczęściej od rzeczy. Raz po raz coś go ciągnęło za szkołę i szedł tam, by paść oczy nienawistnym widokiem. Nie mógł się oprzeć tej pokusie samoudręczenia. Doprowadzało go do szaleństwa, że Becky zachowuje się tak, jakby zupełnie zapomniała o jego istnieniu na świecie. Oczywiście widziała go i wiedziała, że wygrywa. Cieszyła się, że Tomek cierpi teraz tak samo, jak ona cierpiała.

Radosne trajkotanie Amy stało się dla Tomka wprost nie do zniesienia. Dawał jej do zrozumienia, że musi jeszcze coś załatwić i bardzo się śpieszy – ale na próżno, dziewczynka ćwierkała dalej. „Co, do licha – pomyślał – czy ona w ogóle się już dzisiaj ode mnie nie odczepi?” Gdy wreszcie pożegnał ją pod pozorem pilnych spraw do załatwienia, oświadczyła naiwnie, że po lekcjach zaczeka na niego. Zostawił ją i wściekły popędził przed siebie.

– Żeby to był chociaż jakiś inny chłopak – Tomek zgrzytał zębami. – Każdy inny, tylko nie ten laluś, ten idiotyczny elegancik, co zgrywa hrabiego! Czekaj, paniczu! Sprałem cię zaraz pierwszego dnia, jak tylko się tu pojawiłeś, spiorę cię jeszcze raz! Dorwę cię gdzieś na uboczu i będę walił…

W zapale zaczął tłuc wroga, jakby rzeczywiście go dopadł; okładał powietrze pięściami, kopał i drapał.

– Masz, eleganciku! Już ja cię nauczę! No co? Dostałeś za swoje? Masz dość?

Załatwił się z wyimaginowanym wrogiem i poczuł znaczną ulgę.

W południe uciekł do domu. Sumienie nie pozwalało mu patrzeć na bezgraniczne szczęście Amy, a przy tym nie chciał narazić się na nowe męki zazdrości.

Becky znowu zabrała się z Alfredem do przeglądania książki z obrazkami, ale czas mijał, a Tomek nie nadchodził, by dalej cierpieć. Chmury powlokły niebo jej zwycięstwa. Książka przestała ją interesować. Spoważniała, potem przyszło roztargnienie, a po nim prawdziwy smutek. Na odgłos kroków kilka razy nadstawiała uszu, ale nadzieje okazały się płonne. Tomek nie nadchodził. Poczuła się bardzo nieszczęśliwa i zaczęła żałować, że posunęła się za daleko. Biedny Alfred, widząc, że traci jej zainteresowanie, a nie mając pojęcia dlaczego, wołał raz po raz: „O, coś pięknego, popatrz!”. Straciła wreszcie cierpliwość i wykrzyknęła:

– Och, przestań mnie w końcu dręczyć! Nic mnie to nie obchodzi! – wybuchnęła płaczem, zerwała się z ławki i uciekła.

Alfred pobiegł za nią, żeby ją pocieszyć, ale rzuciła mu w twarz:

– Idź sobie! Zostaw mnie w spokoju! Nie znoszę cię!

Chłopak przystanął i usiłował zrozumieć o co jej chodzi i co takiego jej zrobił. Przecież sama mu powiedziała, że przez całą popołudniową przerwę będzie z nim oglądać obrazki, a teraz uciekła z płaczem. Zamyślony wrócił do pustej szkoły. Czuł się upokorzony i był wściekły. Łatwo odgadł prawdę: dziewczyna użyła go po prostu jako narzędzie zemsty na Tomku. Już wcześniej nienawidził go z całego serca, a teraz poczuł, że musi mu za wszystko odpłacić. Postanowił solidnie dokuczyć Tomkowi, samemu zbytnio się nie narażając. Nagle wpadł mu w oko zeszyt Tomka. To była znakomita okazja. Uradowany otworzył go w miejscu, gdzie było odrobione zadanie domowe i zalał je atramentem.

Właśnie w tej chwili Becky zajrzała przez okno, widziała wszystko, ale się nie zdradziła. Poszła w stronę domu, pragnąc spotkać Tomka i powiedzieć mu, co się stało. Będzie jej wdzięczny i wtedy się pogodzą. Ale nim uszła pół drogi, zmieniła zdanie. Przypomniała sobie, jak Tomek obszedł się z nią, gdy opowiadała o pikniku, i poczuła palący wstyd. Nie, nic mu nie powie. Niech dostanie w skórę za poplamienie zeszytu. Postanowiła nienawidzić go aż do śmierci i po wszystkie wieki.