Tasuta

Don Kichot z La Manchy

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Rozdział VIII

W którym się kończy historia ciekawego nierozważnego.

Powieść była bliska końca, gdy Sancho zalękniony przybiegł ze strychu, gdzie się znajdował Don Kichot, krzycząc przeraźliwie:

– Przybywajcie! przybywajcie na ratunek mojemu panu, który w tej chwili stacza bitwę tak straszną, że nie widziałem równej w życiu moim. Niech się z tego miejsca nie ruszę, jeżeli waleczny pan mój nie strącił od jednego cięcia głowy z karku nieprzyjaciela księżniczki Mikomikon.

– Co mówisz, Sancho? – rzekł pleban – nie jesteś przy zdrowych zmysłach, ten olbrzym jest o dwa tysiące mil stąd; nie sądzę, żeby razy twojego pana tak daleko sięgały.

Wtem usłyszano krzyki z poddasza: „Stój, łotrze! stój, złoczyńco! ach! mam cię na koniec. Ani siła, ani miecz twój, na nic się tu nie zdadzą”. – Przy tym słychać było szczęk pałasza, którego razy gęsto spadały na ściany poddasza.

– Na miłość Boską, panowie, czemuż nie biegniecie rozbroić walczących, choć to na nic się już nie zda, bo olbrzym już wyzionął nieczystego ducha i zdaje teraz rachunek z niecnych spraw swojego żywota przed Bogiem, a potem zapewne przed wszystkimi diabłami; krew się toczyła jak wezbrana rzeka, a łeb na niej pływał jak bania. Na honor! wielki jak słoń, a przynajmniej jak beczka.

– Na Boga! – wykrzyknął gospodarz, który z innymi przybiegł na hałas – czy ten Don Kichot, czy Don Diabeł, nie porozbijał mi aby naczyń z winem, które stoją w jego izbie; wino to pewno bierze ten uczciwiec za rozlaną krew olbrzyma.

Pobiegli więc wszyscy na plac boju, gdzie zastali Don Kichota w najdziwaczniejszym rynsztunku: miał na sobie tylko koszulę, która mu z przodu ledwie do połowy ud dostawała, a w tyle o ćwierć łokcia najmniej była krótsza; nogi długie, suche, włosami zarosłe, a do tego brudne, przepocona mycka, niegdyś czerwona, a teraz dziwnie wątpliwego koloru na głowie, przez lewe ramię przewieszona kołdra i w ręku miecz goły, oto jego obraz. Mieczem tym bił i rąbał zapamiętale w prawo i w lewo, wykrzykując tak gwałtownie, jak gdyby naprawdę walczył z najstraszliwszym jakimś nieprzyjacielem. Przy tym wszystkim wszakże najdziwniejszą zapewne było rzeczą, że oczy miał najzupełniej zamknięte. Śniło się widać biedakowi, że trzymał w ręku wielkoluda Pandafilando. Mając głowę nabitą opowiadaniem tego spotkania, mało go kosztowała we śnie podróż do Mikomikon, gdzie zdawało mu się, że walczy z nieprzyjacielem i zadaje mu razy, które nieszczęściem, padając na worki z koźlej skóry, napełnione winem, sprowadziły istny potop na poddaszu.

Gospodarz, na widok tej dla siebie klęski, uniósł się taką złością, że przypadł na przebój do Don Kichota, zaczął go okładać kułakami i zakończyłby niezawodnie bitwę z olbrzymem, gdyby Kardenio i pleban nie wyrwali z rąk jego naszego bohatera. Poczciwy szlachcic spał ciągle jak zabity, ani drgnął, i byłby spał niezawodnie do rana, gdyby balwierz nie lunął na niego całym wiadrem zimnej wody. To mu dopiero wróciło przytomność, ale nie tak jeszcze zupełnie, aby się spostrzegł, w jakim się znajdował stanie.

Dorota w tej chwili weszła, widząc atoli swego obrońcę tak lekko ubranego, zawróciła się co żywo ze strachu, żeby czego więcej nie zobaczyć. Cały ten rozgardiasz, wszystkie hałasy i zamieszanie, nie przeszkadzały bynajmniej Sanchowi szukać głowy wielkoluda, boć przecie na własne oczy widział, jak się zwaliła na ziemię. Po długim szukaniu, nie znalazłszy jej ani śladu, wykrzyknął zdumiony.

– Teraz dopiero widzę, że w tym domu wszystko dzieje się przez czary; przed chwilą dostałem najmniej dwa tysiące kułaków w tym tu miejscu i ani widziałem, skąd mi się tak gradem sypią; teraz znów diabeł widocznie skrył mi gdzieś łeb olbrzyma, który jako żywo widziałem, jak byk spadający na te strumienie krwi, co, panie, lała się dziurgiem105, a gulgała jak fontanna.

– Co ty tam bredzisz, nieprzyjacielu Boga i Jego Świętych – wykrzyknął gospodarz – nie widzisz, niezdaro, że ta twoja fontanna i twoja krew, to najwyraźniej moje wino z beczek, coście je podziurawili jak przetaki, a niechaj was najjaśniejsze jasności ogarną! a bodajże jemu tyle smoły gorącej w gardziel wleli w piekle, ile on mi wina zmarnował.

– Nie moja to sprawa – odpowiedział Sancho – ja tyle tylko wiem, że ta głowa dałaby mi była hrabstwo, którego teraz i na dnie morza nie znajdę.

Zimna krew giermka przyprowadziła do rozpaczy gospodarza po tylu szkodach, jakie mu jego pan wyrządził; zaklinał się, że im ta sprawka nie ujdzie na sucho jak poprzednia, i że mimo wszystkich przywilejów rycerstwa, muszą mu wynagrodzić szkodę co do grosza.

Pleban trzymał podtenczas za rękę Don Kichota, a nasz bohater, któremu się zdawało, że po odniesionym zwycięstwie znajdował się obok księżniczki Mikomikony, rzucił się do nóg plebana, mówiąc:

– Wasza wysokość nadobna księżniczo, jesteś już wolna od niebezpieczeństwa, nie potrzebujesz się obawiać tyrana, który cię prześladował; wywiązałem się z danego słowa; poszczęściło mi się przy pomocy niebios i tej, której poświęciłem życie. Wracam ci, pani, panowanie i tron wydarty.

– A cóż? nie mówiłem! – wykrzyknął Sancho – przecieżem nie pijany, ani co? przekonajcież się teraz, że mój pan bił się z wielkoludem. Jak mi Bóg miły! moje hrabstwo ocalone.

Obecni śmieli się szczerze z głupstw pana i sługi; jeden tylko gospodarz nie znajdował tego wszystkiego zabawnym.

Na koniec pleban, Kardenio i balwierz zmusili Don Kichota położyć się do łóżka. Więcej daleko mieli kłopotu z niepocieszonym po stracie gospodarzem. Gospodyni przeraźliwie wrzeszczała, wyrywając sobie włosy z głowy pełnymi garściami.

– To na nasze nieszczęście ten błędny diabeł przybłąkał się do naszego domostwa. On poprzysiągł sobie naszą zgubę; przeszłym razem musiałam go podejmować darmo, razem z tym łotrem jego giermkiem, koniem i osłem, przedstawiali się wszyscy za rycerzów błędnych, którym ich zakon rycerski nie pozwala płacić grosza w zajazdach. Bodaj ich nieszczęście spotkało! Na dobitkę, ten psi rycerz, co wiatry goni, teraz mi tu przyjechał wino zmarnować. O! nie doczekasz niegodziaszu106, żebym się z tego miejsca nie ruszyła, musisz za wszystko zapłacić!

Maritornes, godna służąca wielmożnej pani, wykrzykiwała na swoją rękę: „Niech diabli porwą wszystkich błędnych rycerzy całego świata!”. Tylko córka gospodyni milczała. Po długich korowodach nareszcie udało się plebanowi ułagodzić te krzyki boleści, obiecując zapłacić za wino, koźle skóry i krowi ogon, który gospodyni tak wysoko ceniła. Dorota podjęła się przynieść ulgę giermkowi, obiecując jego panu za ucięcie głowy olbrzymowi najpiękniejsze hrabstwo w królestwie, jeżeli je mieć będzie. Uradowany obietnicą Sancho, przysięgał, że widział walącą się głowę olbrzyma z długą brodą po pas sięgającą; że jeżeli jej nie znalazł, winne temu czary, których nie pierwszy raz przychodzi mu doświadczać w tym zajeździe. Dorota zapewniła, że wierzy wszystkiemu, że sprawa weźmie obrót niespodziewanie dobry. Gdy wszystko się uspokoiło, pleban, uproszony przez towarzystwo, tak kończył powieść o ciekawym nierozważnym:

Anzelm, upewniony o cnocie żony, był najszczęśliwszym z ludzi. Kamila, niechętna dla Lotariusza, Lotariusz wstrzymujący się od odwiedzania Anzelma z powodu zerwania z Kamillą, utrzymywali zręcznie Anzelma w błędzie, dopóki ten, osądziwszy, że mu dla szczęścia potrzeba powrócić pomiędzy nimi zgodę, nie doprowadził jej do skutku, pomagając do łatwiejszego siebie oszukiwania.

Tymczasem Leonella, uniesiona namiętnością, ośmielona postępowaniem pani, posunęła zuchwalstwo do najwyższego stopnia, a korzystając z przyjaznych okoliczności, pozwalała kochankowi przepędzać u siebie całe dnie i noce. Zdarzyło się raz, że Anzelm usłyszał szmer w nocy w izbie Leonelli, lecz zastał drzwi zaparte z wewnątrz. Ten opór podwoił jego ciekawość, przezwyciężył zaporę i wchodząc, dostrzegł mężczyznę spuszczającego się z okna na ulicę. Chciał dognać nieznajomego, a przynajmniej poznać, ale przeszkodziła temu Leonella, klęknąwszy u nóg pana, błagając, aby nie robił hałasu i zapewniając, że uciekający był jej mężem. Anzelm nie wierzył tym zapewnieniom, groźbami i sztyletem dociągał się wyznania prawdy. Przestraszona Leonella błagała u nóg pana, aby darował jej życie, obiecując mu wyjawić wszystko, cokolwiek wiedziała o rzeczach większej jeszcze wagi.

– Powiedz natychmiast, bo cię zabiję – wykrzyknął Anzelm.

– Byłoby dla mnie niepodobieństwem w tej chwili mówić, jestem zbyt wzruszona, ale racz, panie, na miłość Boga do jutra zaczekać, a wszystko ci powiem; tymczasem poprzestań na moim uroczystym zapewnieniu, że człowiek, którego widziałeś wchodzącego oknem, obiecał zaślubić mnie.

Przekonany szczerością słów tych Leonelli, Anzelm udzielił jej żądanej zwłoki, oznajmiając, że trzymać ją będzie zamkniętą, dopóki nie uczyni obiecanego wyznania. Zamknąwszy drzwi na klucz, udał się do Kamilli, uwiadomił ją o wszystkim, co zaszło, i o tajemnicy, którą Leonella wyjawić mu obiecała.

Kamilla, przerażona, nie wątpiła, że ta ważna tajemnica jej dotyczy; nie czekając przeto smutnych następstw, zabrała klejnoty i pieniądze i pobiegła błagać Lotariusza, aby ją ukrył lub razem z nią uciekł przed gniewem Anzelma. Nie można się było wahać. Lotariusz oddał Kamillę pod opiekę siostry swojej, która była ksienią w klasztorze, a sam tajemnie uszedł z miasta.

 

O świcie, niecierpliwy Anzelm, nie zauważywszy nieobecności żony, wszedł do izby Leonelli; zastał ją pustą, tylko powiązane prześcieradła u okna zdradzały jej ucieczkę. Poszedł do żony z tą wiadomością, ale jej ani w łóżku, ani w całym domu znaleźć nie mógł, a żaden z domowników nie widział jej wychodzącej. Otwarta i wypróżniona z klejnotów szkatuła i wyznanie Leonelli nasunęły mu okropne podejrzenia, z którymi biegł zwierzyć się Lotariuszowi; lecz jakież było zadziwienie, gdy się dowiedział, że przyjaciel jego, zabrawszy pieniądze, w nocy z domu wyjechał. Cóż mógł w tym przypadku sądzić człowiek, uznający się przed godziną za najszczęśliwszego, pozbawiony naraz żony, przyjaciela, a prawdopodobnie i honoru? W niepewności dosiadł konia i wyjechał za miasto z zamiarem odwiedzenia jednego z przyjaciół, ale zaledwie pół drogi odbył, ulegając pod brzemieniem czarnych myśli i strasznych podejrzeń, uczuł się tak osłabiony, że był przymuszony zsiąść z konia i usiadł na pniu drzewa przy drodze.

Zmierzchało się, gdy przejeżdżał drogą z miasta jakiś młody człowiek. Anzelm zapytał go o nowiny.

– Dość zajmujące – odpowiedział zapytany – w całym mieście mówią, że Lotariusz przeszłej nocy uszedł z żoną Anzelma, który także bez śladu zaginął. Dowiedziano się o tym od służącej Kamilli, którą straż ujęła w chwili, gdy się spuszczała z okna na ulicę. Nie znam bliższych szczegółów tego wypadku, ale to pewna, że miasto nim zajęte, a zadziwienie jest powszechne, bo ścisła przyjaźń Anzelma i Lotariusza zjednała im przydomek nierozłącznych przyjaciół.

– I nie wiadomo, gdzie się schronił Lotariusz z Kamillą? – zapytał Anzelm.

– Nie, lecz władze miejskie spiesznie zarządziły poszukiwania – odpowiedział kawaler.

Te smutne wiadomości obłąkały do reszty umysł Anzelma. Podniósł się i z trudnością dosiadłszy konia, pojechał do jednego z przyjaciół, który o zdarzonym nieszczęściu jeszcze nic nie wiedział, ale domyślił się po zmienionej powierzchowności Anzelma. Ten wszedłszy, prosił go o posłanie, atrament i pióro. Pozostawszy sam, Anzelm uczuł, że ten zbytek boleści przypłaci śmiercią i w ostatnich chwilach chciał dać wiadomość światu o powodach swego zgonu. Zaczął pisać, ale nim skończył, boleść go zabiła. Gospodarz domu, chcąc zapytać gościa, czy mu czego nie brakuje, zastał go bez życia, pochylonego nad stołem, ze spuszczoną głową. Bezwładna ręka trzymała jeszcze pióro, a pismo przed nim leżące mieściło te wyrazy:

„Natrętną ciekawość przypłacam życiem. Jeżeli wiadomość o śmierci mojej dojdzie Kamillę, niech się dowie zarazem, że jej przebaczam, nie miałem słuszności wymagać od niej cudu, ona nie miała obowiązku go spełnić, a ponieważ ja sam jestem przyczyną nieszczęścia, nie byłoby sprawiedliwe, aby…”

Zbytek boleści nie dozwolił Anzelmowi dokończyć. Nazajutrz rodzice Anzelma dowiedzieli się o jego śmierci, wiedząc już o nieszczęściu. Kamilla niepocieszona bliska była zgonu, ale z powodu oddalenia Lotariusza nie chciała wyrzec ślubów zakonnych, dopiero skłoniła ją do tego wiadomość o śmierci Lotariusza w bitwie Lautreka z Fernandem Gonzalwem z Kordoby.

Nie mogła znieść tego ciosu i w krótkim czasie dni zakończyła.

– Nie ostatnio napisana powieść – rzekł pleban – ale wątpię, aby była prawdziwa, a jeżeli jest zmyślona, to autor niewiele okazał rozsądku, bo któż widział kiedy męża na tak niebezpieczną wystawiającego się próbę, przypuścić by można to szaleństwo w kochanku, ale nigdy w mężu.

Rozdział IX

O dziwnych przygodach w zajeździe.

Gdy pleban skończył opowiadanie, gospodarz, w progu karczmy stojąc, zawołał:

– Chwała Bogu! zbliża się ku nam znaczna kompania jezdnych, jeżeli się tu zatrzymają, napędzą trochę grosza.

– Co to są za ludzie? – zapytał Kardenio.

– Są to czterej rycerze w maskach, zbrojni w włócznie i tarcze, a z nimi zamaskowana dama biało ubrana, a przy jej rumaku dwóch służących pieszych.

Dorota włożyła natychmiast maskę, a Kardenio poszedł uzupełnić ubiór do izby Don Kichota. Zaraz też nadjechali jezdni, zeskoczyli z koni, pomogli zsiąść damie, którą jeden z kawalerów, wziąwszy w ramiona, posadził na krześle stojącym w drzwiach pokoju, do którego wszedł Kardenio.

Nikt z towarzystwa nie zdjął maski, ani przerwał milczenia. Dama tylko głęboko westchnęła, była podobna do umierającej. Tajemniczość orszaku zaostrzyła ciekawość plebana; nie widząc innego sposobu, udał się do stajni wybadać służących.

– Doprawdy, my sami niewiele wiemy – odpowiedzieli oni – zdaje się jednak, że są to znakomite osoby, zwłaszcza ten, który zsadził damę z konia, wnosząc po uszanowaniu, z jakim jest dla niego reszta towarzystwa.

– A któż jest ta dama? – zapytał pleban.

– Nie więcej o niej umiemy powiedzieć, przez całą drogę nie widzieliśmy jej twarzy, ale za to ciągle wzdychała i narzekała. Nic dziwnego, że więcej powiedzieć nie umiemy, gdyż przed dwoma dniami dopiero spotkaliśmy na drodze ten orszak, któremu towarzyszymy od Andaluzji w nadziei dobrej zapłaty.

– Nie słyszeliście nazwiska żadnego z jeźdźców?

– Nie – odrzekł jeden z masztalerzy. – Podróżują jak kartuzy, nie mówiąc ani słowa, słyszeliśmy tylko ciągłe westchnienia i skargi młodej damy, którą ci panowie, zdaje się, gwałtem uprowadzają. Wnosząc z jej ubioru, jest zakonnicą, albo ma nią zostać; może nie czując w sobie dosyć powołania, biedna ta rozpacza.

– To być bardzo może – rzekł pleban, idąc szukać Doroty, która wzruszona westchnieniami zamaskowanej damy, ofiarowała jej usługi, jakie kobieta od kobiety tylko przyjmuje. Dorota na te zabiegi nie otrzymała żadnej odpowiedzi, a kawaler, który najwięcej zdawał opiekować się damą, rzekł:

– Nie trać pani czasu na grzeczność dla niewdzięcznej i zaprzestań zapytań, jeżeli nie chcesz kłamstwa usłyszeć.

– Nigdym kłamstwa się nie dopuściła – rzekła z dumą dama – i może dlatego, że byłam zbyt szczera, znajduję się teraz w tak nieszczęśliwym położeniu. Nie potrzebuję powoływać się na innego świadka, bo sam, panie, jesteś przekonany, że obstawanie przy prawdzie sprowadziło na mnie twoje okrutne prześladowanie.

– Ach! Boże, czyjże to głos słyszę? – zawołał Kardenio w przyległym pokoju.

Na te słowa młoda dama podniosła głowę i chciała wejść do izby, w której znajdował się Kardenio, ale przeszkodził jej w tym zamiarze rycerz, zatrzymując ją przemocą. W tym pomieszaniu spadła zasłona z twarzy nieznajomej i odkryła twarz bladą nieporównanej piękności. Kawaler, trzymając ją w ramionach, nie miał czasu podnieść maski, która mu także spadła z twarzy podczas szamotania się z damą, a Dorota, poniósłszy oczy, poznała w nim Don Fernanda, krzyknęła przeraźliwie i padła zemdlona. Pleban pośpieszył na jej ratunek, a gdy dla łatwiejszego oddychania zdjął jej maskę, Don Fernand z zadziwieniem poznał Dorotę. Zmieszany tym wypadkiem, nie wypuścił jednak z rąk Luscindy, która, poznawszy zaraz głos Kardenia, usiłowała się gwałtem wyrwać. Kardenio zaś w mniemaniu, że krzyk Doroty był krzykiem Luscindy, wypadł przelękniony z izby i spostrzegł Luscindę w ramionach Don Fernanda, który nie mniej był zdziwiony, poznając Kardenia. Cztery osoby w najwyższym zdziwieniu patrzyły na siebie, nie przerywając milczenia. Luscinda pierwsza tak się odezwała.

– Don Fernandzie, zaprzestań niesprawiedliwości i gwałtu, które zawsze pozostaną bezskuteczne; żadne ofiary, żadne groźby mnie ku tobie nie skłonią i bądź pewny, że prędzej doczekasz się zgonu, niż przyzwolenia mojego, nie do mnie już należy rozrządzać sobą: Kardenio, którego tu widzisz, jest moim mężem, zwróć mu jego własność, a mnie spokój i szczęście, zaklinam cię i błagam o to, panie, a jeżeli, zadawszy mi już tyle cierpień, mało ci jeszcze zemsty, zakończ raczej jednym ciosem nieszczęśliwe życie.

Dorota tymczasem przyszła do przytomności, a widząc Luscindę zawsze w ramionach Don Fernanda, rzuciła mu się do nóg, tonąc we łzach i mówiąc:

– Panie! jeżeli nie wygasło w tobie uczucie litości, zwróć oczy na Dorotę, którą kiedyś kochałeś i nieszczęśliwą uczyniłeś. Byłam swobodna w domu rodziców, kiedy przyszedłeś uwieść niewinność moją, zatracić spokojność i wzniecić w łonie moim nieznane namiętności. Twoje dary były bezsilne, ileż zręczności użyć musiałeś, aby mnie tylko widywać, ileż trudów, aby mnie przekonać, że kochasz i wyrwać wzajemność? Nie będę ci przypominała starań i grzeczności, które dziś może niegodnymi siebie znajdujesz. Nie okazałbyś większych dla osoby wyższej stanowiskiem w świecie; przekupywałeś służących, używałeś wszelkich środków, jak gdyby osoba moja największe szczęście i zaszczyt zjednać ci miała? A jednak jakimże sposobem zwalczyłeś moją stałość? Nie przeczę, żem była wzruszona twoimi staraniami, oddałam ci się przecież dopiero po przysiędze, że mnie zaślubisz, a ty nieba na świadki powołałeś, że obietnicy nie zgwałcisz; cóżem uczyniła, żeś mnie opuścił? Nienawidzisz mnie za to, żem cię zanadto kochała, a zrobiwszy nieszczęśliwą, opuszczasz; zgodziłam się zostać twoją, bo na wszystko, co najświętsze zakląłeś się, że będziesz moim jedynie. Zawiedziesz, panie, tyle miłości, że nie powiem cnoty! Będąc moim, nie możesz należeć do Luscindy, a Luscinda nie może być twoją, bo należy do Kardenia; zwróć ich więc sobie we wzajemne objęcia, a mnie oddaj Fernanda, do którego nikt nie jest w stanie prawa mi zaprzeczyć. Ach! panie, utraciwszy cię, śmierci szukałam.

Zalana łzami Dorota szczerą prawdą wyrazów rozrzewniła wszystkich. Don Fernand żywo wzruszony otworzył jej swoje ramiona, mówiąc:

– Zwyciężyłaś, piękna Doroto!

Luscinda, odstąpiona przez Don Fernanda, byłaby niezawodnie zemdlała, gdyby Kardenio, który stał za Don Fernandem, aby nie być widzianym, nie ujął jej był w swoje objęcia i nie przemówił:

– Kiedy nieba same mi cię zwracają, pójdź, luba, wesprzyj się na moim ramieniu, bo pewno lepiej nikt cię nie osłoni od tego, który cię przez całe życie tak szczerze kochał i kocha.

Luscinda zwróciła głowę do przemawiającego, a poznawszy Kardenia, w uniesieniu radości uściskała go tkliwie, nie zważając na obecnych.

– O Boże! to ty! najdroższy Kardenio – wykrzyknęła. – O! dzięki wam, litośne nieba, żeście mi dozwoliły widzieć raz jeszcze tego, którego jedynie kocham na tym świecie!

Pieszczoty Luscindy świadczone Kardeniowi, rozrozdrażniły Fernanda; dostrzegłszy w obliczu jego chęć jęcia się107 oręża, padła mu do nóg, wołając:

– Co zamyślasz, o! panie, mając przed sobą małżonkę? Czyż masz jakie prawo zakłócać święte uczucia dwojga kochających się istot? Czemuż cię gniewają oznaki ich miłości, która cię obchodzić nie powinna? Nie każ mi cierpieć dłużej, a jeżeli moja miłość i łzy nie wzruszą cię, oszczędzaj mnie w imię rozumu i przysiąg! oddaj się na wolę nieba, co w tak cudowny sposób okazało litość swą nad nieszczęściami nas wszystkich.

Kardenio miał się na baczności, aby Don Fernand nie zastał go nieprzygotowanym; ale towarzysze Don Fernanda i proboszcz nasz poczciwy rzucili mu się do nóg, błagając o litość dla Doroty, którą sam uznał już za swoją małżonkę.

– Uważ panie – mówił pleban – że Kardenio z Luscindą ślubowali sobie miłość przed Bogiem, że nie możesz ich rozłączać bez popełnienia niesprawiedliwości, że ustępować rozumowi nie jest słabością; czyż Dorota nie ma przymiotów najpiękniejszych w kobiecie? cnotliwa, piękna, czuła, kocha cię nad życie, przysięgą ślubowała ci wiarę dozgonną i tyś jej także ślubował; dlaczegóż nie masz iść drogą sprawiedliwości?

Don Fernand miał duszę szlachetną; uczuł słuszność tej mowy, przezwyciężył się więc nareszcie i ściskając czule Dorotę, rzekł:

– Wstań pani, nie zniosę, aby mi u nóg leżała kobieta, która dała tyle dowodów cnoty i miłości. Chciej zapomnieć, coś z mojej wycierpiała przyczyny, szczery a głęboki żal mój i piękność Luscindy powinny mnie przed tobą choć w części uniewinnić. Niech Luscinda żyje szczęśliwa z Kardeniem, a ty, Doroto, otocz błogością dni moje.

Don Fernand uściskał raz jeszcze Dorotę i to z tak prawdziwym uczuciem miłości, że roztkliwiona zalała się łzami.

Rozrzewnienie było powszechne, Kardenio i Luscinda, słowem wszyscy oprzeć mu się nie mogli, Sancho nawet jak bóbr płakał, ale tego tylko, że Dorota nie była królową Mikomikon, a on stracił nadzieję swego najmilszego hrabstwa. Luscinda i Kardenio dziękowali Don Fernandowi, a on za całą odpowiedź czule ich ściskał. Potem wypytywał się Doroty, jakim sposobem tak daleko od swego kraju zawędrowała; powtórzyła mu wszystko, co już opowiedziała plebanowi i Kardeniowi i zachwyciła Fernanda i całe towarzystwo ślicznym swoim opowiadaniem.

 

Don Fernand opowiedział jej znów, co zaszło w domu Luscindy w czasie ślubu, mówiąc, że gdy znaleziono za gorsem Luscindy list objawiający, że jest żoną Kardenia, tak był uniesiony zazdrością, iż chciał ją zabić na miejscu i tylko widok sędziwych jej rodziców powstrzymał go w zapędzie. Poprzysiągł jej wszakże zemstę na przyszłość i choć Luscinda uszła po kryjomu, zdołał jednak dowiedzieć się, że postanowiła na resztę dni życia zamknąć się w klasztorze, jeżeli Kardenia nie odzyska. Z trzema towarzyszami ruszył w pogoń, a upatrzywszy furtę klasztoru otwartą, porwał Luscindę, nie dając się jej poznać.

Luscinda, uwożona gwałtem, nie przestawała wzdychać i płakać i w tym stanie przywiózł ją do zajazdu, gdzie niebo położyło kres jej cierpieniom. Skończywszy mówić, Don Fernand uprzejmie zwrócił się do Luscindy i przepraszając ją po tysiąc razy za wyrządzone przykrości, solennie ją zapewnił, że ramię jego gotowe zawsze na jej usługi, że nie mniej dzielnym i silnym okazać się pragnie, niż się w prześladowaniu jej okazał.

105dziurgiem – dziś: ciurkiem. [przypis edytorski]
106niegodziasz – dziś: niegodziwiec. [przypis edytorski]
107jąć się czegoś – sięgnąć po coś. [przypis edytorski]