Tasuta

Don Kichot z La Manchy

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Rozdział XII

W którym dalszy ciąg subtelności miłosnych przez zalotnego rycerza z Manchy w Sierra Morena wykonanych.

Don Kichot, nagi od stóp do pasa, uczyniwszy mnóstwo skoków i widząc, że Sancho pojechał, wstąpił na wierzchołek skały i zaczął namyślać się głęboko, co ma robić: czy naśladować Rolanda we wściekłości, czy Amadisa w melancholijnych dziwactwach, i rozumując, mówił sam do siebie:

– Jeżeli Roland był rycerzem tak wielkim i dzielnym, jak o nim powiadają, nie zrobił nic cudownego, gdyż czary zasłaniały go od rany na całym ciele, prócz jednej pięty, na której nosił zwykle trzewiki o sześciu żelaznych podeszwach, a mimo to jednak ostrożność owa na nic mu się nie przydała. Bernard de Carpio bowiem udusił go w ramionach na dolinie Ronçevaux. Lecz nie tykając jego waleczności, rozpatrzmy dobrze jego szaleństwa. Niezaprzeczenie stracił on rozsądek po dowodach, jakie znalazł i wiadomościach, jakich udzielił mu pasterz o rozpustnych związkach Angeliki z Medorem, młodej Maurytanki o pięknych włosach z paziem Agramanta. Jeżeli Roland nie wątpił o wiarołomstwie swej damy, to nie zrobił nic wielkiego zwariowawszy, i to nie zdaje mi się trudne do naśladowania. Mogęż więc naśladować jego szaleństwa, nie mając do nich równego powodu? bo przysiągłbym sto razy, że pani Dulcynea z Toboso w życiu swoim żadnego Maura nie widziała i że dziś jeszcze jest tak czysta, jak ją matka na świat wydała. Znieważyłbym ją, naśladując szaleństwa Rolanda. Z drugiej strony znów widzę, że Amadis z Galii, nie tracąc zmysłów i nie robiąc głośnych szaleństw, również się wsławił w miłości; wedle tego co o nim piszą, odprawiał pokutę jedynie z powodu pogardy Oriany, która zabroniła mu pokazywać się jej na oczy, dopóki nie będzie przywołany. To było jedynym powodem, że oddalił się na Ubogą Skałę z pustelnikiem i tam wylewał łzy tak obfite, że aż niebo, litując się nad nim, zesłało mu pociechę w tej ciężkiej pokucie. Po cóż więc ja bym miał chodzić goły, wyrywać drzewa, które mi nie zrobiły nic złego, i mącić wodę w strumieniu, która mi potrzebna będzie. Niech żyje pamięć Amadisa! Don Kichot naśladować go będzie i o nim, jak o tamtym, świat powie, że jeżeli nie dokonał wielkich rzeczy, to przynajmniej umarł z chęci dokonania ich, a chociaż Dulcynea mną nie gardzi, ani mnie odpycha, zawsze jednak cierpię jako oddalony. Odważnie więc! rozpocznijmy dzieło! O! powróćcie do pamięci mojej dziwne Amadisa czyny! i natchnijcie mnie, jak mam zacząć swoją pokutę! Ale przypominam sobie, że modlitwa zajmowała go najwięcej, trzeba przeto uczynić toż samo i naśladować go pilnie i we wszystkim; bo ja jestem Amadisem mojego, jak on był swojego wieku.

Najbardziej martwiło naszego pokutnika, że nie miał pustelnika, który by go pocieszał; mimo to pogrążał się w głębokie zadumy, przechadzał się smutnie po łące, pisał po piasku i po korze drzew historię swego życia i pochwały Dulcynei; nieszczęściem, nie wszystkie pozostały i te tylko przeczytać było można:

 
Drzewa, rośliny i kwiaty,
Co tak wysoko wznosicie
Liść wasz i kolor bogaty,
Jeśli me skargi słyszycie,
Opowiem wam moje straty.
 
 
Niech boleść, która mną miota,
Śród strasznej cierpień kolei,
Da wam dar droższy od złota,
Niech da wam łzy Don Kichota
Płynące po Dulcynei
Z Toboso.
 
 
Tu, w tej samotnej ustroni,
Wierny kochanek się kryje,
Przed swoją damą się chroni
I łzy tęsknoty tu pije.
 
 
Serce jego, jak sierota,
Żyje bez pociech nadziei,
Toteż beczkę łez tęsknota
Zbierze z oczu Don Kichota,
Płynących po Dulcynei
Z Toboso.
 
 
Śród gór szuka awantury,
Klnąc swoje losy okrutne,
Mężny kochanek ponury,
A na serce jego smutne
Spadają złowrogie chmury.
 
 
Miłości bożek – niecnota!
Kawałkiem rzemiennej szlei
Na kark jego ciosy miota!
Więc ciekną łzy Don Kichota,
Płynące po Dulcynei
Z Toboso.
 

Te wiersze rozśmieszyły wielu, którzy je później czytali, a nade wszystko przydomek z Toboso zdawał się im bardzo zabawny, gdyż sądzili, że Don Kichot, pisząc je, wyobrażał sobie, że nikt ich nie zrozumie, gdy nie doda „z Toboso” do imienia Dulcynei. Napisał jeszcze wiele innych wierszy, lecz nie można było wyczytać więcej. Było to jedynym zatrudnieniem zakochanego rycerza w jego samotności; prócz tego wzdychał, przyzywał faunów i sylwanów leśnych, nimf źródeł i strumieni, i żałosne echo, zaklinając je, aby słuchały, odpowiadały mu i pociechy udzielały. Gdy jeść mu się zachciało, szedł na trawę, oczekując z niecierpliwością swojego giermka, który w końcu trzeciego dnia przybył i znalazł Rycerza Posępnego Oblicza zmienionego tak okropnie, że przypatrywał mu się ze trzy razy, nim go poznał.

Zostawmy naszego bohatera, wzdychającego i piszącego wiersze, a zobaczmy, jak się udało poselstwo Sanchy. Wyjechawszy z gór, zwrócił się drogą ku Toboso. Nazajutrz po południu znalazł się przed oberżą, gdzie go spotkał przypadek owego podrzucania. Skóra zadrżała na nim na jej widok i już chciał w bok czmychać, mimo że obiadowa godzina dawno już przeszła, a biedaczek nic nie jadł od rana, ale potrzeba zwyciężyła bojaźń, podjechał do oberży i kiedy namyśla się jeszcze, czy ma wejść, czy nie, jacyś dwaj ludzie wyszli w tej chwili z karczmy i jeden rzekł do drugiego:

– Księże proboszczu! Nie jestże to Sancho Pansa, którego, jak mówiła ochmistrzyni, nasz awanturnik wziął z sobą za giermka?

– A prawda, on sam – odpowie proboszcz – a oto i koń Don Kichota.

Był to istotnie proboszcz i cyrulik97 z tejże wioski; ci sami, co to na spółkę spalili księgi Don Kichota. Rozpoznawszy dokładnie i konia, i jeźdźca, zbliżyli się, a proboszcz, wołając Sanchę po imieniu, zapytał go, gdzie by Don Kichota zostawił? Sancho poznał ich także, lecz umyślił ukryć miejsce i stan, w jakim pana swego zostawił.

– Panowie – rzecze – mój pan zajęty jest w pewnym miejscu sprawą wielkiej wagi, której wyjawić nie mogę, chociażby mi zginąć przyszło.

– O nie! przyjacielu Sancho Pansa – rzecze cyrulik – nie pozbędziesz się nas tak łatwo i jeżeli nie powiesz nam, gdzie zostawiłeś seniora Don Kichota, posądzimy cię, że zabiłeś go, aby ukraść mu konia; krótko mówiąc, musisz wyznać, gdzie twój pan, albo gotuj się iść do więzienia.

– Och! panowie – rzecze Sancho – niepotrzebnie mi tak grozicie, nie pokaże się po mnie, ażebym miał być zbójcą albo złodziejem, jestem uczciwy chrześcijanin i na dowód tego powiem wam, że mój pan znajduje się w głębi gór, gdzie odprawia pokutę siarczystą, aż włosy na głowie powstają.

I opowiedział im wszystko: położenie, w jakiem zostawił Don Kichota, przygody, jakie mu przytrafiły się, dodał, że jedzie z listem do pani Dulcynei z Toboso, córki Lorenca Korchnela, w której rycerz straszliwie jest zakochany.

Proboszcz i cyrulik niezmiernie zdziwili się, usłyszawszy rzecz całą, i jakkolwiek znali wiele szaleństw Don Kichota, w głowie im się pomieścić nie mogły te codzienne nowe dziwactwa. Żądali zobaczenia listu, który Don Kichot napisał do Dulcynei, na co Sancho odpowiedział, że list napisany jest na tabliczkach i że ma rozkaz kazać go ładnie przepisać na pięknym papierze; proboszcz obiecał sam się tym zająć, lecz gdy uradowany Sancho wsadził rękę w zanadrze, szukając tabliczek, nie znalazł ich tam wcale, zapomniał bowiem wziąć z sobą, a raczej Don Kichot w roztargnieniu zatrzymał je. Zimny pot wystąpił biednemu posłowi na czoło, szukał jeszcze po dwakroć, przetrząsnął wszystkie suknie i sto razy oglądał się dokoła, widząc wreszcie, że nadzieja stracona, wziął się obiema rękami za brodę i z rozpaczy wyrywać ją zaczął, potem dał sobie w nos pięć lub sześć szczutków, tyleż w zęby i ubroczył się cały we krwi. Proboszcz i cyrulik na próżno go wstrzymywali i łagodzili w tej rozpaczy, a nie mogąc nic wskórać, zapytali, dlaczego tak okrutnie obchodzi się z sobą.

– Dlaczego? – odpowie Sancho – a to dlatego, że przez to straciłem trzy osły, z których najmniejszy wart był chałupy.

– Jak to? – zapyta cyrulik – jakim sposobem?

– A tak – odpowie Sancho – zgubiłem karteczki, na których napisany był list do pani Dulcynei z Toboso i kwit mego pana, za którym siostrzenica jego wydać mi miała trzy osły.

Opowiedział następnie, jak własnego utracił, i zaczął znów mordować się kułakami. Proboszcz pocieszył go, upewniając, że wyrobi mu u siostrzenicy inne upoważnienie i na właściwym papierze, gdyż napisane na karteczce nic nie znaczy; wtedy Sancho pocieszony wyznał, że strata listu do Dulcynei nie obchodzi go tak bardzo, gdyż cały prawie umie na pamięć.

– Opowiedz nam, co w nim jest, a przepiszemy go zaraz.

Sancho zamyślił się trochę, podrapał się w tył głowy, aby przypomnieć sobie wyrażenia listu, przestąpił z nogi na nogę, patrzył czas jakiś w niebo, potem na ziemię, zakrył sobie oczy rękoma i dobrze się namyśliwszy, rzecze:

– Niech pęknę w tej chwili, jeżeli diabeł nie wmieszał się w tę sprawę. Nie mogę sobie przypomnieć z tego psiego listu ani jednego słóweczka, prócz tego, że zaczynał się od: Wysoka i podziemna damo.

– Chyba przyjemna – rzecze cyrulik.

– Tak! tak! masz rację – zawoła Sancho – zdaje mi się, że dalej było tak: Ten, który ma członki obrażone od siły twojej esencji, całuje ręce waszej wielmożności, o niewdzięczna i cudaczna piękności, nie wiem coś on tam dalej pisał o chorobie, o zdrowiu, wiem, że tam coś było jeszcze bardzo pięknego, a wszystko zakończył następnie:

 

„Twój do grobowej deski. Rycerz Posępnego Oblicza.”

Dobra pamięć Sanchy zabawiła bardzo słuchaczów, którzy, wychwalając go, prosili, aby im list cztery razy powtórzył w celu dokładnego nauczenia się i spamiętania go. Sancho za każdym razem inaczej mówił i dodał w końcu wszystko, co wiedział o swoim panu od czasu, jak razem szukali przygód, lecz zamilczał zupełnie o swoim wypadku w oberży, przydał wreszcie, że w razie pomyślnej odpowiedzi od pani Dulcynei, Don Kichot puści się w podróż, ażeby prędzej zostać cesarzem lub królem w najgorszym razie, że to już ułożyli między sobą, co zresztą było bardzo łatwe do wykonania dla rycerza takiego męstwa i siły, jak Don Kichot. Gdy to się stanie, rycerz ożeni Sanchę z powiernicą cesarzowej, a dziedziczką wielkiego państwa na stałym lądzie, a nie żadnej wyspy, bo tych już nie lubi.

Sancho mówił to wszystko z takim spokojem umysłu, tak zimno i poważnie, obcierając kiedy niekiedy nos i brodę ze krwi, że proboszcz i balwierz zdumieli się nad niebezpiecznym obłąkaniem Don Kichota, które w tak krótkim czasie udzieliło się i giermkowi jego. Nie tracili czasu na próżnych perswazjach, widząc, że nie ma w tym nic przeciwnego sumieniu i że choćby robił najśmieszniejsze rzeczy, nie popełni żadnego występku, a po prostu wystawić się jedynie może na powszechne naigrawanie. Proboszcz przeto rzekł mu, aby się tymczasem modlił za swego pana, że wkrótce zostanie on niezawodnie cesarzem lub najmniej arcybiskupem.

– Księże proboszczu – odpowie Sancho – jeżeliby rzeczy zmieniły się w ten sposób, że mój pan zamiast cesarzem, zostałby arcybiskupem, to raczcie mi objaśnić, co daje błędny arcybiskup swojemu giermkowi?

– Jest w zwyczaju – odpowie proboszcz – nagradzać giermków miejscem zakrystiana, wyznaczyć mu jakie beneficjum, lub wreszcie probostwo nawet, które mu niemało dochodu przynieść może…

– Lecz do tego potrzeba pewno – rzecze Sancho – żeby giermek nie był żonaty i żeby umiał mszę odprawić, a ja, osioł, mam żonę i nawet abecadła nie umiem. Cóż to będzie ze mną, jeśli memu panu wlezie w głowę arcybiskupem zostać?

– Niech cię to nie trapi, przyjacielu Sancho – rzecze mu balwierz – rozmówimy się z nim o tym i ksiądz proboszcz pod utratą zbawienia rozkaże mu cesarzem, a nie biskupem zostać; raz, że mu to łatwiej przyjdzie, po wtóre, że ma więcej odwagi niż nauki.

– I ja tak myślę – rzecze Sancho – chociaż, prawdę mówiąc, on wszystko umie. Co do mnie jednak, będę się modlił do Boga, ażeby mu przeznaczył to, co właściwsze i z czego lepiej będzie mógł wynagrodzić giermka swojego.

– Mówisz jak człowiek rozumny – rzecze proboszcz – i postąpisz sobie, jak dobry chrześcijanin w tym względzie; obecnie trzeba tylko wydobyć twego pana z tej straszliwej pokuty, która mu nic nie przyniesie w zysku, a ponieważ teraz jest już południe, zastanowimy się nad tym po obiedzie; wejdźmy do oberży.

– Wejdźcie sami, kiedy chcecie, moi panowie – rzecze Sancho – ja tu zaczekać wolę. Wkrótce opowiem wam, dlaczego to czynię, proszę was tylko przyślijcie mi choć trochę gorącej strawy i owsa dla Rosynanta.

Weszli; balwierz wkrótce wyniósł obiad Sanchy i powrócił do proboszcza, który oświadczył, iż obmyślił wreszcie niezawodny sposób wyprowadzenia z obłędu Don Kichota, sposób całkiem zgodny z jego usposobieniem.

– Obmyśliłem – rzecze proboszcz do cyrulika – że trzeba nam się przebrać: mnie za pannę błędną, a tobie za mojego giermka. W tym charakterze przedstawię się Don Kichotowi, udając damę prześladowaną, szukającą pomocy; zażądam od niego usług i poświęcenia, którego, jako błędny rycerz, odmówić mi nie może. Wezwę go, aby udał się ze mną i pomścił krzywdę, wyrządzoną mi przez rycerza niegrzecznego i wiarołomnego, błagając zarazem, ażeby mi pozwolił nie zdejmować z twarzy zasłony aż do chwili pomszczenia wyrządzonej mi niesprawiedliwości. Don Kichot uczyni wszystko dla takich powodów i tym sposobem wydobędziemy go z miejsca, gdzie jest obecnie, zaprowadzimy do domu i tam spróbujemy uleczyć z obłąkania.

Rozdział XIII

Który opisuje, jakim sposobem proboszcz i cyrulik wykonali plany swoje i wiele innych rzeczy godnych opowiedzenia.

Cyrulik znalazł pomysł proboszcza doskonałym98, wzięli się więc do wykonania go natychmiast. Pożyczyli od gospodyni kobiecego ubioru, który przywdziawszy, proboszcz dał w zastaw nowiuteńką sutannę, a cyrulik zrobił sobie ogromną brodę z konopi. Gospodyni pytała ich, na co im to wszystko ma służyć? Proboszcz opowiedział jej w kilku słowach obłąkanie Don Kichota, a oboje gospodarstwo, poznawszy z opisu, że to był ich dawny gość z cudownym balsamem, pan podrzucanego giermka, opowiedzieli ze swej strony wszystko, co zaszło w ich domu, nie przepuszczając i tego, co Sancho ukryć usiłował. Wreszcie gospodyni przestroiła proboszcza na pannę tak piękną, jak tylko można było żądać. Włożyła mu spódnicę sukienną, obszytą czarnym aksamitem pięknie wycinanym i kaftanik zielony z kokardami z białego atłasu, a nadto włożyła wiele innych jeszcze modnych drobiazgów w tak doskonałym gatunku, że wyglądały, jak gdyby pochodziły z czasów drugiej królowej Kastylii. Proboszcz, nie chcąc uczesać się po kobiecemu, włożył tylko nocny czepek, opasawszy go czarną jedwabną podwiązką, z drugiego zaś czepka zrobił sobie rodzaj maski, która zakrywała mu twarz i brodę. Na czepek włożył swój kapelusz, tak wielki, że za parasol mógł służyć, i okrywszy się płaszczem, wsiadł po kobiecemu na muła. Cyrulik wsiadł na swojego, pożegnali się z gospodarstwem i poczciwą Maritorną, która przyrzekła modlić się za szczęśliwe powodzenie tak chrześcijańskiego przedsięwzięcia. Zaledwie oddalili się kilkadziesiąt kroków, zaczęły brać księdza jakieś skrupuły; przyszło mu do głowy, że to rzecz niewłaściwa, aby kapłan przebierał się za kobietę, choćby w najlepszej nawet intencji, rzecze więc do cyrulika:

– Mój bracie, proszę cię, przemieńmy suknie, jakoś lepiej będzie tobie za pannę, a mnie za koniuszego. Tym sposobem mniej sprofanuje się moja godność i mój charakter, którym więcej niż Don Kichotowi winienem względów.

Uparł się przy tym i oświadczył, że postanowił cofnąć się od przedsięwzięcia, jeśli tej zamiany sukien nie uskuteczni; jechał właśnie Sancho i nie mógł wstrzymać się od śmiechu na widok tak przyjemnych masek. Cyrulik zgodził się chętnie na zamianę roli, proboszcz nauczał go, jak ma mówić do naszego rycerza, aby go skłonić do zaprzestania pokuty, żądając od niego pomocy. Balwierz odpowiedział, że łatwo da sobie radę, gdyż w języku błędnego rycerstwa bardzo jest biegły. Nie chciał jednakże przebrać się, aż gdy przybędą na górę. Udali się więc w dalszą drogę za przewodnictwem Sanchy, który opowiadał im zdarzenie, jakie mieli z owym wariatem w górach, nie pisnął jednak ani słówka o pieniądzach i walizie, bo nasz giermek, choć to niby głupia sztuka, doskonale umiał milczeć w potrzebie. Dnia następnego przybyli do miejsca, gdzie Sancho rzucał gałęzie dla oznaczenia drogi. Zobaczywszy to, rzekł im koniuszy, że tędy wejdą i że przebrać się im tu właśnie należy, jeżeli sądzą, że to się przyda na co dla dobra jego pana; wiedział bowiem o ich planie i zaręczał, że będzie udawał przed Don Kichotem, jakoby ich wcale nie znał. Proboszcz przy tym ostrzegł giermka, że gdyby Don Kichot zapytał go, czy list Dulcynei wręczono, iżby mu odpowiedział, jako Dulcynea pisać nie umiejąc, ustną tylko przesyła mu prośbę, aby dla jej miłości natychmiast przybywał pod karą wiecznej niełaski. Zgodzili się wszyscy, że po takiej odpowiedzi i po tym, co mu ze swej strony przebrani powiedzą, nasz bohater porzuci pokutę i uda się w drogę natychmiast, aby zostać cesarzem, a nie arcybiskupem.

– Dobrze by było, zdaje mi się – dodał Sancho – ażebym ja udał się naprzód do mego pana i zaniósł mu odpowiedź Dulcynei, może to będzie dostateczne do wyprowadzenia go z tej pustyni, a wam oszczędziłoby to niepotrzebnego kłopotu.

Proboszcz i cyrulik obiecali czekać na Sanchę w tym miejscu, a giermek pojechał wąwozem w góry, zostawiając przebranych towarzyszów nad brzegiem strumienia, gdzie kilka drzew i skała dawały cień świeży i przyjemny, który tym większym był dla nich dobrodziejstwem, że upał był nadzwyczajny.

Gdy tak obydwaj siedzieli, rzeźwiąc się po trudach, usłyszeli nagle głos, który, lubo bez towarzystwa żadnego instrumentu, nader piękny im się wydawał; nie pojmowali, jakim wypadkiem ktoś tak dobrze śpiewający mógł się znajdować w tak dzikim miejscu, bo jakkolwiek poeci sielscy tworzą pasterzy z najpiękniejszym w świecie głosem, wiadomo przecież, iż to są tylko fikcje niepodobne do prawdy. Panowie poeci myślą, że zaszkodziliby sobie, równie jak panowie malarze, gdyby nie przesadzali wszystkiego, co tworzą. Proboszcz i cyrulik nie ochłonęli z podziwienia jeszcze, gdy usłyszeli wiersze, które nie miały w sobie nic grubiańską wsi prostotą tchnącego. Wiersze te brzmiały, jak następuje:

 
Jakiej to dłoni pocisk tak twardy?
– Pogardy.
Czyj płomień wzmaga życia przykrości?
– Zazdrości.
Jakiż niepokój tak sercem miota?
– Tęsknota.
 
 
Więc i anioła dłoń złota
Nie wyrwie mnie z tej kolei,
Bo gasi promyk nadziei
Pogarda, Zazdrość, Tęsknota.
 
 
Cóż rodzi w sercu zawiłość?
– Miłość.
Kto srogi zadał mi cios?
– Los.
Skąd duszy ratunku trzeba?
– Z Nieba.
 
 
Już mi więc umrzeć potrzeba
Śród cierpień srogiej przemocy,
Bo mi nie dają pomocy
Miłość, Los i nawet Nieba.
 
 
Któż do szczęśliwych wezwie mnie stron?
– Zgon.
I któż miłosnej uniknie strzały?
– Niestały.
Co jest lekarstwo na jej męczeństwo?
– Szaleństwo.
 
 
Więc lepiej rzucić przekleństwo
Niż leczyć takie choroby,
Na które tylko sposoby
Ma Zgon, Niestałość, Szaleństwo!
 

Piękność miejsca, wierszy i przyjemność głosu, który je śpiewał w tym samotnym ustroniu, zadziwieniem i rozkoszą przejęły naszych słuchaczów, którzy oczekując znów czas jakiś i widząc, że śpiewak zamilkł, chcieli pójść i wyszukawszy go, zapytać, czy by nie potrzebował jakiej pomocy, lecz zaledwie się podnieśli, ten sam głos zaczął śpiewać znów następujące słowa:

 
Święta przyjaźni! Ty rzuciwszy ziemię,
Na lekkich piórach wzleciałaś do raju
I z szczęśliwego dusz wybranych kraju
Okiem litości poglądasz na ziemię.
 
 
Nam tu pozostał – tylko cień twój blady.
A choć niekiedy blask twojego lica
Na drodze życia w niebo nam przyświèca,
To cień twój kryje przed nami twe ślady.
 
 
O, znijdź na ziemię i zbaw nas, straszydła,
Które twą postać przybrawszy zuchwale,
Zawodzi serca w twój urok wierzące;
 
 
Rozwiń, aniele, swoje białe skrzydła,
Przybądź królować między nami stale
I pociesz dusze za sobą tęskniące.
 

Sonet ten przerywały łkania i głębokie westchnienia, proboszcz i cyrulik, tknięci współczuciem i ciekawością, postanowili dowiedzieć się, kto to być może tak mocno zmartwiony. Jakoż uszedłszy kawałek, spostrzegli na zakręcie skały człowieka, z opisu Sancho Pansy do Kardenia podobnego. Ten, spostrzegłszy ich, stanął, spuścił głowę na piersi i stał głęboko zamyślony. Proboszcz, litościwy z natury, upewniwszy się z opisu Sanchy, że to był Kardenio, zbliżył się doń i namawiać go zaczął w słowach czułych i zniewalających, aby opuścił miejsce tak dzikie i nędzne, w którym zbawienie duszy utracić może. Kardenio był w tej chwili przy zdrowych zmysłach, lecz widząc przed sobą ludzi inaczej ubranych, niż ci, których zwykle w górach widywał i którzy doń jak do znajomego przemawiali, zdziwił się mocno i przypatrując im się pilnie, rzekł na koniec:

– Ktokolwiek jesteście, panowie, widzę, że niebo, wzruszone moją niedolą, przysłało was w to miejsce od świata dalekie, by wyzwolić mnie z tej strasznej samotności i skłonić do powrotu pomiędzy ludzi, lecz ja nie ufam losowi. Mniemacie zapewne, że jestem pozbawiony zmysłów i nie zadziwia mnie wcale myśl wasza, sam bowiem widzę, że wspomnienie dawnych nieszczęść miesza mi umysł tak dalece, że tracę rozum i przytomność, a przekonywam się o tym dopiero, gdy opowiadają mi, co czyniłem w czasie napadów obłąkania. Niestety! nie mam nic na uniewinnienie tego szaleństwa, opowiedzieć wam jedynie mogę nieszczęście swoje, skoro mnie słuchać zechcecie, to mi przynosi ulgę, gdyż jestem pewny, że każdy, wysłuchawszy dzieje moje, znajdzie mnie więcej pożałowania godnym, niż występnym. Jeżeli przybywacie tu z tą samą myślą, co inni, proszę was, nie namawiajcie mnie do odmiany życia, a posłuchajcie raczej smutnych dziejów przeszłości mojej, wtedy przekonacie się, że ucierpiawszy tyle i nie mogąc spodziewać się pociechy w przyszłości, słusznie oddaliłem się od ludzi.

 

Proboszcz i cyrulik, ciekawi usłyszeć historię, której część tylko bezładnie opowiedział im Sancho, oświadczyli gotowość wysłuchania jej do końca, zapewniając, że całym ich życzeniem jest pocieszyć go w utrapieniu.

Smutny rycerz zaczął swoją historię w tych samych wyrazach, jakimi opowiadał Don Kichotowi, z którym pokłócili się z powodu majstra Elisabeth, lecz obecnie Kardenio, będąc przy zdrowych zmysłach, mógł rozpowiadać do końca; jakoż przybywszy do miejsca, kiedy Don Fernand znalazł bilet o Amadisie z Galii, rzekł, że umie go na pamięć i mówił jak następuje:

Lucsinda do Kardenia

„Codziennie odkrywam nowe przyczyny, zniewalające mnie do szacunku dla ciebie, jeżeli sądzisz, że to uczucie przyda ci się na co, korzystaj z niego uczciwie. Ojciec mój zna ciebie i tak mnie kocha, że nie zechce opierać się słusznym życzeniom moim, do ciebie należy przekonać mnie, że masz dla mnie tyle szacunku, ile mnie o tym zapewnić usiłowałeś”.

– Ten to bilet spowodował mnie prosić ojca Lucsindy o jej rękę i dał zarazem Don Fernandowi, oceniającemu dowcip i skromność piszącej, pierwszy pomysł zniweczenia moich zamiarów. Wyznałem przed tym niebezpiecznym przyjacielem odpowiedź ojca Lucsindy, który oświadczył, iż chcąc poznać życzenia mojego rodzica, oczekuje aż tenże osobiście powtórzy mą prośbę. Dotąd nie śmiałem nic powiedzieć memu ojcu, nie dlatego, iżbym sądził, że on, znając Lucsindę i jej przymioty, chciałby stawiać przeszkody naszemu połączeniu, lecz że nie życzył sobie, abym ożenił się pierwej, zanim dowie się, co książę ze mną uczynić zamierza. Don Fernand wziął na siebie rozmowę z moim i Lucsiny ojcem. Cóżem ci zawinił, okrutny i niesprawiedliwy przyjacielu? cóż znagliło cię zdradzać ufność mojego serca? Lecz na cóż mi się przydadzą te skargi? gdy niebo chce kogo ukarać, próżny opór jego i cała ostrożność niepożyteczna. Któż by pomyślał, że Don Fernand, któremu urodzenie dawało prawo starania się o najświetniejszą partię w królestwie, od którego tyle miałem dowodów przyjaźni i któremu tysiące usług świadczyłem, że ten Don Fernand zechce pozbawić mnie jedynego dobra, które szczęście życia mojego stanowić miało?

Don Fernand widząc, że obecność moja będzie mu przeszkodą w zamiarach i chcąc się mnie zręcznie pozbyć, tegoż dnia jeszcze zobowiązał się rozmówić z ojcem moim, kupił umyślnie sześć koni i uprosił mnie, abym pojechał do brata jego po pieniądze. Nie spodziewałem się zdrady, miałem go za honorowego człowieka, bo sam zanadto byłem uczciwy, ażebym mógł posądzać o podstęp tego, którego tak kochałem.

Bez najmniejszej zwłoki podjąłem się polecenia; wieczorem poszedłem się pożegnać z Luscindą i uwiadomiłem ją o obietnicy Don Fernanda. Powiedziała mi, ażebym spiesznie powracał, gdyż skoro tylko ojciec mój poprosi o jej rękę, nie dozna ze strony jej rodziców żadnej przeszkody. Nie wiem, co czuła w tym momencie, lecz widziałem ją zalaną łzami, z sercem tak ściśnionym99, że mimo próśb moich, ani słowa więcej do mnie nie przemówiła. Tak wiec noc poprzedzającą mój wyjazd, która miała obojgu nam zgotować tyle radości i szczęścia, Lucsinda przepędziła we łzach i jękach.

Ja nie mogłem wyjść z pomieszania i podziwu, nie umiejąc zbadać przyczyny tej boleści, i kładłem ją po prostu na karb jej czułości dla mnie i przykrości z powodu mego oddalenia.

Wyjechałem nareszcie, głębokim przejęty smutkiem, rozdrażniony przestrachem, z którego sam sobie zdać nie mogłem sprawy. Oddałem list Don Fernanda bratu jego, który przyjął mnie jak najczulej, lecz prosił zarazem, ażebym przed upływem dni ośmiu nie przedstawiał się ich ojcu, gdyż Don Fernand błaga go, ażeby mu bez wiedzy ojca przysłał pieniądze.

Wszystko to było obmyślone podstępnie przez Don Fernanda dla opóźnienia mego powrotu, gdyż brat jego miał pieniądze i mógł mnie wyprawić natychmiast. Już chciałem odjechać, nic nie uczyniwszy, gdyż nie mogłem żyć oddalony od Luscindy, ani myśleć o stanie, w jakim ją zostawiłem, lecz bojaźń rozgniewania mego ojca i brak słusznych do wytłumaczenia się przed Don Fernandem powodów, przezwyciężyły moją niecierpliwość. Pozostałem przeto.

W cztery dni po moim przybyciu jakiś człowiek przyniósł mi list od Luscindy; otworzyłem go ze drżeniem, lecz zanim przeczytałem, spytałem posłańca, kto mu go dał i kiedy wyszedł z domu? Odpowiedział mi, że kiedy przechodził wypadkiem przez ulicę około południa, zawołała go przez okno jakaś pani bardzo piękna i bardzo zapłakana, która rzekła mu z pośpiechem:

– Mój przyjacielu, jeżeli chrześcijaninem jesteś, idź, nie tracąc ni chwili, i zanieś ten list podług adresu, aby ci zaś nie zbrakło na niczym w podróży, przyjmij to ode mnie; w tej chwili – dodał – rzuciła mi chustkę, w której znalazłem 100 realów, pierścień złoty i list. Zapewniłem, że wypełnię rozkaz sumiennie i pani ta zaraz zamknęła okno. Nagrodzony tak hojnie z góry i widząc, że list jest do pana, którego znałem dobrze, Bogu dzięki, a najwięcej wzruszony łzami pięknej damy, w 17 godzin zrobiłem 18 mil i oto jestem.

Kiedy posłaniec rzecz swą rozpowiadał, śmiertelny dreszcz serce mi ścisnął, miałem przeczucie, że dowiem się czegoś strasznego; ze drżeniem na koniec przeczytałem list Luscindy i oto mniej więcej treść jego:

„Don Fernand dotrzymał słowa, które dał tobie, że pomówi z moim ojcem, lecz zrobił dla siebie, co przyrzekł dla ciebie uczynić. On to sam prosi o moją rękę, a ojciec mój, zaślepiony świetnością takiego związku, zezwala tak chętnie, że w ciągu dwóch dni Don Fernand ma zaślubić mnie bez żadnych świadków, prócz nieba i kilku osób naszego domu. Ze stanu twego własnego serca osądź, w jakim jestem położeniu. Przybywaj jak najprędzej, a przekonasz się wkrótce, jak bardzo kocham cię. Bądź zdrów”.

– Zaledwie przeczytałem list, – ciągnął dalej Kardenio – już byłem w drodze, wtedy dopiero poznałem jasno zdradę Don Fernanda. Gniew, miłość i niecierpliwość, skrzydeł mi dodały. Przybyłem nazajutrz do miasta bardzo wcześnie i przechodząc wieczorem koło domu Luscindy, szczęściem zastałem ją w oknie. Poznaliśmy się natychmiast; lecz nie była taką, jaką ją widzieć pragnąłem, widziałem jakąś obojętność w jej spojrzeniu. Któż może pochwalić się, że zna dokładnie duszę kobiety, któż zbadał kiedykolwiek tajnię jej serca?

– Kardenio – rzecze do mnie Luscinda – jestem w ślubnym ubraniu i oczekują mnie na sali, aby dopełnić obrzędu; tak jest, ale mój ojciec, zdrajca Don Fernand i wszyscy tam obecni, nie ślubu, lecz śmierci mojej świadkami będą; nie trwóż się, drogi Kardenio, proszę cię, bądź obecnym ceremonii, zapewniam cię, że jeżeli wyrazy moje nie zdołają jej przeszkodzić, ten sztylet przerwie uroczystość i koniec mego życia będzie niezaprzeczonym dowodem uczuć moich i wierności dla ciebie.

– Pani – odpowiedziałem z pośpiechem, nie wiedząc, co mówię – niech twoje czyny usprawiedliwią słowa, wspólnym poświęceniem godnymi siebie się okażmy; uprzedzam cię, że jeżeli tą szpadą ocalić nas oboje nie zdołam, zwrócę ją przeciw sobie, a nie przeżyję tak strasznego ciosu.

Nie wiem, czy Luscinda słyszała mnie, gdyż gwałtem prawie odciągnięto ją zaraz od okna, mówiąc, że wszyscy tylko na nią czekają.

Pogrążony w smutku, którego wyrazić nie zdołam, wyobrażałem sobie, że raz ostatni słońce zachodzi dla mnie, oczy moje i umysł straciły światło od razu; w tym strasznym stanie stałem się na wszystko nieczuły i tylko pamięć bliskiego nieszczęścia wywiodła mnie z osłupienia. Przypomniałem sobie swoją obietnicę i korzystając z nieporządku i tumultu, wszedłem do domu Luscindy niepostrzeżony zupełnie przez nikogo, a schroniwszy się we framudze okna, zasłoniętej firanką, mogłem widzieć wszystko, co się działo w pokoju; nie umiem wypowiedzieć wszystkich myśli, niespokojności, przestrachu, jakie mną owładnęły, bo wszystko to takim nawałem uderzyło na mój umysł, że dziś jeszcze nawet nie jestem w stanie określić tego. Don Fernand wszedł do sali w zwyczajnym ubraniu, towarzyszył mu krewny Luscindy tylko, resztę orszaku składali ludzie zamkowi.

W kilka minut potem Luscinda wyszła ze swego pokoju, matka i dwie służące towarzyszyły jej, była ubrana wspaniale, jak na wielką ceremonię, lecz pomieszanie, w jakim byłem, nie dało mi zwrócić uwagi na to; przypominam sobie tylko, że ubranie jej składało się z kolorów purpurowego i białego, na którym mnóstwo kamieni i pereł świeciło, ale wszystkie one gasły przy blasku jej piękności, największej jej ozdoby.

O pamięci okrutna, śmiertelny nieprzyjacielu mojego spokoju, czemu tak wiernie przedstawiasz mi nieporównaną piękność Luscindy! Czemu nie zakryłaś przed moim wzrokiem tego, co nastąpić miało! Panowie, przebaczcie skargom moim! boleść moja jest tak żywa, że nie jestem panem siebie.

97cyrulik – a. balwierz, osoba pełniąca niegdyś funkcje fryzjera, kosmetyczki i pielęgniarza zarazem: cyrulik golił zarost i strzygł włosy, zajmował się kąpielą, czyszczeniem uszu, rwaniem zębów, prostszymi operacjami i leczeniem pospolitych dolegliwości (m. in. przez puszczanie krwi). [przypis edytorski]
98znalazł pomysł (…) doskonałym (daw.) – uznał pomysł za doskonały. [przypis edytorski]
99ściśniony (daw.) – dziś: ściśnięty. [przypis edytorski]