Tasuta

Przygody Tomka Sawyera

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Rozdział XX

Tomek przyszedł do domu w ponurym nastroju. Spodziewał się znaleźć pocieszenie u ciotki, ale już pierwsze jej słowa dowiodły, że wpadł z deszczu pod rynnę.

– Tomek, mam ochotę żywcem obedrzeć cię ze skóry!

– A co ja zrobiłem, ciociu?

– Co zrobiłeś? Dużo zrobiłeś! To ja, stara trąba, lecę do pani Harperowej, żeby opowiedzieć jej twój cudowny proroczy sen, i co? Okazuje się, że to wszystko bzdury! Ona już wie od Joego, że byłeś tu wtedy i sam słyszałeś wszystko, o czym mówiliśmy. Tomek, ja naprawdę nie wiem, co z ciebie wyrośnie! Jeszcze teraz słabo mi się robi na myśl, do jakiego stopnia zbłaźniłam się przed panią Harperową! A ty mi na to pozwoliłeś i nie pisnąłeś ani słówka!

To był nowy punkt widzenia. Do tej chwili poranny występ wydawał się Tomkowi genialnym żartem. Teraz zaś zobaczył go w zupełnie innym świetle: jako zwykłe oszustwo. Zwiesił głowę i nie wiedział, co powiedzieć.

– Ciociu – odezwał się wreszcie – bardzo żałuję, że tak zrobiłem, ale nie pomyślałem o tym.

– Och, dziecko, ty nigdy nie myślisz o niczym z wyjątkiem własnych przyjemności. Za to pomyślałeś, żeby przyjść tutaj w nocy i śmiać się z naszego zmartwienia; pomyślałeś, żeby naopowiadać mi wymyślonych bzdur o swoim śnie i ośmieszyć mnie przed panią Harper; ale nie pomyślałeś o tym, żeby mieć litość nad nami i oszczędzić nam bólu!

– Ciociu, wiem, że to było nie w porządku, ale nie zrobiłem tego naumyślnie. Słowo daję. A wtedy, w nocy, wcale nie przyszedłem tutaj, żeby się z was śmiać.

– To po co przychodziłeś?

– Chciałem dać wam znać, żebyście się o nas nie martwili, bo nie utonęliśmy.

– Och, Tomku, Tomku, z całego serca byłabym wdzięczna Bogu, gdybym mogła w to uwierzyć. Ale wiesz dobrze, że tak nie było, i ja wiem także.

– Ciociu, naprawdę tak było! Słowo daję! Mogę nawet przysiąc!

– Tomku! Tylko, proszę cię, nie kłam! Nie kłam!

– Ja nie kłamię, ciociu, to szczera prawda. Przyszedłem tu po to, żebyście się nie martwili.

– Oddałabym wszystko, żeby móc ci uwierzyć. To by zmazało wszystkie twoje grzechy i winy. Nawet czułabym się szczęśliwa, że byłeś taki niedobry i uciekłeś z domu, gdyby tylko było prawdą to, co mówisz. Ale jak mogę ci wierzyć, że przyszedłeś tu specjalnie, abyśmy się o was nie martwili i w końcu nic nie powiedziałeś?

– Bo kiedy usłyszałem, jak mówicie o naszym pogrzebie, wpadłem na pomysł, żeby ukryć się w kościele i… i… no, wiesz, nie mogłem zepsuć tego pomysłu. Schowałem korę z powrotem do kieszeni i wyszedłem nic nie mówiąc.

– Jaką znowu korę?

– Korę, na której napisałem wam, że zostaliśmy piratami. Jaka szkoda, że nie obudziłaś się wtedy, gdy cię pocałowałem! Naprawdę chciałem tego. Wtedy wszystko byłoby inaczej.

Surowe zmarszczki na twarzy ciotki wygładziły się nagle, a oczy uśmiechnęły się ciepło.

– Pocałowałeś mnie, Tomku?

– Tak, ciociu.

– Naprawdę? Jesteś tego pewny?

– Naprawdę, ciociu. Jestem całkiem pewny.

– A dlaczego mnie pocałowałeś?

– Bo cię bardzo kocham, a ty leżałaś i wzdychałaś przez sen, a mnie zrobiło się tak smutno i było mi cię tak okropnie żal…

Słowa Tomka brzmiały szczerze. Starsza pani nie mogła ukryć drżenia głosu, gdy mówiła:

– Pocałuj mnie jeszcze raz, Tomku… i uciekaj do szkoły.

Ledwie Tomek wyszedł, ciotka pobiegła do komórki i wyciągnęła szczątki ubrania, które Tomek miał na sobie jako pirat. Stanęła z nimi w ręce, zawahała się.

– Nie, nie mam odwagi – szepnęła. – Biedak, na pewno skłamał, ale to było święte kłamstwo, bo przyniosło mi pocieszenie. Spodziewam się, że Pan Bóg… jestem pewna, że Pan Bóg przebaczy mu, bo kłamał z dobrego serca. Ale nie chcę wiedzieć, że to było kłamstwo. Nie zajrzę do kieszeni.

Odłożyła ubranie i przez chwilę stała zamyślona. Dwa razy wyciągała po nie rękę i dwa razy ją cofnęła. Wreszcie jednak zdecydowała się ostatecznie, dodając sobie odwagi słowami:

– To było dobre kłamstwo… poczciwe kłamstwo… kłamstwo z dobrego serca… wcale mnie nie zmartwi, że to było kłamstwo…

Odnalazła kieszeń i sięgnęła do niej ręką. W chwilę później, tonąc w serdecznych łzach, czytała list, który Tomek napisał na korze.

– Teraz – powiedziała z miłością – przebaczyłabym mu, choćby miał na sumieniu milion grzechów.

Rozdział XXI

W pocałunku ciotki Polly było coś tak serdecznego, że Tomkowi od razu przeszedł smutek, a powróciły radość i zadowolenie. Pobiegł do szkoły. Dopisało mu szczęście – na rogu ulicy spotkał Becky Thatcher. Pod wpływem radosnego nastroju podbiegł do niej i powiedział otwarcie:

– Becky, postąpiłem dziś bardzo brzydko i bardzo tego żałuję. Nigdy w życiu już tak nie zrobię. Pogódź się ze mną, dobrze?

Dziewczynka zatrzymała się i spojrzała na niego z pogardą.

– Będę bardzo wdzięczna, jeśli szanowny pan Tomasz Sawyer zajmie się swoją własną osobą. Nie mam zamiaru z panem rozmawiać.

Podniosła dumnie głowę i poszła dalej. Tomek był tak zaskoczony, że zupełnie go zamurowało; nie zdążył jej nawet odpowiedzieć: „Bez łaski, księżniczko Zarozumialska”. Był zły na siebie. Z ponurą miną wszedł na podwórko szkolne. Żałował, że Becky nie jest chłopcem, bo mógłby jej sprawić porządne lanie. Specjalnie przeszedł koło niej, żeby głośno zrobić złośliwą uwagę pod jej adresem. Odgryzła mu się równie zjadliwie. Zerwanie narzeczeństwa było gotowe. Becky była tak wściekła, że wprost nie mogła się doczekać, kiedy Tomek dostanie w skórę za oblane atramentem zadanie. Jeśli nawet nosiła się wcześniej z zamiarem wyjawienia nazwiska Alfreda Temple jako prawdziwego sprawcy, to ostatnia napaść Tomka rozwiała wszelkie jej skrupuły.

Biedna dziewczyna nie wiedziała, że nad jej własną głową zawisło nieszczęście.

Nauczyciel, pan Dobbins, był poważnym mężczyzną, o niezaspokojonych aspiracjach życiowych. Miał wielkie marzenie – chciał zostać lekarzem. Niestety ubóstwo nie pozwoliło mu zrealizować tych marzeń i musiał zadowolić się posadą wiejskiego nauczyciela. Każdego dnia, gdy dzieci zajęte były samodzielną pracą na lekcji, wyciągał z szuflady biurka jakąś tajemniczą książkę i zagłębiał się w jej treści. Zawsze trzymał tę książkę zamkniętą na klucz. Nie było w szkole takiego urwisa, którego by nie pożerała ciekawość i chęć zajrzenia do tej książki. Ale jak dotąd nie było ku temu sposobności. Każdy chłopiec i każda dziewczynka mieli swoją hipotezę, co się kryje w tej książce, ale nie było dwóch jednakowych poglądów. I nikt nie potrafił sprawdzić swojej wersji. Dzisiaj Becky, przechodząc obok biurka, które stało niedaleko drzwi, spostrzegła, że… klucz jest w zamku! Nadeszła wielka chwila. Becky rozejrzała się szybko, zobaczyła, że jest sama i błyskawicznie wyciągnęła książkę. Tytuł Anatomia autorstwa prof. jakiegoś tam nic jej nie powiedział, zaczęła więc przewracać kartki. Naraz natrafiła na piękną kolorową ilustrację, przedstawiającą gołą postać ludzką. W tej chwili na kartkę padł cień. W drzwiach stanął Tomek Sawyer i zdążył już rzucić okiem na obrazek. Przestraszona Becky chciała szybko zamknąć książkę i tak nieszczęśliwie nią szarpnęła, że rozdarła kartkę z ilustracją aż do połowy. Wrzuciła książkę do szuflady, przekręciła klucz i rozpłakała się ze złości.

– Tomaszu Sawyer, to bezczelność tak się zakradać i podglądać, co ktoś ogląda!

– A skąd ja miałem wiedzieć, że ty tutaj coś oglądasz?

– Wstydziłbyś się, Tomaszu Sawyer. Wiem, że teraz pójdziesz na mnie naskarżyć. I co ja teraz zrobię! Dostanę lanie, a nigdy mnie jeszcze w szkole nie bito!

Potem tupnęła nóżką i zawołała:

– Idź i naskarż, jeśli masz ochotę! Ale ja też coś wiem. Poczekaj chwilę, a sam zobaczysz, co cię spotka! Jesteś wstrętny, wstrętny! – i wybiegła z klasy, zalewając się łzami.

Tomek stał zdumiony. Nic nie rozumiał z tej napaści na niego. Powiedział do siebie:

– To dopiero ciekawy okaz wariatki. Nigdy nie dostała w szkole! Wielka mi rzecz takie bicie! Bzdura! Nie ma o czym gadać. Ale takie są dziewczyny – odwaga jak u zająca. Wiadomo, że nie poskarżę Dobbinsowi na tę smarkulę. Znajdę inny sposób, żeby się z nią porachować, nie taki podły. Tylko co z tego? Dobbins na pewno zapyta, kto podarł książkę. Nikt się nie przyzna. Wtedy zrobi tak jak zawsze: będzie pytał każdego po kolei, a kiedy dojdzie do Becky, zaraz wszystko wyczyta z jej twarzy. Nawet nie będzie musiała nic mówić. I smarkata dostanie w skórę. Hm, niemiła sytuacja.

Tomek jeszcze chwilę rozważał sprawę, po czym dodał:

– Wszystko jedno. Ona by się wcale nie zmartwiła, gdybym ja był na jej miejscu. Zobaczymy, jak się sama poczuje.

Tomek przyłączył się do kolegów, ganiających po podwórku. Po jakimś czasie nadszedł nauczyciel i rozpoczęła się lekcja. Tomek nie odczuwał nadmiernego zapału do nauki. Ciągle rzucał ukradkowe spojrzenia w stronę dziewcząt. Wyraz twarzy Becky niepokoił go. Biorąc wszystko pod uwagę, nie miał zamiaru litować się nad nią, a jednak nie mógł się zdobyć na obojętność. Pomimo chęci, jakoś nie potrafił odczuć „mściwej radości”.

Tymczasem został odkryty jego zeszyt i Tomek musiał na chwilę skierować uwagę na swoje własne sprawy. Becky ocknęła się teraz z bolesnego odrętwienia i z zainteresowaniem śledziła bieg wypadków. Nie wierzyła w możliwość uniknięcia kary przez Tomka. Jego zaprzeczenie, że to nie on rozlał atrament, tylko pogorszyło sprawę. Becky myślała, że będzie się cieszyć, jeśli Tomek zostanie ukarany, ale nie potrafiła. Kiedy nauczyciel wywołał Tomka na środek klasy po odbiór należnej mu porcji, coś pchało ją, aby wstać i wskazać na Alfreda Temple jako winowajcę. Przezwyciężyła się jednak i nie powiedziała ani słowa. Usprawiedliwiła się przed sobą, że „on na pewno poskarży nauczycielowi i powie o rozdartej książce”.

Tomek dostał lanie i wrócił na swoje miejsce niezbyt zmartwiony. Uważał, że rzeczywiście mógł sam rozlać atrament podczas jakichś szturchańców w ławce. Zaprzeczył tylko ze względów formalnych, bo taki był zwyczaj, a on nie chciał łamać tradycji szkolnej.

 

Minęła cała godzina. Nauczyciel siedział, drzemiąc na swoim tronie, ukołysany monotonnym szumem klasy. W końcu przeciągnął się leniwie, ziewnął, otworzył szufladę i niezdecydowanie sięgnął ręką po książkę. Większość dzieci patrzyła na to zupełnie obojętnie, ale dwie pary oczu z napięciem śledziły każdy jego ruch. Przez chwilę pan Dobbins z roztargnieniem bębnił palcami po okładce, wreszcie poprawił się na krześle, otworzył książkę i zabrał się do czytania. Tomek spojrzał na Becky. Wyglądała jak zaszczuty zajączek, bezradnie patrzący na mierzącą w niego strzelbę. Od razu zapomniał, że są pokłóceni. Coś trzeba zrobić, ale prędko! Natychmiast! Lecz bezpośrednia bliskość niebezpieczeństwa sparaliżowała jego pomysłowość. Nagle olśniło go objawienie. Doskoczy do nauczyciela, wyrwie mu książkę z ręki i ucieknie! Zawahał się jednak przez chwilę i okazja minęła. Za późno! Nie ma już dla Becky ratunku! W następnym momencie nauczyciel obrzucił klasę badawczym spojrzeniem. Wszyscy spuścili głowy. W oczach pana Dobbinsa było coś takiego, co nawet niewinnych przejęło trwogą. W klasie zapanowała głucha cisza. Nauczyciel wzbierał gniewem. Wreszcie rzucił stalowym głosem:

– Kto podarł moją książkę?

Cicho jak makiem zasiał. Wszyscy siedzą zastygli bez ruchu.

Nauczyciel świdruje wzrokiem twarz po twarzy, szukając oznak winy.

– Beniamin Rogers! Czy to ty podarłeś książkę?

Zdecydowane zaprzeczenie. Znowu cisza.

– Joe Harper! Czy to ty zrobiłeś?

Znowu zaprzeczenie. W czasie tych powolnych tortur Tomek niepokoił się coraz bardziej. Nauczyciel powiódł drapieżnym okiem po ławkach chłopców i zwrócił się w stronę dziewcząt.

– Amy Lawrence?

Zaprzeczający ruch głową.

– Gracja Miller?

Ten sam ruch.

– Susan Harper! Czy to ty zrobiłaś?

Kolejne zaprzeczenie. Następną w kolejce była Becky Thatcher. Tomek drżał na całym ciele. Siedział jak na mękach ze świadomością, że sytuacja jest bez wyjścia.

– Rebeka Thatcher! – Tomek spojrzał na jej twarz: była śmiertelnie blada ze strachu. – Czy to ty podarłaś książkę? Patrz mi w oczy! – (Becky błagalnie złożyła ręce) – Ty to zrobiłaś?

Nagle Tomek doznał natchnienia. Zerwał się z miejsca i krzyknął:

– To ja podarłem książkę!!

Klasa zamarła z osłupienia. Wszyscy myśleli, że zwariował. A on stał przez chwilę bez ruchu, zbierając rozpierzchłe myśli. Potem poszedł odebrać karę. Kiedy szedł w stronę nauczyciela, by otrzymać chłostę, promienne spojrzenie Becky, pełne zdumienia, wdzięczności i podziwu – było dla niego nagrodą choćby za tysiąc kijów. Olśniony szlachetnością swego czynu nawet nie jęknął pod ciężką ręką pana Dobbinsa. Z równą obojętnością przyjął okrutną karę dodatkową: rozkaz zostania w szkole jeszcze dwie godziny po lekcjach. Wiedział, kto będzie tęsknie czekał na niego przed szkołą, aż skończy się jego niewola i kto tych długich godzin oczekiwania nie uzna za stracone.

Tego wieczoru, leżąc już w łóżku, Tomek układał plany zemsty na Alfredzie Temple. Becky ze wstydem i skruchą opowiedziała mu wszystko, nie kryjąc własnej zdrady. Ale nawet pragnienie zemsty szybko ustąpiło wobec innych słodkich marzeń… W uszach wciąż dźwięczały mu niebiańską muzyką słowa Becky:

– Tomku, byłeś taki szlachetny!

Rozdział XXII

Zbliżały się wytęsknione wakacje. Nauczyciel, zawsze surowy, stał się jeszcze surowszy i bardziej wymagający niż zwykle. Chciał, aby szkoła dobrze wypadła w wielkim dniu egzaminów. Kij i rózga rzadko teraz próżnowały, zwłaszcza w młodszych klasach. Omijały tylko dryblasów pod wąsem i nastoletnie pannice. Pan Dobbins tłukł dziatwę z rozmachem, bo chociaż ukrywał pod peruką czaszkę łysą jak kolano, był jednak mężczyzną w sile wieku i energii mu nie brakowało.

W miarę zbliżania się tego wielkiego dnia coraz jawniej wychodziły na wierzch tyrańskie zapędy nauczyciela. Najwyraźniej znajdował jakąś okrutną rozkosz w karaniu za najniewinniejsze wykroczenia. Skutek był taki, że chłopcom dnie schodziły wśród łez, męki i przerażenia, a noce wśród obmyślania straszliwej zemsty. Nie pomijali żadnej okazji, żeby spłatać nauczycielowi jakiegoś złośliwego psikusa, ale on zawsze był górą. Każda próba pomszczenia swoich krzywd kończyła się takim krwiożerczym odwetem, że uciekali z placu boju srodze poturbowani.

Wreszcie uknuli spisek i wymyślili plan, który obiecywał ostateczne zwycięstwo. Zwerbowali syna miejscowego lakiernika, powiedzieli mu o co chodzi i poprosili go o pomoc. Chłopcu bardzo przypadł ich pomysł do gustu, gdyż miał swoje własne porachunki z panem Dobbinsem, który stołował się u jego rodziców i dał mu się nieźle we znaki. Żona nauczyciela wybierała się na wieś w odwiedziny, więc żadna przeszkoda nie stała na drodze realizacji tych planów. Nauczyciel przygotowywał się zawsze do uroczystych występów w ten sposób, że przedtem pijał solidnie dla dodania sobie odwagi. Syn lakiernika obiecał, że kiedy w przeddzień egzaminów pan Dobbins znajdzie się we właściwym stanie upojenia, to wtedy on „zrobi to, co ma zrobić”, a potem obudzi go w ostatniej chwili i wyekspediuje do szkoły.

Nadszedł wreszcie oczekiwany dzień. O godzinie ósmej wieczorem szkoła była uroczyście oświetlona i przystrojona wieńcem z liści i kwiatów. Nauczyciel siedział w swym fotelu niczym na tronie, za nim stała tablica. Z twarzy jego biła błogość i łaskawość. Trzy rzędy ławek po obu stronach podium oraz sześć pierwszych rzędów naprzeciwko zajęli goście honorowi oraz rodzice dzieci. Po lewej stronie nauczyciela, za ławkami publiczności, ustawiono dużą estradę, na której siedziały dzieci, mające wziąć udział w popisowym egzaminie: rzędy wypucowanych, wystrojonych i okropnie z tego niezadowolonych chłopczyków, rzędy dryblasów o głupawym wyglądzie oraz rzędy pękających z dumy dziewcząt z obnażonymi ramionami, przystrojonych w białe batysty i muśliny i obwieszonych biżuterią po prababci. Resztę sali wypełniała dziatwa, występująca tylko w charakterze widzów.

Rozpoczęły się uroczyste popisy. Maleńki chłopczyk z cielęcym wyrazem twarzy deklamował wierszyk:

 
Wybaczcie, proszę, że mały chlopczyna
Tak śmiało sobie tu dzisiaj poczyna – itd.
 

Akompaniował sobie przy tym kurczowymi, spazmatycznymi gestami, jakby był trochę zepsutą maszyną. W śmiertelnych potach szczęśliwie dobrnął do końca wierszyka. Otrzymał rzęsiste oklaski, ukłonił się jak automat i zszedł ze sceny.

Maleńka, okropnie zawstydzona dziewczynka wymamrotała pod nosem:

 
Marysia mała
baranka miała – itd.
 

Zrobiła żałosny dyg, otrzymała swoją porcję oklasków i usiadła czerwona i szczęśliwa.

Potem wystąpił Tomek Sawyer. Dumny i pewny siebie, gestykulując jak opętany, grzmiącym głosem rozpoczął nieśmiertelną odę:

 
O, daj mi wolność lub śmierć daj!2
 

Po tym wspaniałym początku urwał nagle w pół słowa. Chwyciła go potworna trema, kolana zaczęły się pod nim trząść, w gardle stanęła mu jakaś klucha – zatkało go zupełnie. Sympatia widzów była po jego stronie, ale sala milczała, a to było już najgorsze ze wszystkiego. Nauczyciel zmarszczył brwi i to dopełniło reszty. Tomek walczył jeszcze, ale z mizernym skutkiem, wreszcie zszedł z estrady sromotnie pobity. Rozległy się rzadkie oklaski, które szybko zamarły.

Teraz nastąpiły: Chłopiec stał na płonącym pokładzie, Złamana moc asyryjska – i inne perełki deklamatorskie. Potem przyszły popisy w czytaniu i zawody ortograficzne. Nieliczna klasa łacińska recytowała popisowo. Nadszedł punkt kulminacyjny wieczornego programu: „oryginalne wypracowania” młodych dam. Jedna za drugą wychodziły na skraj estrady, chrząkały, podnosiły w górę manuskrypt, obwiązany zalotną wstążką, i zaczynały czytać, pracowicie wydobywając „uczucie” i pilnie uważając na znaki przestankowe. Tematy były te same, jakie w podobnych okolicznościach opiewały ich matki, babki i niewątpliwie wszystkie ich prababki, do pokolenia pamiętającego wojny krzyżowe włącznie: Przyjaźń, Wspomnienia minionych dni, Religia w dziejach, Kraina marzeń, Korzyści kultury, Formy rządów politycznych i ich porównanie, Melancholia, Miłość dziecka do rodziców, Serdeczne życzenie itd.

Nutą przewodnią tych utworów była z lubością rozdmuchiwana smętna zaduma. Dalej odznaczały się szczególnym zamiłowaniem do „pięknych zwrotów”; tak jechały na utartych wyrażeniach i metaforach, że te nieszczęsne „rumaki literackie” padały z wyczerpania. Ostatnią wreszcie osobliwością i obrzydliwością każdego z tych wypracowań był nieunikniony nadęty morał. Obojętnie, o czym była mowa, autorka tak długo pastwiła się nad tematem, aż doprowadziła go do wysoce budującego, cnotliwego i umoralniającego końca. Jest to chyba cecha charakterystyczna dla wszystkich młodych panien we wszystkich szkołach świata.

Jako pierwszy został odczytany utwór pod tytułem: Czy to jest życie?

A oto krótki fragment tego dzieła:

„Z jakim rozkosznym wzruszeniem, z jakim drżącym zachwytem, wśród szarzyzny codziennego życia, wzdycha młode serce do radosnej swawoli! Niestrudzona wyobraźnia różowymi barwami maluje cudowne obrazy przyszłego szczęścia. Oczyma duszy ta żądna rozkoszy niewolnica światowych uciech widzi siebie pośród zgiełku olśniewających przepychem zabaw. Podziwia i sama jest podziwiana. Jej wdzięczna postać, otulona śnieżnobiałą, lekką jak puch suknią, wiruje w upojnym tańcu. Z całego tłumu ludzi to jej oczy błyszczą najjaśniej, to jej krok jest najwdzięczniejszy. Wśród takich rozkosznych marzeń szybko umyka czas, aż wreszcie nadchodzi upragniona godzina, kiedy dziewczę rzeczywiście wkracza w promienną krainę swych kolorowych snów. Jakimże baśniowym czarem owiane jest wszystko w jej olśnionych oczach. Każde nowe przeżycie wydaje jej się cudowniejszym od poprzedniego. Ale już wkrótce zaczyna pojmować, że pod tą piękną powłoką kryje się pustka i nicość. Pochlebstwa, które niegdyś słodko kołysały jej duszę, teraz brzmią w jej uszach niemiłym zgrzytem. Prysnął czar sali balowej. Z nadszarpniętym zdrowiem, zgorzkniała odwraca się od tego wszystkiego, bo wie już, że złudne ziemskie radości nie potrafią ukoić tęsknoty jej duszy!”

I tak dalej, i tak dalej. Już podczas czytania po sali przebiegały szmery uznania i aprobaty, którym towarzyszyły ściszone okrzyki: „Ach, jakie to cudowne!”, „Ach, jakie to wymowne!”, „Ach, jakie to prawdziwe!” itd. Kiedy zaś nadeszło zakończenie przyprawione szczególnie wstrząsającym morałem, zagrzmiały entuzjastyczne oklaski.

Potem podniosła się smukła dziewczyna, której melancholijna twarz odznaczała się „interesującą bladością”, co niewątpliwie miało swe źródło w pigułkach i kłopotach z trawieniem. Odczytała „poemat”. Może wystarczy następująca próbka:

Dziewczę z Missouri żegna Alabamę

 
Żegnaj, Alabamo ukochana, żegnaj mi!
Odchodzę dziś w dalekie strony tęskne pędzić dni!
Rozpacz wzbiera w sercu moim, ból rozsadza skronie,
Gdy cię wspomnę, Alabamo, serce we mnie płonie.
 
 
Znają mnie, ach, Twoje lasy, ich wiosenny czar,
I już widział mnie marzącą Tallapuzy jar,
Siadywałam nad jeziorem w kalinowym wianku,
Podziwiałam blask Aurory3 jaśniejącej o poranku.
 
 
Nie, nie wstydzę się, że z duszy rwie się rzewny szloch,
Nie rumienię się, że z oczu płyną łzy jak groch,
Bo nie obcy kraj opuszczam, idąc w szarą dal,
Bo mi żal jest szczęścia mego, bo mi domu żal!
 
 
Ach, nie obcy kraj wyciska z mych piersi westchnienie,
Ach, zostawiam Twoje miasta, ogrody i cienie!
Alabamo! Kiedy Parki4 przetną moją nić,
Nawet wówczas ja o Tobie tylko będę śnić!
 

Niewielu było takich, którzy wiedzieli coś o Aurorze i Parkach, ale wszyscy uznali „groch łez” za bardzo poetyczny i poemat ogromnie się im podobał.

 

Następnie pojawiła się na estradzie smagła, czarnooka i czarnowłosa panna. Zrobiła efektowną pauzę, przybrała tragiczny wyraz twarzy i zaczęła czytać miarowym, uroczystym głosem:

Wizja

Była to ciemna i burzliwa noc. Na wysokim sklepieniu niebieskim nie migotała ani jedna gwiazda. Głuche odgłosy huczących grzmotów bezustannie drżały w uszach, a straszne błyskawice gniewnie rozjaśniały mrok i zdawały się szydzić z naszego sławnego Franklina, który chciał je ujarzmić. Porywiste wichry opuściły swoje tajemnicze przybytki i szalały wokół, jakby swoim dzikim udziałem chciały spotęgować grozę widowiska. W taką godzinę, tak ciemną i przerażającą, cała moja dusza wzdychała do ludzkiego współczucia.

Gdy wtem:

Stanęła przy mym boku gwiazda-powierniczka,

Radość, szczęście, pociecha, duszy mej siostrzyczka!

Spłynęła jak jedna z owych świetlanych postaci, które w wyobraźni romantycznej młodzieży przebywają w słonecznych ogrodach Edenu, królowa piękności, nie potrzebująca ozdób, bo okryta szatą swej nieziemskiej urody i czaru. Stąpała lekko i bezszelestnie. Gdyby nie jakieś tajemnicze drżenie, którym mnie przejęło jej uduchowione dotknięcie, przeszłaby koło mnie niepostrzeżenie, zwiewna i ulotna, jak wszystko, co piękne i nieuchwytne. Dziwny smutek zdobił jej oblicze, niczym lodowe łzy na szacie Grudnia, gdy wskazała mi walczące żywioły i powiedziała, bym przyjrzała się dwóm istotom…”

Te koszmary nocne zajmowały dziesięć stron rękopisu i kończyły się morałem tak bezlitośnie zabijającym wszelkie nadzieje tych, którzy by się odważyli nie być prawowiernymi synami kościoła, że praca otrzymała pierwszą nagrodę i została uznana za największy sukces tego wieczoru. Burmistrz, wręczając autorce nagrodę, wygłosił płomienne przemówienie, w którym stwierdził, że był to najbardziej wymowny utwór, jaki słyszał w swoim życiu i że nawet wielki Daniel Webster byłby z niego dumny.

Trzeba wspomnieć, że jak zwykle najwięcej było wypracowań, w których wyraz „cudowny” oraz określenie przeżyć ludzkich jako „stronicy w księdze żywota” stanowiły główną atrakcję utworu.

Nauczyciel, którego łaskawość doszła już niemal do szczytu, odsunął krzesło, odwrócił się plecami do publiczności i zaczął na tablicy rysować mapę Ameryki, aby przystąpić do egzaminu z geografii. Ale ręka drżała mu niepewnie, Ameryka przybrała dziwne kształty i stłumiony chichot przeleciał po sali. Wiedział, co to znaczy. Starł tablicę, zebrał się w sobie i ponownie przystąpił do rysowania. Tym razem poszło jeszcze gorzej. Chichot rósł.

Nauczyciel skupił wszystkie swoje siły, aby nie dać się zbić z tropu. Czuł, że wszyscy patrzą na niego. Zdawało mu się, że jest już na dobrej drodze, że Ameryka zaczyna wyglądać tak, jak powinna, ale pomimo to śmiech najwyraźniej się wzmagał.

I był powód po temu. Nad salą, na poddaszu znajdowała się mała izdebka, która miała zamykany otwór w podłodze tuż nad głową nauczyciela. W tym właśnie otworze ukazał się kot zawieszony na sznurku i zaczął powoli zjeżdżać na dół. Pyszczek miał obwiązany szmatą, żeby nie miauczał. Po drodze wyginał się we wszystkie strony, usiłując zaczepić o coś pazury, ale chwytał tylko powietrze. Śmiechy stawały się coraz głośniejsze. Kot był już tylko o kilkanaście centymetrów od zajętej ważnymi sprawami głowy nauczyciela. Niżej, niżej, jeszcze trochę niżej – i kot z rozpaczą uczepił się peruki, wbił się w nią pazurami, po czym natychmiast wyjechał w górę, trzymając w łapach zdobycz wojenną! Cóż za wspaniały blask bił teraz od łysej głowy nauczyciela! Syn lakiernika pomalował mu ją na piękny złoty kolor!

Egzamin popisowy został przerwany. Chłopcy byli pomszczeni. Zaczęły się wakacje!!

2O, daj mi wolność lub śmierć daj! – cytat z przemówienia Patricka Henry'ego (1736–1799), zagrzewającego do walki o niepodległość Stanów Zjednoczonych podczas Rewolucji Amerykańskiej (1775–1783). [przypis edytorski]
3Aurora (mit. rzym.) – bogini zorzy porannej, Jutrzenka, odpowiednik Eos w mit. gr. [przypis edytorski]
4Parki (mit. rzym.) – personifikacja przeznaczenia, trzy boginie, które przędły i przecinały nić ludzkiego losu, odpowiednik Mojr w mit. gr. [przypis edytorski]