Tasuta

Don Kichot z La Manchy

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Chwała Bogu! – zawołał niewolnik.

– Znam także sonety, o których wspomniałeś – mówił brat Don Pedra.

– W takim razie chciej mnie wyręczyć, lepiej je powiesz zapewne ode mnie.

Kawaler zaczął dla ulżenia niewolnikowi, sonet o Golecie:

 
Duchy szczęśliwe! wy śmiertelne szaty
Przez wielkie czyny z swych ramion zrzucacie,
I z niskiej ziemi w kraj nieba bogaty,
Orlimi pióry zuchwale wzlatacie.
 
 
Gorząc szlachetnym gniewu uniesieniem,
Ciało się wasze potężniejszym czyni,
Krwi z was i przez was wylanej strumieniem,
Płonią się morza i piaski pustyni.
 
 
Choć śmierć was z życia wymazała księgi,
Ramiona wasze nie ostygły w grobie,
Bo w klęskach nawet tryumfuje męstwo:
 
 
Bo w tym upadku śmiertelnej potęgi.
Na ziemi sławę zyskaliście sobie,
A w niebie ducha szlachetne zwycięstwo.
 

– Tak, to jest ten sam – przerwał niewolnik; a brat Don Pedra rozpoczął drugi o szańcu tunetańskim:

 
Z gruzu, co z baszty rozstrzelonej leży,
Z ziemi, co jakby poryta w zagony,
Dusz trzy tysiące z walecznych rycerzy
W czystego nieba uleciało strony.
 
 
Na próżno męstwem krzepkiego ramienia
Wkoło śmiertelne roznosili ślady,
Walczące ramię słabło z wysilenia
I u stóp wroga trup upadał blady.
 
 
Ziemia, na której polegli rycerze,
Długo łzy krwawe będzie sączyć z łona,
Kwiat na niej zrosły smutne liście schyli…
 
 
Lecz za to w laury okryje się świeże,
Bo z dzielnych mężów walecznego grona,
Nigdy dzielniejsi tutaj nie walczyli.
 

Rozdział XIII

Dalszy ciąg przygód niewolnika.

Sonety podobały się powszechnie, a niewolnik tak ciągnął swoje opowiadanie:

– Turcy, stawszy się panami miejsc warownych, postanowili je zagładzić. Założyli miny z trzech stron. Nowe mury zniszczono niebawem, stare oparły się wszelkim usiłowaniom. Co do twierdzy, ta była w stanie niewymagającym umyślnego zniszczenia. Potem cała armia wróciła w triumfie do Konstantynopola, gdzie Uchy-Alej niezadługo umarł.

Powszechnie nazywano go Fartax, co znaczy po turecku świerzbowaty, Turcy bowiem mają zwyczaj darzyć przydomkami od cnót lub wad bohatera, co stąd pochodzi, że ledwie cztery otomańskie familie mają pierwiastkowe nazwisko rodowe, inne zaś dowolnie je sobie tworzą w powyższy sposób. Uchy-Alej był niewolnikiem na galerach wielkiego sułtana przez czternaście lat. W wojnach tak się odznaczył męstwem, że nie przechodząc urzędów niższych, których faworyci sułtana nawet pominąć nie mogą, został dejem Algieru i wielkim admirałem na morzu, trzecim dygnitarzem w wielkiej hierarchii państwa otomańskiego. Był Kalabryjczykiem z rodu, a mimo że się sturczył, był dosyć ludzki dla niewolników, których miał trzy tysiące. Tę liczbę testamentem podzielił między wielkiego sułtana i dwóch renegatów, których miał przy sobie. Ja dostałem się w podziale renegatowi Azan-Aga, najokrutniejszemu z ludzi, którego Uchy-Alej wziął majtkiem w niewolę i potem polubił.

Ten Azan-Aga zbogacił się niezmiernie i został także dejem Algieru, gdzie razem z innymi niewolnikami popłynąłem. Doznawałem pewnej pociechy, będąc bliżej ojczyzny i mając nadzieję pewniejszej ucieczki. Nie traciłem nadziei i miałem mnóstwo pomysłów wyswobodzenia się. Przepędzałem czas w więzieniu, które Turcy nazywają łaźnią. Tam siedzieli niewolnicy chrześcijańscy, tak do króla, jak i do panów należący, i inny rodzaj tak zwanych Niewolników Rady, których używano do ciężkich prac publicznych. Tym ostatnim najtrudniej było wykupić się, bo nie mając swoich panów, nie mieli z kim traktować o okup. Niektórzy mieścili swoich niewolników w łaźniach, gdy ci się wykupili, a pieniądze za okup jeszcze nie nadeszły. Niewolnicy królewscy i umawiający się o okup, nie byli używani do pracy, wyjąwszy, gdy pieniądze długo nie nadchodziły; wtedy wysyłano ich na pracę do lasu, podwajano srogość, aby ich zmusić do pisania o spieszne wyzwolenie.

Ja znajdowałem się między umawiającymi się o okup; nie mogłem udawać ubogiego, ponieważ wiedziano, iż byłem oficerem. Byłem dobrze uważany przez dozorców i nosiłem lekkie kajdany, raczej na znak, żem się targował o wolność, niż na umartwienie.

Przebywałem w tych łaźniach z niewolnikami nie więcej strzeżonymi ode mnie; obok głodu i innych niewygód, najbardziej nas martwiły dzikie okrucieństwa Azan-Agi, spełniane na niewolnikach chrześcijańskich. Nie było dnia, ażeby którego nie powieszono lub na pal nie wbito, a co najmniej uszów nie pozbawiano za przewinienia tak nieznaczące, że sami Turcy przyznawali, iż ich dej lubił się krwawo zabawiać.

Jeden tylko żołnierz hiszpański, nazwiskiem Saavedra, miał sposób ułagodzenia deja okrutnego charakteru i pomimo, że nieraz próbował ucieczki śmiałej i głośnej pomiędzy Turkami, nigdy nie był bity, ani doznał najmniejszej kary. Byliśmy o niego w ciągłej obawie, on sam ją podzielał. Gdybym nie obawiał się was znudzić, opowiedziałbym kilka zręcznych i śmiałych sprawek Saavedry; ale czas wrócić do własnych przygód.

Pewien znakomity i bogaty Maur miał dom, którego maleńkie, według miejscowego zwyczaju, okienka, zasłonięte gęstą żaluzją, wychodziły na podwórze naszego więzienia. Jednego dnia, gdym się na tarasie zabawiał z trzema towarzyszami, rzuciwszy okiem przypadkowo, ujrzałem w oknie chustkę, przywiązaną na trzcinie. Na poruszenie trzciny, zdającej się nas przywoływać, jeden z towarzyszów pobiegł ją wziąć.

Ale laska cofnęła się, naśladując ruch głowy, dającej znak przeczenia; toż samo spotkało dwóch drugich. Wtedy i ja spróbowałem szczęścia. Gdy stanąłem pod oknem, chustka upadła do nóg moich. Podniosłem ją skwapliwie; zawierała kilka sztuk drobnej monety, wartej około dziesięciu naszych realów.

Pojmujecie zapewne radość za ten dar wpośród najdotkliwszej nędzy, mnie wyłącznie przeznaczony. Powróciłem na taras i ujrzałem w tym samym oknie rękę śnieżnej białości, należącą niezawodnie do kobiety. Podziękowaliśmy jej wszyscy głębokim ukłonem na sposób turecki, schylając się z rękami na piersiach skrzyżowanymi.

Niezadługo ujrzeliśmy w tym samym miejscu mały krzyż z trzciny, który wnet cofnięto; nie wątpiliśmy przeto, że dobroczynna niewiasta była niewolnicą chrześcijańską; białość jej ramienia i bogactwo bransolety, zdobiącej rękę, nasuwało wniosek, że to mogła być chrześcijanka, która przeszła na wiarę muzułmańską. Maurowie bowiem najwięcej ubiegają się za takimi kobietami i dają im pierwszeństwo nad krajowymi; domniemania jednak nasze nie były prawdziwe, jak się to później okaże.

Od tej chwili rozmawialiśmy codziennie o dobroczynnej osobie, mając zawsze oczy wlepione w okno, z którego spadła niespodziewana pomoc. Przez piętnaście dni okno się nie otwierało, a pomimo naszych badań, nie dowiedzieliśmy się nic więcej nad to, że dom należał do Agimorata, znakomitego Maura, który piastował urząd wysoki gubernatora la Plata.

Lecz gdyśmy się tego najmniej spodziewali, bawiąc się na tarasie we czterech, raptem pokazała się chustka na trzcinie. Moi towarzysze doznali zawodu, jak pierwszym razem; chustka mnie się dostała. Teraz obejmowała czterdzieści dukatów hiszpańskich i list pisany po arabsku, ze znakiem krzyża u dołu pisma.

Wróciliśmy na taras złożyć podziękowania, dałem znak głową, że przeczytam, wtedy ręka znikła i zamknięto z pośpiechem okno.

To niezwykłe szczęście wśród przykrego położenia barbarzyńskiego kraju nabawiło nas wielkiej radości i większych jeszcze nadziei; lecz gdy żaden z nas nie umiał po arabsku, nie wiedzieliśmy, do kogo się udać o przeczytanie listu, bośmy się bali wystawić na niebezpieczeństwo i nas samych i dobroczynnej damy.

Ciekawość jednak przemogła. Zwierzyłem się pewnemu renegatowi z Murcji, który okazywał mi wiele przyjaźni, prosiłem go o przeczytanie listu, który miał mnie objaśnić prawdopodobnie, dlaczego nieznajoma mnie wybrała z pośród towarzyszów, przedsięwziąłem wszystkie środki ostrożności, aby go zobowiązać do tajemnicy. Udzieliłem mu świadectwo piśmienne, że był dobrym człowiekiem, niósł pomoc chrześcijanom i miał zamiar ucieczki przy pierwszej sposobności. Jest to zapewnienie, którego znów żąda renegat, gdy wspomaga ucieczkę chrześcijanina. Niektórzy używają tego na dobre; inni robią to przez zręczność i przezorność, bo gdy staną się korsarzami, jeżeli wpadną wypadkiem w ręce chrześcijan, zasłaniają się takim świadectwem, które daje przekonanie, że wypadało im złączyć się z Turkami, aby zyskać łatwość dostania się między niewolników chrześcijan; tym sposobem unikają niewątpliwej śmierci, przyrzekając przejść na łono kościoła. Dalecy od spełnienia tej obietnicy, żyją spokojnie bez prześladowania, a przy wydarzonej sposobności wracają do Berberii. Renegat, do którego zwróciłem się z prośbą, dostał od nas wszystkich takie świadectwa. Gdyby był przez Maurów złapanym, co najmniej spalono by go żywcem. Ponieważ posiadał język arabski, prosiłem go, aby przeczytał szpargał, przypadkiem znaleziony w kącie izby. Przejrzał go razy kilka i powiedział, że jeżeli mu dostarczę papieru i atramentu, przepiszę go dosłownie w tłumaczeniu, a teraz ustnie, rzekł, daję ci dokładny przekład listu. Uprzedzam cię tylko, że Lella Marian znaczy Najświętsza Panna, zaś Allah – Bóg. Treść listu, którego w życiu nie zapomnę, była następująca:

„Gdy byłam jeszcze dziecięciem w domu rodziców, niewolnica nauczyła mnie chrześcijańskiej modlitwy w moim języku i mówiła o Lella Marian.

Ta niewolnica umarła i wiem, że nie poszła na ogień wieczny, ale poszła do Allaha, bom ją od owego czasu widziała dwa razy i powiedziała mi, ażebym się udała do krajów chrześcijańskich, do Lelli Marian, która mnie kocha bardzo. Nie wiem, jak się do tych krajów dostać. Z okna mojego widziałam wielu chrześcijan, ale nie pochlebiając ci, ty jeden z nich wszystkich zbudziłeś we mnie najwięcej zaufania jako szlachetny i zacny kawaler. Jestem młoda, dość piękna i wielkie pieniądze zabrać z sobą mogę. Pomyśl, czybyś się nie podjął mnie wziąć z sobą i uprowadzić. Jeżeli zechcesz, pojmiesz mnie za żonę; a jeżeli nie zechcesz, to mniejsza o to, bo Lella Marian da mi męża. List ten piszę własną ręką, bądź więc ostrożny, jeżeli go komu pokazywać będziesz; ostrzegam cię, nie wierz Maurom, bo to wszystko dusze zdradzieckie. Wyznaję ci, iż lękam się bardzo, abyś nie zawierzył jakiemu zdrajcy; gdyby bowiem ojciec mój o tym się dowiedział, zrzuciłby mnie w studnię i kamieniami przywalił. Kładę nitkę w środek trzciny, przywiąż do niej odpowiedź swoją, a jeżeli nie masz nikogo, co by po arabsku pisać umiał, to mi ją daj na migi. Lella Marian sprawi dobrotliwie, iż ją zrozumiem. Niechajże ona i Allah mają cię w swojej opiece, jako i krzyż ten, który całuję często, stosownie do zalecenia niewolnicy”.

 

Nie potrzebuję wam mówić, jakim podziwieniem i radością list ten nas przejął. Renegat nie mógł wierzyć, abyśmy mogli znaleźć go wypadkiem i sądził, że do którego z nas był pisany, i błagał nas, ażebyśmy mu prawdę powiedzieli i zaufali mu zupełnie, gdyż gotów jest życie własne dla naszej wolności narazić. Mówiąc to, wydobył z zanadrza mały krzyżyk metalowy i rzewnymi zalewając się łzami, przysięgał nam na Boga, który wyobrażenie krzyżyk ten przedstawia, a w którego, mimo grzesznego odstępstwa, wierzył zawsze gorąco, że dochowa nam święcie tajemnicy, jaką tylko mu powierzymy. Zaręczał, iż przeczuwa to niezawodnie i wie na pewno, że ta, co pisała list do nas, wszystkim nam wolność powróci, a jemu da to, czego żąda najserdeczniej, to jest przyłączy go na powrót do kościoła świętego, od którego odpadł nieszczęśliwy. Renegat mówił z takim rozczuleniem i z taką żałością, iż nie wahając się długo, odkryliśmy mu prawdę i pokazaliśmy nawet okno, z którego spływało nam tyle dobrodziejstw. Obiecał nam dołożyć wszelkich starań dla dowiedzenia się, kto tam zamieszkuje, i napisał zaraz po arabsku odpowiedź na list poczciwej Mauretanki. Wszystkie wyrazy tej odpowiedzi, jako i najdrobniejsze szczegóły, wydarzone w niewoli, do dziś dnia najdokładniej pamiętam. Odpowiedź przeto moją na list powyższy podaję wam tu dosłownie.

„Prawdziwy Allah niechaj cię ma w swojej opiece, o pani! i błogosławiona Lella Marian, Matka Zbawiciela naszego, łaską swą serce twe otaczająca i ku chrześcijanom skłaniająca. Bo cię kocha szczerze. Módl się do niej gorąco, aby do szczęśliwego końca wiodła zamiar, którym duszę twą natchnęła; ona tak dobra i łaskawa, że ci tego nie odmówi. Ja z mej strony ręczę ci za siebie i współtowarzyszów moich, że uczynię wszystko, co tylko w mocy naszej będzie, aby ci być użytecznym, życia nawet nie szczędząc. Mamy tu między nami niewolnika chrześcijanina, który umie pisać po arabsku, jak to widzisz z listu tego. Rękę twoją, którą mi ofiarujesz za przybyciem do chrześcijan, całym sercem i z największą radością przyjmuję. Ślubuję ci z góry, iż mężem twoim zostanę, a ślubuję po chrześcijańsku. Wiesz, że chrześcijanie przysiąg lepiej dotrzymują niż Maury. Wielkiemu Allahowi i Lelli Maryi w opiekę cię oddaję”.

We dwa dni później, gdy nikogo nie było w łaźni, wyszedłem na taras; niedługo czekałem, trzcina się ukazała, a ja do niej odpowiedź swoją przyczepiłem. Po chwili ukazała się i gwiazda naszego ocalenia; podniosłem chustkę rzuconą mi pod nogi i znalazłem w niej pięćdziesiąt czerwonych złotych, które podwoiły radość i nadzieje nasze. Tej samej nocy renegat nasz powrócił. Opowiedział nam, że, dom ten należy do jednego z największych bogaczów w Algierze, Maura, imieniem Agi Morato, którego jedyną spadkobierczynią była prześliczna córka, kwiat wszystkich kobiet Berberii; najpotężniejsi książęta kraju tego ubiegali się o jej rękę, ale nigdy za mąż wyjść nie chciała. Powiedział nam także, że miała ulubioną niewolnicę chrześcijankę, niedawno zmarłą. Wszystko to najzupełniej się zgadzało z tym, co nam w liście pisała.

Odbyliśmy naradę z renegatem nad środkami ucieczki i uprowadzenia pięknej Mauretanki. Po długich rozprawach stanęło na tym, że czekać trzeba drugiego listu od Zoraidy (tak się nazywała ta, która teraz tak gorąco pragnęła przyjąć imię Marii), gdyż bez niej nic począć nie możemy i w niczym rady sobie nie damy. Renegat, słysząc to wszystko, dodawał nam odwagi, zaręczając uroczyście, że albo nas uwolni, albo życie straci. Przez cztery dni pełno było ludzi w łaźni, przez cały ten czas nie widzieliśmy naszej cudownej laski. Piątego dnia dopiero, gdyśmy byli sami, ukazała się obciążona ogromnym zawiniątkiem. Jak zwykle, zawiniątko podano mnie; znalazłem w nim sto czerwonych złotych i list, który daliśmy zaraz renegatowi do przepisania. Treść jego następująca:

„Nie wiem, jak się dostaniemy do Hiszpanii, błagałam Lelli Maryi, żeby mi sposób podała, ale dotąd prośby mojej nie wysłuchała. Niczym nie jestem w stanie ci dopomóc, jak tylko złotem, które ci posyłam: wykup nim wolność sobie i współtowarzyszom swoim, jednego z nich wyślij zaraz do chrześcijan, ażeby kupił łódź i zabrał w nią innych. Ja z ojcem i wszystkimi niewolnikami naszymi wiosnę przepędzę w ogrodzie, pod Barbason nad brzegiem morza; stamtąd nocą łatwo mnie wywieziesz łodzią, niczego się bać nie potrzebując. Ale, chrześcijaninie, pomnij, żeś mi ślubował zostać mężem moim, jeśli nie dotrzymasz, Lella Maria cię ukarze. Jeżeli nie masz nikogo zaufanego posłać po kupno łodzi, wykup się na wolność i sam jedź po nią, ufam ci, że powrócisz, boś rycerz i chrześcijanin. Wywiedz się dobrze, gdzie leży nasz ogród. Skoro tylko łaźnia będzie próżna, wychodź na podwórze, a dam ci pieniędzy tyle, ile tylko zechcesz. Allahowi w opiekę cię oddaję”.

Po przeczytaniu listu wszyscy, jeden przez drugiego, darli się o wykupienie na wolność, każdy obiecywał uroczyście pójść po łódź i wrócić z nią niezawodnie. Ale renegat oświadczył stanowczo, że nikomu nie pozwoli wyjść samemu z niewoli, tylko, że wszyscy razem wyjść z nim muszą. Powoływał się na doświadczenie, że rzadko kto na wolności dotrzyma słowa w niewoli danego i że nieraz widział, jak bogaci jeńcy wykupując innych, co im przyrzekali wrócić po nich z okrętami w Majorce lub Walencji uzbrojonymi, haniebnie oszukani zostali, że nigdy prawie wysłańcy ci słowa danego nie dotrzymują, bo wolność każdemu jest tak droga, że obawa utracenia jej na nowo w najuczciwszych nawet ludziach zaciera całkiem uczucie honoru i wdzięczności. Na dowód tego, co mówił, opowiedział nam krótko, co się wydarzyło niedawno z jakimś znakomitym jeńcem chrześcijańskim; była to rzeczywiście historia nadzwyczaj dziwna i na te okolice nawet wcale niezwyczajna, chociaż tu co chwila tyle niesłychanych dzieje się awantur.

– Najlepiej zrobicie – rzecze – jeżeli mnie dacie pieniądze do rąk, a ja wyprawię się do Algieru i kupię tam czółno, niby, że chcę prowadzić handel z Tetnanem. Tym sposobem, nie zwracając niczyjego podejrzenia, przy pomocy czółna będę mógł was wszystkich wyswobodzić, a przyjdzie to tym łatwiej, jeżeli piękna Mauretanka dotrzyma słowa i da wam tyle pieniędzy, ile obiecała, w takim bowiem razie będziecie mogli wykupić się z niewoli i o białym dniu wyruszyć. W tym tylko bieda, że przezorni Maurowie nie pozwalają renegatom kupować czółen, tylko większe statki, bo się domyślają, że czółna, Hiszpanom też mianowicie, nie na co innego potrzebne, jak tylko, ażeby chrześcijańskich jeńców wywozić. Ale i na to znajdzie się rada, wiem co zrobię, wezmę sobie do spółki Turczyna z Tangeru, umówię się z nim, że pójdziemy do wspólnych zysków z handlu, a pod tym pozorem cała rzecz ubije się jak najlepiej.

Jakkolwiek zdawało nam się wszystkim, że daleko bezpieczniej byłoby kupić czółno w Majorce, jak to nam radziła Zoraida, nie śmieliśmy wszakże sprzeciwić się renegatowi z obawy, żeby się nie rozgniewał i nie zdradził nas i Zoraidy, o której życie szło nam więcej, niż o własne.

Powierzywszy więc całą tę sprawę Boskiej opiece, zaufaliśmy renegatowi. Za jego pośrednictwem odpisałem natychmiast Zoraidzie, że rady jej, które nam widocznie z natchnienia Lelli Maryi daje, ściśle wykonane zostaną i że raz jeszcze przyrzekam jej uroczyście pojąć ją za żonę, byle zamiary nasze się powiodły.

Rzecz cała teraz głównie od niej zależy.

Nazajutrz, kiedy nikogo nie było w łaźni, Zoraida rzuciła nam znów tysiąc sztuk złota i list, w którym donosiła, że w przyszły piątek wyprowadzi się już do ogrodu ojca, że da nam nadto dużo pieniędzy, a gdybyśmy żądali więcej jeszcze, to mamy jej tylko powiedzieć, a dostarczy nam ile tylko zechcemy, bo jest panią nieprzebranych skarbów ojca, których ubytku on ani spostrzeże.

Dałem zaraz pięćset sztuk renegatowi na czółno, a osiemset wręczyłem pewnemu kupcowi z Walencji, który miał mnie wykupić od króla, zobowiązując się na słowo, że należność za mnie wypłaci, jak tylko pierwszy okręt przypłynie z Walencji. Warunek ten umyślnie położył, ażeby król nie wpadł na domysł, że okup ten za mnie dawno już doszedł rąk jego, a on go użył na jakąś spekulację. Z Azan-Agą sprawa była niełatwa, był to Turczyn co się nazywa podejrzliwy i chytry. We czwartek następujący Zoraida dała nam znów tysiąc sztuk złota i doniosła, że nazajutrz niezawodnie przenosi się już do ogrodu, prosiła mnie przy tym, że jak tylko będę wykupiony, abym starał widzieć się z nią koniecznie; odpowiedziałem jej, że uczynię to niezawodnie i prosiłem, ażeby tymczasem modliła się za nas do Lelli Maryi, jak ją nauczyła niewolnica chrześcijanka. Zająłem się zaraz traktowaniem o okup towarzyszów moich, chcąc ich jak najprędzej wydobyć z tej jamy, bo lękałem się, żeby im szatan czego złego nie podszepnął, skoro zobaczą mnie wolnym, a sami jeszcze w więzieniu jęczeć będą. Diabeł nie śpi; wiedząc, że mam pieniądze, mogliby mi nie zaufać i zgubić Zoraidę. Chociaż stan i urodzenie ich powinno mi służyć za rękojmię ich postępowania, nie chciałem wszakże puszczać rzeczy na hazard. Dałem więc zaraz temu samemu kupcowi pieniądze na wykupienie ich, ażeby mógł interes ten jednocześnie z moim prowadzić. Tajemnicy naszej nie odkryłem mu wszakże nigdy, byłoby to niebezpieczne.

Rozdział XIV

Dalszy ciąg tejże samej historii.

W dwa tygodnie niespełna renegat już miał kupione czółno, w które trzydzieści osób wygodnie pomieścić się mogło. Chcąc lepiej upozorować i odwrócić wszelkie podejrzenia, umyślił odbyć i odbył rzeczywiście wyprawę do kraju zwanego Sargel, o dwadzieścia mil od Algieru ku Oranowi odległego, z którym prowadzi się tu znaczny handel suchymi figami. Jeździł sam umyślnie coś ze cztery razy z Tagarynem, którego przypuścił do spółki. Tagarynami nazywają w Berberii Maurów przybyłych z Aragonii, tak jak Mudeksaresami nazywają Maurów z Grenady; w państwie Tezu Mudaksaresów tych zowią Elchasami, ich to król używa głównie do służby wojskowej. W wycieczkach tych renegat wstępował zwykle do małej zatoki, tuż pod ogrodem Agi Morato, wysiadał z majtkami na ląd, odbywał z nimi nabożeństwo i inne obrzędy, wschodnim żeglarzom właściwe, a to wszystko dlatego, ażeby sobie wykonanie zamiaru na przyszłość ułatwić. Zachodził do ogrodu Zoraidy, prosząc o owoce; Aga Morato, chociaż go nie znał, dawał mu je chętnie. Chciał koniecznie widzieć się z Zoraidą sam na sam i powiedzieć jej, że jest wybranym przeze mnie do uwiezienia jej i że może całkiem mu zaufać; ale mimo wszelkich usiłowań, nie mógł tego dokazać, bo kobiety mauretańskie nie dają się nigdy widzieć ani Maurom ani Turkom, chyba na wyraźny rozkaz ojca lub męża. Co się tyczy niewolników chrześcijańskich, to z tymi żadnych sobie nie robią ceremonii i podobno aż za bardzo poufale z nimi sobie postępują.

Ja bym także nie bardzo był rad, żeby on mówił z Zoraidą, bo pewnie by się przestraszyła, że los jej powierzyłem w ręce renegata, któremu oni mniej jeszcze niż Maurowi wierzą. Ale Bóg to sam odwrócił.

Widząc renegat, że mu tak łatwo idzie, że może przybijać do lądu, gdzie mu się tylko podoba, że wspólnik jego Tagaryn zupełnie mu ufa i że nareszcie ja już wykupiony jestem, oświadczył mi, że teraz trzeba postarać się tylko o wioślarzy i tych, których mam zabrać z sobą, uprzedzić, ażeby na piątek do odjazdu byli gotowi, dzień ten za stanowczy termin oznaczając. Nie tracąc czasu, nająłem zaraz dwunastu Hiszpanów, dzielnych na morze, którym najłatwiej było wydalić się z miasta. Szczęśliwym trafem dało się ich tylu zebrać, bo właśnie tylko co wyruszyło dwadzieścia galer z portu, zabrawszy z miasta wszystkich prawie wioślarzy. Szczęściem dla nas, pan tych ludzi nie wysyłał ich tego roku na morze, bo miał na warsztacie dopiero nową galerę. Hiszpanom moim poleciłem tedy, żeby w piątek wieczorem wyszli z miasta pojedynczo i czekali na mnie pod ogrodem Agi Murata. Każdemu z osobna powtórzyłem to polecenie, przestrzegając o ostrożności, przykazałem, ażeby na wypadek, jeżeli spotkają tam jakich chrześcijan, nie mówili im nic więcej, tylko, że ja ich tam przysłałem.

 

Teraz pozostała mi rzecz najgłówniejsza do załatwienia, a mianowicie uwiadomić Zoraidę, ażeby się miała na pogotowiu i nie przeraziła się nagłym przybyciem moim. Postanowiłem przeto dostać się do ogrodu i koniecznie się z nią rozmówić. Na dwa dni przed odjazdem zakradłem się istotnie pod pozorem zbierania ziół, ale zaraz przy wejściu spotkałem się oko w oko z jej ojcem. Przemówił do mnie językiem, którym w całej Berberii, a nawet w Konstantynopolu mówią Turcy i chrześcijanie, a który nie jest ani tureckim, ani hiszpańskim, ani żadnym na świecie znanym, tylko pstrą mieszaniną wszystkich razem 109, tym tedy językiem zapytał mnie Aga Murat, co robię w jego ogrodzie i czyj jestem. Odpowiedziałem mu, że jestem niewolnikiem Arnauty Mami (bo nie wiedziałem, że to jego przyjaciel) i że przyszedłem tu nazbierać ziół dla mojego pana. Wypytywał mnie się także, czy myślę wykupić się z niewoli i wiele mój pan żąda ode mnie.

W czasie tej rozmowy Zoraida, która mnie zaraz spostrzegła i poznała, wyszła do ogrodu i bez żadnej ceremonii, bo z chrześcijanami nie robią ich, jakem to już powiedział, zbliżyła się do ojca, który ją nawet sam przywołał.

Nie jestem w stanie wypowiedzieć, co się w sercu moim działo, gdym z bliska ujrzał piękną Zoraidę; wydała mi się tak cudownej urody, iż do zapamiętania olśniony byłem doskonałością jej wdzięków i okazałością stroju. Powiem tylko, że na szyi, przy uszach i w splotach włosów, pereł miała więcej, niż samych włosów na głowie. Na nogach na pół bosych, zwyczajem krajowym, miała sandały ze złotymi spinkami sadzonymi w diamenty, które ojciec jej (jak mi później powiedziała), cenił wyżej dziesięciu tysięcy dublonów. Manele na ręku drugie tyle warte były. Perły nie mniej były kosztowne; stanowią one bowiem najwyższą ozdobę Mauretanek i we wszystkich krajach razem zapewne tyle ich nie znajdzie, co między nimi. Ojciec Zoraidy słynął z tego, że posiadał najpiękniejsze perły w całym Algierze; a przy tych klejnotach dwakroć sto tysięcy czerwonych złotych hiszpańskich oddawał całkiem do jej rozporządzenia.

Wyobraźcie sobie, jak musiała być piękna w tym wspaniałym stroju, przy wspanialszych wdziękach, którymi natura ją uposażyła, a których ani utrapienia, ani niewczasy nie uszkodziły. Dla mnie wspaniałość jej stroju niczym nie była przy tej urodzie; z sercem, przejętym wdzięcznością za tyle doznanych od niej dobrodziejstw, patrzyłem na nią, jak na zesłankę niebios, niosącą mi pomoc i szczęście życia całego.

Jak tylko zbliżyła się do ojca, powiedział jej w swoim języku, że jestem niewolnikiem przyjaciela jego Arnauty i że przyszedłem tu zbierać sałatę dla pana swojego; ona odwróciła się ku mnie i zapytała mnie językiem Franków uprzejmie, czy jestem szlachcicem i czemu się dotąd nie wykupiłem.

Odpowiedziałem jej, że już się wykupiłem i że pan mój przywiązywał do mnie cenę dość znaczną, kiedy za wolność moją żądał tysiąc pięćset sułtanów.

– Doprawdy – rzeknie Zoraida – gdybyś był niewolnikiem mojego ojca, za dwa razy tyle nie dozwoliłabym ci się wykupić, bo wy, chrześcijanie, zawsze kłamiecie i udajecie ubogich, ażeby oszukać Maurów.

– Może inni tak postępują, señora – odpowiedziałem – ale ja uczciwie wyszedłem z moim panem i z każdym zawsze uczciwie wychodzę.

– I kiedyż wyjeżdżasz?

– Podobno jutro – odpowiedziałem – bo okręt francuski ma jutro z portu wyruszyć, a ja chciałbym z tej sposobności korzystać.

– Czy by nie lepiej – rzecze Zoraida – zaczekać ci na okręt hiszpański, niż jechać z Francuzami, którzy nie są przyjaciółmi twojego narodu?

– Nie, señora – odpowiedziałem. – Gdyby wszakże, jak słyszę, miał tu przybyć okręt hiszpański, może bym zaczekał na niego, wolałbym jednak dla pewności jutro już odjechać, bo tak mi tęskno za krajem moim i tymi, których kocham, że trudno by mi było ociągać się dla lepszej sposobności.

– Jesteś żonaty pewnie – rzecze Zoraida – i chciałbyś jak najprędzej ujrzeć swą małżonkę?

– Nie, señora, żonaty nie jestem, ale dałem słowo, że się ożenię, jak tylko wrócę do kraju.

– A czy piękna ta, której dałeś słowo?

– O! tak piękna, señora, że chcąc ją pochwalić i o jej wdziękach dać ci wyobrażenie, powiedzieć tylko mogę, że do ciebie podobna.

Aga Murat uśmiechnął się na te słowa i rzekł:

– Na Allaha! mój chrześcijaninie, toś ty nie lada szczęśliwy, jeżeli narzeczona twoja podobną jest do mojej córki, która w całym państwie nie ma sobie równej. Przypatrz jej się dobrze, a poznasz, że prawdę mówię.

W czasie tej rozmowy ojciec Zoraidy służył nam niejako za tłumacza, gdyż mówił daleko bieglej od córki językiem Franków; ona, jakkolwiek rozumiała ten język dość upowszechniony w kraju, więcej jednak gestami niż słowy wyrażała, co chciała.

Kiedy tak rozmawiamy, przypada służący i biegnąc woła, że czterech Turków, przesadziwszy mur ogrodu, zrywa owoce, chociaż jeszcze niedojrzałe. Przelękli się tą wiadomością Aga Murat i córka jego, Maurowie bowiem boją się niezmiernie Turków, a szczególniej żołnierzy, którzy zuchwalstwo swoje posuwają do tego, że traktują ich z góry, jak niewolników.

– Córko moja – rzekł Aga Murat – wracaj do domu i siedź zamknięta w pokoju, dopóki się nie rozprawię z tymi psami, a ty, chrześcijaninie – mówił do mnie – nazbieraj sałaty ile chcesz i wracaj zdrów do ojczyzny, niech cię Bóg prowadzi!

Skłoniłem mu się nisko, a on odszedł do Turków, zostawiając mnie samego z Zoraidą. Zrazu udała ona, że wraca do domu, jak jej ojciec kazał, ale gdy znikł za krzakami, przybiegła na powrót do mnie i ze łzami w oczach zawołała:

– Tameji chcistano, tameji? – (co znaczy: odjeżdżasz chrześcijaninie, odjeżdżasz).

– Tak, siñora, odjeżdżam, ale nie pojadę bez ciebie! wszystko gotowe na piątek, błagam cię, pani, czekaj na nas i nie przerażaj się naszym przybyciem; ręczę ci słowem moim, że cię dowiozę do krajów chrześcijańskich.

Tłumaczyłem się w ten sposób, że zrozumiała mowę moją i wsparłszy się drżąca na moich ramionach, skierowała kroki ku domowi. Nieszczęśliwym trafem, który bardzo źle mógłby dla nas wypaść, gdyby niebo samo nami się nie opiekowało, idąc tak oboje, spotkaliśmy się wręcz z jej ojcem, wracającym po rozprawie z Turkami. Wiedzieliśmy dobrze, że widział nas w tej postawie; ja drżałem już o los drogiej mi Zoraidy, ale ona, przytomniejsza ode mnie, zamiast usunąć mi rękę z szyi, przycisnęła się jeszcze bardziej do mnie i skłaniając głowę na piersi moje, pochyliła się całym ciałem jakby zemdlona, a ja udawałem, że podpieram ją mimo woli, aby ją uchronić od upadku. Aga Murat przybiegł co żywo do nas, a widząc córkę w tym stanie, pytał, co jej jest. Gdy mu na zapytanie nie odpowiedziała, rzekł:

– Biedaczka, zapewne zemdlała ze strachu, co jej te psy narobiły.

I wziął ją w swoje objęcia. Zoraida wtedy głęboko westchnęła i unosząc ku mnie oczy łez pełne, przemówiła:

– Idź, chrześcijaninie, idź już.

A ojciec jej pytał:

– Dlaczegóż żądasz, córko, ażeby on odszedł? wszakże nic złego ci nie zrobił, a Turków już wypędziłem. Nie bój się niczego, nikt ci tu już nie może zrobić przykrości.

– To ci Turcy tak ją przestraszyli – rzekłem do Agi Murata; – ale kiedy żąda, ażebym odszedł, nie będę jej natrętnym. Wrócę tu jeszcze nie raz, jeżeli na to pozwolicie, zbierać sałatę dla mego pana, bo stąd mu najlepiej smakuje.

– Przychodź ile razy chcesz, zbieraj wiele ci się podoba – odrzekł Aga Murat – nie bierz wyrazów córki mojej do siebie, ani do chrześcijan, ona je do Turków stosowała i w pomieszaniu widać wzięła cię za Turka, albo może chciała ci dać do zrozumienia, że czas już, ażebyś się wziął do zbierania sałaty.

Pożegnałem się z Agą Muratem i z Zoraidą, która widocznie okazywała, jak ciężko jej ze mną się rozstawać; przebiegłem ogród we wszystkich kierunkach, splądrowałem wszystkie zakąty i wyjścia, słowem, wszystko przejrzałem, co tylko do spełnienia zamiaru mogło być potrzebne, i pobiegłem co żywo uwiadomić o tym towarzyszów moich i renegata.

109językiem, którym w całej Berberii, a nawet w Konstantynopolu mówią Turcy i chrześcijanie, a który nie jest ani tureckim, ani hiszpańskim – Jest to język pospolicie w Turcji nazywany językiem Franków – langue franque. [przypis redakcyjny]