Tasuta

Don Kichot z La Manchy

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Nie jestem wcale w ciąży – odparł z gniewem Sancho – i kwituję z tego, chociażby mi książęcia nawet w żywocie moim nosić proponowano; jestem biedny, ale poczciwy, prawy chrześcijanin, i w niczym nie krzywdzę sprawiedliwości. Jeżeli pragnę wyspy, to drudzy więcej jeszcze żądają, boć na to kura grzebie, żeby ziarnko wygrzebała, a zresztą każdy człowiek może być papieżem, dlaczegóż bym ja nie miał zostać władcą jakiej wyspy, kiedy ich pan mój tyle podbić może, że nie wiedziałby, co z nimi zrobić? Powiedzno co mądrzejszego, mój mości cyruliku, jeśli możesz, bo to jeszcze nie rozum umieć brody golić, człowiek a człowiek to diabelna różnica! Znamy się, Bogu dzięki, bardzo dobrze; wiesz, że niewiele ze mną wygrasz. Co się tycze zaczarowania mojego pana, Bóg to najlepiej wiedzieć raczy, ale nie naruszajmy smrodu, bo jeszcze bardziej śmierdzieć będzie.

Balwierz nie chciał już odpowiadać Sanchowi, lękając się, ażeby nie wygadał więcej i całej tajemnicy nie odkrył. Pleban, który także się tego lękał, wyjechał umyślnie z kanonikiem i jego ludźmi naprzód i opowiedział im rzecz całą; opisał Don Kichota, jego stan, życie, obyczaje, przyczynę i początek jego szalonych urojeń, ich następstwa i przygody, aż do ostatniej awantury z klatką, ułożonej umyślnie, żeby go do domu ściągnąć i próbować, czy się ta jego choroba nie da wyleczyć. Kanonik i orszak jego z wielkim zadziwieniem przysłuchiwali się historii Don Kichota, a gdy pleban skończył, kanonik w te słowa się odezwał:

– Przekonuję się coraz bardziej, że te księgi rycerskie nie tylko się na nic krajowi nie zdały, ale są mu nawet bardzo szkodliwe, pozaczynałem czytać wszystkie, jakie tylko wyszły, ale żadnej dokończyć nie mogłem, bo mi brakło cierpliwości; wszystko jedno w kółko prawią, a z żadnej najmniejszej nie wyciągniesz nauki.

Pleban, wysłuchawszy pilnie kanonika i widząc jego rozsądek, odpowiedział mu, że podziela zupełnie jego zdanie, że taki ma wstręt do podobnych książek, iż ogromną bibliotekę Don Kichota, z nich jedynie złożoną, spalić kazał niedawno. Opowiedział mu, jakie książki zostawił, wyłuszczając ku temu powody i co Don Kichot myślał o stracie swojej biblioteki. Kanonik i orszak jego, aż się za boki trzymali, tak się z tego opowiadania naśmieli.

– Z tym wszystkim, mój dobrodzieju – rzecze kanonik – choć ja na te książki powstaję, to jednak widzę w nich to dobre, że ludziom dowcipnym dają pole do popisu i sposób okazania dowcipu; jest to pole rozległe i wielkie, po którym pióro biegać może jak chce i wybierać, co mu się podoba, czy to opisy burz i rozbić, potyczek i bitew, czy też wizerunki wodzów wielkich ze wszystkimi ich przymiotami, czujnością i zręcznością w uprzedzaniu nieprzyjaciela, wymową w ujmowaniu żołnierzy, doświadczeniem i przezornością w radzie, bystrością umysłu w kierowaniu wojną i dzielnością w wykonaniu. Może znów opisywać jaki smutny lub przyjemy wypadek, kobietę piękną ze wszystkimi jej powabami, rycerza walecznego, zręcznego i szlachetnego, barbarzyńcę dumnego i zuchwałego, ojca narodu mądrego i umiarkowanego, który myśli jedynie o dobru swoich poddanych i pilnie przestrzega, aby wierność ich i zasługi należną otrzymywały nagrodę. Autor może się tu popisywać ze wszelką uczonością, może wybierać jakie mu się podoba sztuki, nauki, może malować w bohaterach swoich zręczność i wymowę Ulissesa, uczciwość Eneasza, waleczność Achillesa, przyjaźń Euriala, wspaniałość Aleksandra, rozum i męstwo Cezara, łagodność Augusta, dobroć Trojana, wierność Zopyra, mądrość Katona, słowem, wszelkie owe przymioty dusz wielkich, które człowieka czynią znakomitym. Tym sposobem, mając styl łatwy i czysty, a przy tym talent i sztukę w wynalezieniu i zachowaniu prawdopodobieństwa wypadków, ułoży on z rozmaitych kawałków całość przyjemną, wystawi obraz wykończony, który każdemu podoba się i nauczyć go czegoś musi; a ten jest cel, który przed oczami każdy piszący mieć powinien.

Rozdział XX

Dalszy ciąg tego, co kanonik mówił o powieściach rycerskich.

– Zaprawdę, doskonale pan mówisz – rzecze pleban – autorowie jednak książek tym podobnych jeszcze więcej zasługują na naganę, że nie zważają wcale na żadne przepisy sztuki, których zachowaniu dwaj najznakomitsi poeci starożytni sławę swą winni.

– Miałem ja kiedyś ochotę – odpowie kanonik – napisać powieść rycerską podług tych reguł i jużem był nawet nakreślił kilkadziesiąt arkuszy, a chcąc się przekonać, czy początek odpowiada mojemu życzeniu, pokazywałem ją ludziom wytrawnym i lubiącym podobne utwory, jako też i ludziom ciemnym, którzy się jedynie w głupstwach kochają; i jednym i drugim podobała się moja powieść. Przestałem jednakże pisać dalej nie tylko dlatego, że to jakoś nie bardzo zgadza się ze stanem duchownym, ale głównie dlatego, że głupców na świecie daleko więcej, niż rozumnych, a chociaż daleko lepiej i przyjemniej mieć za sobą pochwały małej liczby rozumnych, niż przeciw sobie przyganę całej masy głupców, nie chciałem jednak narażać się na sądy lekkomyślnego motłochu, ślepo za takimi książkami goniącego. Najbardziej wszakże odstręczało mnie od pisania to, że wszystkie niemal komedie dzisiejsze, czy to historyczne, czy zmyślone, choć tak śmiesznie głupie, wszelkim regułom przeciwne i przez wszystkich rozsądnych potępione, znajdują przecież mimo to, najdoskonalsze u ludu przyjęcie. Widzę przy tym, że i autorowie ich, i aktorzy utrzymują, że inne być nie powinny dlatego, że publiczność nie chce innych i że sztuki prawdziwie piękne podobają się co najwięcej trzem lub czterem osobom ukształconym, a ogół brzydzi się nimi. Po cóż bym więc łamał sobie głowę i tracił czas na ułożenie powieści odpowiadającej przepisom sztuki, kiedy to wcale książce mojej nie zjedna pokupu? Wolę patrzeć, jak ci nędzni autorowie wydzierają grosze z całej masy głupców, niż ściągnąć na siebie szyderstwo tej masy i zawiść tamtych. Przedstawiałem nieraz tym autorom, że zjednaliby sobie daleko więcej i widzów i sławy, gdyby pisali komedie przepisom sztuki odpowiednie, ale znalazłem ich tak przy swoim obstających i upartych, że nic ich z błędu nie jest w stanie wywieść. Pamiętam, że kiedyś mówiłem do tych uparciuchów: „Proszę pana, przypominasz pan sobie zapewne, że kilka lat temu przedstawiano w Hiszpanii trzy komedie wielkiego poety naszego i co one zjednały sobie podziwu i najlepszego przyjęcia u wszystkich bez wyjątku słuchaczów, a komedianci zyskali na nich daleko więcej, niż na trzydziestu innych, które potem ułożono?” „Pamiętam to dobrze – odpowiada mi pan autor – chcesz pan mówić o Izabelli, Fildzie i Aleksandrze?” „O nich właśnie – odpowiedziałem – no i cóż? przyjrzyjże im się pan dokładnie, alboż nie napisane według reguł sztuki, a jednakże podobały się bez wyjątku wszystkim. Nie należy zatem winy przypisywać publiczności, że ją same głupstwa bawią, ale temu, że brak autorów, którzy by coś lepszego napisać umieli. Nie ma żadnych głupstw w Ukaranej niewdzięczności, w Numancji115, w Kupcu zakochanym, a tym mniej w Sprzyjającej nieprzyjaciółce, ani też w mnóstwie sztuk pięknych, które przyniosły sławę autorom i ogromne pieniądze aktorom”. Wiele jeszcze mówiłem i zbiłem zupełnie pana autora, ale mimo to wszakże nie zmienił zdania, ani trybu pisania.

– Mości kanoniku – rzecze pleban – dotknąłeś tu materii, która budzi w moim umyśle dawno już oburzenie przeciw modnym dziś komediom, którymi tak samo się brzydzę, jak i tymi powieściami rycerskimi. Komedia bowiem powinna być zwierciadłem życia ludzkiego, przykładem obyczajów i obrazem prawdy, a dziś cóż w komedii przedstawiają? same głupstwa najnieznośniejsze, obyczaje najgorsze i obrazy sprośności niesłychanej. Czyż może być co głupszego na przykład, jak przedstawiać w pierwszej scenie dziecię w kolebce, a w drugiej kazać mu się bić jako rycerzowi? Czyż może być większe wariactwo, jak wystawiać stuletniego starca tchórzem, pokojowca oratorem, pazia doradcą, króla komediantem, a królową pomywaczką? Ale najdoskonalsza rzecz jak to się tam akcja toczy! Widziałem komedię, której pierwszy akt odbywa się w Europie, drugi w Azji, a rzecz kończy się w Afryce i gdyby sztuka miała więcej nad trzy akty, to pewno by i Amerykę do kontrybucji powołano. Jeżeli prawdopodobieństwo ma być głównym warunkiem komedii, jakże można, żeby w rzeczy dziejącej się za czasów Pepina lub Karola Wielkiego bohaterem był cesarz Herakliusz i żeby mu kazano zdobywać Ziemię Świętą i z krzyżem wjeżdżać do Jerozolimy, kiedy wszystkim wiadomo, że to było dziełem Godfryda de Bouillon? malutka różnica czasu, nie ma co powiedzieć. Jaki to bigos, jaka mieszanina baśni z prawdami historycznymi! Jaki chaos narodów, charakterów i epok! I jak tu darować błędy tak grube, kiedy na nich ludzie najciemniejsi się poznają, ale to najwyborniejsze, że są ludzie, co wręcz utrzymują, że w tym leży szczyt doskonałości i że chcąc wprowadzić co innego, trzeba cierpieć chyba zachcianki jak kobieta w ciąży.

W tym miejscu rozmowy kanonika z plebanem, balwierz zbliżył się do nich i rzekł do plebana:

– Oto właśnie miejsce dobre na popas, o którym wam mówiłem; woły będą miały śliczną trawę.

– Istotnie, że śliczna – odpowiedział pleban – i zapytał kanonika, co zamyśla z sobą robić.

Kanonik odpowiedział mu, że bardzo będzie miło pozostać z nimi tak dla piękności doliny, dla rozmowy z plebanem, jak i dlatego nareszcie, żeby się więcej o Don Kichocie dowiedzieć. Rozkazał zaraz jednemu ze swoich ludzi pójść do gospody po żywność, ażeby cały czas tu pod gołym niebem spędzić, a gdy mu odpowiedziano, że muł z pakunkiem rozmaitych zapasów już nadszedł, odesłał tylko służbę do gospody, a muła z prowizjami kazał przyprowadzić. Sancho tymczasem widząc, że pleban i balwierz nie bronią mu jakoś rozmowy z panem, zbliżył się do klatki i tak mówił do niego:

 

– Panie, muszę panu coś powiedzieć, sumienie mi nie daje spokoju, żebym wam nie wyjaśnił tych czarów: ci dwaj ludzie, co nas odprowadzają z maskami na gębach, to proboszcz naszej parafii i majster Mikołaj, balwierz z naszej wsi; głupi mój rozum powiada, że oni tak pana wiozą z zazdrości o jego wielkie czyny, które ich kolą w oczy, widzę ja jawnie, że to tak jest i żeś pan tak dobrze zaklęty, jak mój osioł, wprost tylko odurzyli was i drwią sobie. Ażeby wam dać najlepszy tego dowód, muszę się was tylko spytać, panie, o jedną rzecz, a jeżeli mi odpowiecie tak jak miarkuję, to wam wykażę zdradę jak na dłoni, jasną jak słońce i sami wtedy wyznacie, że tu nie ma żadnego zaklęcia, tylko że się paniskowi w głowie pomieszało.

– Pytaj się, o co chcesz, mój synu – rzecze Don Kichot – a ja ci na każde słówko odpowiem, co zaś do tego, co powiadasz, że ci nasi przewodnicy, to są proboszcz i balwierz z naszej parafii, to bardzo być może, że tobie się tylko tak wydaje, ale powiadam ci, mój kochany, nie wierz temu, żeby to tak istotnie było. To ci, co mnie zaczarowali, umyślnie na ciebie taki urok rzucają, żeby cię otumanić i wtrącić w taki labirynt urojeń, że nie wyszedłbyś z niego, choćbyś kłębek Ariadny miał w ręku, i dlatego się jeszcze tak przedzierzgnęli, żeby mnie wywieść w pole, bo się boją, żebym nie odgadł, kto mi się tak przysłużył. W samej rzeczy ja już tracę głowę, tu powiadasz mi, że to pleban i balwierz z naszej wioski, tu znów zapakowali mnie jakimś cudem w tę klitę, a wiem przecież dobrze, że żadna siła ludzka nie byłaby w stanie dokonać tego, nie mogę więc przypuszczać nic innego, jak tylko, że siła mojego zaklęcia jest większa i straszniejsza od wszystkich zaklęć, jakim kiedy bądź w świecie ulegali rycerze błędni. Nie durz się więc na próżno, mój kochany, żeby to był pleban i balwierz, otumanili cię, bratku, otumanili! A teraz pytaj się, o co tylko chcesz, będę ci odpowiadał chociażby do jutra.

– O święty Jacenty! – zawoła Sancho – co się z wami dzieje, miły panie, a toż dopiero macie łeb zakuty, żeby nie poznać, że prawdę mówię i że to nie diabły wami się opiekują, tylko ludzie! No, kiedy już tak, to ja wam dowiodę, jak palcem namacał, żeście wcale nie zaklęci. Oto powiedzcie mi tylko, błagam was panie, tak jak pragniecie, żeby was Bóg wydobył z tej biedy i żebyście się ujrzeli w objęciach pani Dulcynei jak najprędzej…

– Dajże już pokój tym zaklinaniom, mój przyjacielu – przerwał mu Don Kichot – czyżem ci nie powiedział, że na wszystko, co tylko żądasz, odpowiadać ci będę?

– Oto mi też tylko i chodzi – rzecze Sancho – otóż tedy powiedzcie mi, panie, tylko nie dodając i ujmując ani jotki, ale szczerze i po prawdziwej prawdzie, jak mówić zawsze powinni prawi rycerze błędni…

– Ale przysięgam ci raz jeszcze, że nic kłamać nie będę! – odpowie Don Kichot – tylko na imię Boże, przestańże raz tych zaklinań, gdyż na śmierć mnie zamęczysz tymi wstępami i błaganiami.

– A więc już nie będę was zaklinał – mówił Sancho – bo wierzę dobroci i szczerości pana mego. Kiedy więc już tak stanęło… tylko pamiętajcie!… Pytam się was, panie, z przeproszeniem waszym, czy przypadkiem od czasu, jak ulegliście temu niby zaklęciu, nie zachciało się wam, jak to mówią, ani grubo, ani cienko?

– Nic cię nie rozumiem, Sancho, wytłumacz się jaśniej, jeżeli chcesz, ażebym ci odpowiadał.

– Jak to, nie rozumiecie, panie, co to ma znaczyć, robić grubo albo cienko? – zapytał zdziwiony Sancho – chyba drwicie sobie ze mnie? A toć to pierwsza rzecz, której dzieci uczą. No, to się was tak zapytam, czy się wam nie zachciało pójść tam, gdzie król piechotą chodzi?

– Aha, aha! rozumiem cię, Sancho, a doprawdy, że tak i to już nieraz było, mój przyjacielu, w tej chwili nawet właśnie diabelnie mnie przypiera… pomóżno mi czym prędzej, proszę, boję się tylko, czy już nie będzie za późno.

Rozdział XXI

O przedziwnej rozmowie Don Kichota z Sancho Pansą.

– Aha, aha! złapałem was, panie – rzekł Sancho; – tego mi tylko trzeba było; owóż tedy, miły panie, nie możecie temu przeczyć, co pospolicie mówią ludzie, kiedy widzą kogo zmartwionego, zbiedzonego: „Co to jemu jest?” mówią, „nie je, nie pije, nie śpi, nie słyszy, co do niego gadają; wygląda, jak zaklęty”; rzecz więc oczywista, że ci, co nie jedzą, nie piją, nie śpią i nie odbywają potrzeb naturalnych, są zaklęci, ale nie ci, co mają takie potrzeby, jak na przykład ta, co was teraz przyparła, co piją i jedzą kiedy mają co i odpowiadają do sensu.

– Prawdę mówisz, Sancho – odpowiedział Don Kichot – ale wspomniałem ci nieraz, że różne są rodzaje zaklęć i że z postępem czasu sposoby się ich może zmieniły i dziś może weszło w zwyczaj, żeby zaklęci robili, co i ja robię, chociaż tego dawniej nie było. A na zwyczaj nie ma rady i nic z niego wnosić nie można. Co do mnie, wiem pewno, że jestem w zaklęciu i to mi sumienie uspokaja. Bo przysięgam ci, że kamieniem by mi ciężyło siedzieć tak próżno w tej klatce niezaklętemu i świat pozbawiać mojego ramienia, którego tyle potrzebują teraz strapieni i nieszczęśliwi.

– Bądź co bądź, miły panie – rzecze Sancho – warto by dla większej pewności, żebyście spróbowali wydobyć się z tej klety116; ja wam dopomogę, a nawet niezawodnie wydobędę, potem wsiądziecie na poczciwego Rosynanta, który także wygląda jak zaklęty, taki smutny i biedny, i pójdziemy znów w świat raz jeszcze popróbować szczęścia. A jak się nie uda, to mamy zawsze dość czasu wrócić do tej klatki, w której, przysięgam na honor i sumienie poczciwego i wiernego giermka, że się z wami razem zamknę, jeżeli będziecie tyle nieszczęśliwi, a ja tyle głupi, żebyśmy nie dokazali tego, co myślę.

– Zgadzam się na wszystko – odpowie Don Kichot – masz moją rękę, przyjacielu Sancho. Jak tylko upatrzysz stosowną chwilę, daj mi znać, a ja ci będę we wszystkim jak dziecko posłuszny, ale zobaczysz, mój kochany Sancho, przekonasz się, że cię twój rozum grubo myli.

Rozmawiali tak z sobą, dopóki nie dojechali do miejsca, gdzie pleban, kanonik i balwierz stanęli i na nich czekali; woły wyprzężono i puszczono na paszę, a Sancho prosił plebana, żeby panu pozwolił wyjść z klatki na chwilę, bo mogłoby się co brzydkiego przytrafić i oszpecić ją haniebnie. Pleban zrozumiał Sanchę i odpowiedział, że chętnie by na to zezwolił, ale się boi, żeby panu jego nie przyszło do głowy czmychnąć.

– Ja wam, dobrodzieju, odpowiadam za niego – rzecze Sancho.

– I ja także – wtrącił kanonik – byle tylko dał słowo rycerskie, że się bardzo nie oddali.

– Przysięgam na to – zawoła Don Kichot – a zresztą po co tu i przysięga, kiedy zaklęty nie ma żadnej woli i jak ten, co go zaklął, zechce, to się z miejsca i przez trzy wieki nie ruszy. Tak więc panowie możecie mnie bezpiecznie wypuścić, albo przynajmniej przeprowadzać kazać; bo jakem żyw, pilno mi strasznie i nie ręczę…

Kiedy dał słowo, kanonik podał mu rękę i wyprowadził go z klatki niezmiernie uradowanego. Przede wszystkiem zaczął od tego, że się przeciągnął kilka razy, a potem zaraz poszedł do Rosynanta i poklepawszy go po krzyżu:

– Mam w Bogu nadzieję – rzekł – ty gwiazdo najdzielniejszych rumaków błędnych, że niezadługo się z sobą na dobre połączymy; ty będziesz pode mną, a ja na twoim dzielnym grzbiecie, pełniąc obowiązki, do których mnie Pan Bóg na tym świecie powołał.

Rzekłszy to, Don Kichot oddalił się z Sanchem na ustroń i po chwili wrócił daleko lżejszy i rozweselony myślą o rychłym ziszczeniu się przyrzeczeń giermka. Kanonik nie mógł się dość napatrzyć naszemu rycerzowi; obserwował najmniejsze ruchy jego i podziwiał ten osobliwszy rodzaj wariacji, litował się nad biednym szlachcicem i chciał spróbować, czy by się nie dało wyleczyć go rozumowaniem.

Całe towarzystwo zasiadło na trawie, czekając na prowizję, a on tak zaczął do Don Kichota:

– Czyż to podobna, zacny panie, żeby te nędzne i paskudne romanse do tego stopnia rozum ci pomieszały, iż wierzysz teraz w zaczarowanie swoje i w tyle innych rzeczy, rozumowi przeciwnych? Czyż jest kto w świecie, co by naprawdę sądził, że było tylu Amadisów, tyle tysięcy różnych rycerzów błędnych, tylu cesarzów Trebizondy, tylu koniuszych, tyle dziewic błędnych, tyle potworów i olbrzymów, tyle przygód szalonych i niepodobnych, tyle czarów, wyzwań, bojów, księżniczek zakochanych, giermków na hrabiów przemienionych, słowem, tyle głupstw przenajrozmaitszych i dziwactw, o których piszą rycerskie powieści? Co do mnie wyznaję, że póki nie pomyślę, że to wszystko kłamstwa, to doznaję nieco przyjemności w czytaniu ich; ale, jak się zastanowię, że to same duby smalone, najmniejszego do prawdy podobieństwa niemające, to każdą taką książkę rzuciłbym zaraz w ogień, jak oszusta, który korzysta z łatwowierności motłochu. Nie jestże to rzecz sromotna wynajdywać tylu bajecznych bohaterów, jak gdyby męstwo prawdziwe ludziom było nieznane i jak gdyby trzeba było koniecznie uciekać się do bajek, żeby dać o nim wyobrażenie? Chcesz poznać ludzi istotnie wielkich, to masz w Grecji Aleksandra, w Rzymie Cezara, w Kartaginie Hannibala, w Portugalii Viriata, masz w Kastylii Gonzalesa, w Walencji Cyda, w Andaluzji Hernandesa, w Estremadurze Paredesa, w Toledzie Vargasa i Garcillasa, w Sevilli Manuela de Leon, których dzieje przedstawiają obrazy cnót prawdziwie heroicznych, wzbudzających zarazem podziw i szlachetną emulację i dających najpiękniejsze przykłady do naśladowania. Takimi to książkami, mości Don Kichocie, powinien się bawić umysł tak zacny, jak twój, one cię nauczą dziejów świata, wyćwiczą w rzemiośle wojennym, pokażą, jakim być powinien wódz doskonały i przedstawią cuda waleczności nie nadprzyrodzone, ale prawdziwe i ludzi nad motłoch wynoszące.

Don Kichot przysłuchiwał się z niezmierną uwagą mowie kanonika, a zastanowiwszy się chwilę, tak mu odpowiedział:

– Jeżeli się nie mylę, mój miły panie, to cała ta oracja dąży jedynie do tego, ażeby mnie przekonać, że rycerze błędni nigdy na świecie nie istnieli, że księgi rycerskie są fałszywe, kłamliwe, niepożyteczne i krajowi szkodliwe, żem źle zrobił, czytając je, jeszcze gorzej, wierząc im, a najgorzej, biorąc za wzór w swoim powołaniu, że nareszcie nie zgadzasz się pan na to, aby kiedykolwiek istniał jaki Amadis czy to grecki, czy galijski, ani innych mnóstwo rycerzy, których historia nam pozostała.

– A tak jest i to najświętsza prawda – odpowie kanonik.

– Mówiłeś pan jeszcze – dodał Don Kichot – że te książki wielką krzywdę mi wyrządziły, gdyż mi rozum pomieszały i z ich przyczyny w tej klatce mnie zamknięto i że daleko lepiej bym zrobił, gdybym czytał książki poważne i rozumne, które razem przyjemność i naukę by mi dały.

– Tak jest, wszystko to prawda – rzecze kanonik.

– A ja, mój panie – zawołał Don Kichot, dobrze rzecz zgłębiwszy – widzę jawnie, że to ty jesteś zaczarowany i rozum masz pomieszany, kiedy śmiesz tak zuchwale bluźnić przeciwko rzeczy przez świat cały przyjętej i tak dalece uznanej, że kto jej przeczy, tak jak ty, godzien jest kary tej samej, na jaką ty wskazywałeś te książki, kiedy cię nudziły. Bo chcieć kogo przekonać, że nie było nigdy na świecie Amadisa, ani innych błędnych rycerzy, o których księgi wspominają, jest to takie same szaleństwo, jak chcieć dowieść, że słońce nie świeci, albo, że ziemia się około osi nie obraca. Może mi kto powie także, że historia infantki Tloryppy i Guja z Burgundii nie jest prawdziwa, albo że to kłamstwo, co Fierabras dokazywał na moście Mantili za czasów Karola Wielkiego. Jeżeli to kłamstwa, to i nieprawda, że była wojna trojańska, że było dwunastu parów Francji, że istniał Artur król angielski, co dziś jeszcze żyje pod postacią kruka i którego co chwila wyglądają w jego królestwie! Może mi także powiecie, że historia Guarina Mesquin'a, albo historia damy Saint-Grial, są także fałszywe! że miłostki Don Tristana i królowej Izoldy, albo romans pięknej Ginewry z Lancelotem wymyślone! a przecież żyją jeszcze na świecie ludzie, co pamiętają i widzieli damę Quintagnone, co się lepiej znała na winach, niż najpierwszy pijak Wielkiej Brytanii, i ta historia jest tak prawdziwa, że ja sam, co mówię to do was, pamiętam dobrze, jak mi babka powtarzała, widząc te panie z wielkimi welonami na głowach: „patrz, mój wnuku, to idzie matrona podobna do damy Quintagnony,” a z tego wnoszę bardzo naturalnie, że znać ją musiała, albo przynajmniej jej portret widziała. Tego by tylko jeszcze brakowało, ażebyście zaprzeczali historii Piotra z Prowansji z piękną Magieloną, kiedy do dziś dnia jeszcze widzieć można w skarbcu królewskim gwóźdź od podkowy konia drewnianego, na którym ten rycerz jeździł, gwóźdź, większy, niż dyszel od wozu, a tak szanowany, że go położono obok siodła Babijeki od słynnego rumaka Cydowego. Znajduje się także w Roncevaux trąbka Rolanda tak długa i gruba, jak belka masztowa, a stąd dowód oczywisty, że istniało dwunastu parów, że istniał Piotr z Prowansji i Cyd, i inni podobni rycerze, których awanturnikami nazywano. Może jeszcze powiecie, że Juan de Merlo, ten dzielny Portugalczyk, nie był rycerzem błędnym, że się nie potykał w Burgundii ze słynnym Piotrem, panem Charny, a potem w Bazylei z Henrykiem de Remestan i że z tych dwóch bitew nie odniósł sławy zwycięstwa? Tego by tylko nie dostawało, żeby za bajki uważać wyzwania i przygody Don Pedra Barby i Gautiera Quichada, od którego w prostej linii po mieczu pochodzę, a którzy obydwaj wsławili się pobiciem synów hrabiego de Saint Pol. Tego mi przecież nikt nie zaprze, że Don Fernand de Guevara jeździł szukać przygód do Niemiec, gdzie potykał się mężnie z baronem Jerzym, kawalerem znakomitym z dworu austriackiego! Niechajże mi kto śmie utrzymywać, że to są baśnie, owe turnieje Suera de Quinnone de Pas i Ludwika de Falses przeciwko Don Gonzalesowi Guman, kawalerowi kastylijskiemu i owych dzieł chwalebnych tysiące, których dokazywali kawalerowie chrześcijańscy ze wszystkich stron świata, a które są tak prawdziwe i autentyczne, iż śmiało powtarzam, że trzeba by rozum stracić, aby o nich na chwilę choć wątpić.

 

Kanonikowi aż się w głowie zakręciło od tego wyliczania Don Kichota; zdumiał się nad chaosem tych cytacji historycznych i bajecznych i nadzwyczajną jego znajomością wszystkiego, co tylko o błędnym rycerstwie pisano.

– Nie przeczę ja, mości Don Kichocie – rzekł – żeby nie było coś prawdy w tym, co powiadasz, a szczególniej w tym, co dotyczy błędnych rycerzy hiszpańskich. Przyznaję, że istniało dwunastu parów Francji; ale nigdy w świecie nie uwierzę, żeby to było prawdą, co o nich pisał poczciwy arcybiskup Turpil. Co prawda, to prawda, że byli to rycerze wybierani przez królów Francji, których nazywano parami 117 dlatego, że równi byli stopniem znaczenia, jako też równi walecznością i urodzeniem, a przynajmniej powinni być równi, bo znów nie dałbym gardła za to, że nie tak ich skrupulatnie mierzono. Był to pewien rodzaj zakonu, tak coś na kształt zakonu Św. Jakuba, albo Calatravy w Hiszpanii, do którego powinni należeć sami waleczni i wysoko urodzeni, i tak, jak się dziś mówi: kawaler Św. Jana lub kawaler d'Alcantara, tak wtedy mówiono – to jeden z dwunastu parów, bo ich było tylko dwunastu. Co się zaś tycze Cyda, to wątpić nie można, że on istotnie był, tak samo, jak i Bernard de Carpio; ale nie ma skrupułu nie wierzyć temu wszystkiemu, co o nich piszą. We względzie znów owego gwoździa od podkowy konia Piotra z Prowansji, przyznać sobie muszę zupełną nieświadomość i wyraźną ślepotę, boć przecie zwiedzałem skarbiec królewski i siodło Babijeki doskonale widziałem, a tego gwoździa, choć taki wielki, ani oko.

– A on tam jest – odpowie Don Kichot – jest niezawodnie i tak go nawet strzegą, że go w pokrowiec skórzany włożyli dla lepszego zachowania.

– Może i to być – odrzekł kanonik – ale ja sumieniem zaręczam, żem go ani widział, ani o nim słyszał, a zresztą choćbym i przystał na to, że on się tam znajduje, to jeszcze nie idzie za tym, żebym wierzył historiom tych wszystkich Amadisów i całej chmary rycerzy błędnych. Dziwna to rzecz doprawdy, żeby też człowiek uczciwy, rozumny i dobry, jak wy, mógł tak ślepo uwierzyć w te wszystkie cudackie wymysły głupich owych książek.

115Ukarana niewdzięczność, Numancja – autorem pierwszej z przytoczonych sztuk jest słynny Lopez de Vega, drugiej sam Cervantes, następnych mniej znani autorzy. [przypis redakcyjny]
116kleta – klata; klatka. [przypis edytorski]
117parowie – fr. paires, z łac. pares: równi. [przypis redakcyjny]