Tasuta

Don Kichot z La Manchy

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Rozdział XXIV

O zajściu Don Kichota z pasterzem i o awanturze z pokutnikiem, z wielkim przez kawalera dokonanej trudem.

Historię uznano za dobrą, a kanonik, któremu podobała się bardzo, chwalił wymowę pasterza, który unikając nieprzyzwoitych i prostackich wyrażeń, opowiadał jako człowiek rozsądny i z wyższym o rzeczy wyobrażeniem; proboszcz więc miał słuszność, utrzymując, że i w górach znaleźć często można ludzi z dowcipem i znających świat. Wszyscy kwapili się z okazaniem mu uprzejmości i ofiarowali się ze swoimi usługami; ale Don Kichot chciał się okazać wspanialszym niż inni, w dziwny wszakże sposób został za to wynagrodzony.

– Wierzaj mi, bracie – rzekł on – że gdybym był w stanie przedsiębrać jaką awanturę, nie czekałbym ani chwili, żeby ją na twoje poświęcić usługi, biegłbym co żywo wyrwać Leandrę z klasztoru, gdzie bez wątpienia mimo swej woli zostaje i nie zważając na ksienię, ani wszystkie mniszki na świecie, złożyłbym ją w twoje ręce, żebyś z nią robił, co by ci się tylko żywnie podobało, byleś zachował prawa błędnego rycerstwa, które najmniejszej damom nie pozwalają robić przykrości. Atoli mam nadzieję, że moc złośliwego czarownika nie będzie tak silna i że znajdzie się drugi przychylny dla mnie, co złamie jego zaklęcie, a wtenczas bądź pewny moich względów i potężnego poparcia, stosownie do praw mego powołania, które obowiązują wspierać uciśnionych.

Pastuch, który dotąd nie zwrócił swej uwagi na Don Kichota, zmierzył go teraz od stóp do głów i nie widząc, żeby mina jego zgodna była choć cokolwiek ze sposobem oświadczenia się, zwrócił się do balwierza najbliżej siedzącego i rzekł:

– Mój panie, któż to jest ten człowiek, co tak dziwnie mówi?

– He! kto on jest? – odparł balwierz – a któżby, jeśli nie sławny Don Kichot z Manchy, wielki protektor pokrzywdzonych, pojednawca zwaśnionych, płci pięknej potężny obrońca, postrach olbrzymów i niezwyciężony we wszystkich bitwach zwycięzca.

– To coś podobnego – rzekł pasterz – do tego, co można czytać o owych błędnych rycerzach, którzy te wszystkie, które wyliczyłeś, mieli przymioty, ale jak mnie się zdaje, to powiem panu szczerze, że albo sobie ze mnie żartujesz, albo temu poczciwemu szlachciurze brakuje we łbie piątej klepki.

– A ty łajdaku! zuchwalcze! – wrzasnął Don Kichot – to ty nie masz ani jednej klepki we łbie, a ja ich mam tysiąc razy więcej niż psia mać, co cię wylęgła, i cały twój ród szelmowski!

I to powiedziawszy, porwał bochen chleba ze stołu i z taką wściekłością ugodził nim w pastucha, że mu nos na miazgę rozbił, a zęby w gębie, jak w grzechotce, zaklekotały. Pasterz widząc, że to nie żarty, nie rad krzywdy znosić, rzuca się wręcz na Don Kichota i uchwyciwszy go za gardło, dusi niemiłosiernie, i byłby go pewnie uśmiercił, gdyby Sancho, nie zważając na całą zastawę, półmiski, talerze, nie schwycił go za kark i w stos rozrzuconych naczyń, butelek i potraw nie powalił. Don Kichot, oswobodzony z rąk napastnika, chwycił się znów do niego, a ten widząc, że ma z dwoma do czynienia, zaczął omackiem szukać noża około siebie, chcąc się krwawo pomścić za pokrwawioną twarz i potłuczone ciało; szczęściem atoli kanonik i pleban zawczasu uprzątnęli wszelką broń sieczną. Balwierz, człowiek bardzo miłosierny, ulitował się nad biedakiem i wziął się do Don Kichota tak gracko, że go powalił pod siebie i okładał gradem kułaków, a mszcząc się za krew tamtego, tak mu nos oporządził, że obydwaj teraz wyglądali jakby w maskach, ani by ich poznał. Kanonik z plebanem pękali od śmiechu; łucznicy nie posiadali się z radości, a wszyscy podżegali ich przeciw sobie jak psy; Sancho tylko wściekał się z rozpaczy, że nie może iść w pomoc panu, bo go trzymał jeden ze sług kanonika; ale nie mogąc mu być inaczej pomocnym, wołał nań, co gardło wystarczy, ażeby się trzymał ostro i dostojeństwa swego nie dał poterać takiemu świszczypale, zaręczając, że jak tylko będzie wolny, to go wydobędzie z biedy.

Kiedy jedni tak się śmieją, a drudzy zażarcie czubią, daje się nagle słyszeć odgłos trąbki, tak żałosny i smutny, że wszystkich uderzył, a Don Kichota najbardziej, i choć zbity na ciele i przywalony całym ciężarem przeciwnika, w duchu porzuca zemstę, a folgując ciekawości:

– Bracie szatanie! – rzecze odważnie do napastnika swego – bo kim innym przecież być nie możesz, kiedyś tak dzielny, żeś mnie dał radę, wiesz co, wstrzymajmy bój chociaż na godzinę, bo mi się zdaje, że żałosny dźwięk tej trąby na nową wzywa mnie przygodę.

Pasterz, dobrze znużony bójką, która i jemu dała się we znaki, puścił go zaraz, a Don Kichot, zerwawszy się na nogi i wyprostowawszy należycie, otarł twarz z kurzu i zwrócił się w stronę, skąd odgłos dochodził, Niebawem na pochyłości wzgórza pokazało się kilku ludzi, w białe szaty przybranych, jakby pokutnicy lub mary jakie.

Z powodu niesłychanej suszy w tym roku odprawiano w całej okolicy procesje, modły i pokuty na ubłaganie nieba o deszcz i byli to właśnie mieszkańcy pobliskiej wioski idący w procesji do świętego miejsca, u podnóża gór będącego. Don Kichot skoro tylko obaczył niezwyczajny ubiór pokutników, niepomny, że sto razy w życiu ich widział, uroił sobie natychmiast, że to nowa jakaś przygoda, do której on, jako jedyny błędny rycerz w całym towarzystwie, z prawa i urzędu musi być powołany. Pokutnicy nieśli, jak zazwyczaj, święty obraz żałobnym kirem okryty; to jeszcze bardziej utwierdziło go w urojeniu. Zdawało mu się, że to musi być księżniczka jakaś, którą niecni rozbójnicy gwałtem uprowadzają. Tą myślą zagrzany, przypada żywo do pasącego się spokojnie Rosynanta, kiełzna go i wnet dosiada; giermek broń mu podaje, a zasadziwszy tarczę, gotowy rycerz do boju w ten sposób przemawia do obecnych:

– Teraz to, zacni i dostojni panowie, obaczycie, ile światu na tym zależy, ażeby się na nim znajdowali ludzie, poświęcający się błędnemu rycerstwu; teraz, powtarzam, poznacie czyny moje i gdy wrócę wolność tej damie uwięzionej, przekonacie się, jaka cześć należy się tym, których zakon wskrzesiłem.

Rzekłszy to, wspina piętami Rosynanta, bo ostróg nie miał, i cwałem puszcza się na pokutników, mimo usiłowań plebana, kanonika i Sanchy, który z całej siły wrzeszczał na niego:

– A gdzież, u diabła, lecisz znów, wielmożny Don Kichocie? a czy cię diabli opętali, żeby tak godzić na świętość religii? Alboż nie widzisz, że to pokutnicy idą procesją i że nie żadną damę, tylko obraz Najświętszej Bogarodzicy niosą na barkach? Cóż u stu piorunów, czyś się wściekł, wielmożny panie, czy co? Adyć panie, panie, panie! dostojny rycerzu, zwierzchniku i łaskawco mój, zastanówże się, co robisz?

Na próżno Sancho krzyczał, lamentował i rzucał się. Panu w głowę wlazło, że musi uwolnić damę w żałobie i nie było rady, sam diabeł już by go nie zawrócił. Przyskoczył do idących procesją, osadził Rosynanta na dwadzieścia kroków przed nimi i wrzasnął na nich chrapliwym i gniewnym głosem:

– Stójcie, nikczemnicy, co sobie twarz zakrywacie dlatego, że jesteście podłymi rozbójnikami, stójcie i słuchajcie!

Naprzód zatrzymali się ci, co obraz nieśli; jeden z czterech księży śpiewający litanię, widząc cudacką postać Don Kichota, ostrokościstość Rosynanta i całą śmieszność jego rycerskiego przyboru:

– Bracie mój – odezwał się – jeżeli masz nam co powiedzieć, to śpiesz się, bo tym biedakom bardzo ciężko i nie mamy wiele czasu do słuchania.

– Jedno słowo tylko mam powiedzieć – odparł Don Kichot – a to jest, abyście natychmiast puścili na wolność tę piękną damę, której łzy i postać bolejąca świadczą aż nadto, że gwałt jej zadajecie i mimowolnie ją uprowadzacie. Ja, com powołany na świat po to, by podobne gwałty karcić, nie mogę was puścić bezkarnie, dopóki wolności jej nie wrócicie.

Z takiej przemowy łatwo poznali ci ludzie, że pan rycerz był niespełna rozumu, zaczęli się też śmiać serdecznie. Tego tylko brakowało; bohater nasz, widząc takie lekceważenie siebie, dobył miecza i jak wściekły rzucił się ku obrazowi. Jeden z niosących go wystąpił zaraz naprzeciw Don Kichota i grubymi widłami, którymi podpierał obraz w czasie odpoczynku, tak go uraczył za pierwszym zamachem, że widły prysły na dwoje, pozostałą połową poprawił jeszcze i tak go dojechał po lewym boku, że tarcza pękła, a Don Kichot runął na ziemię jak długi, ani znaku życia nie dając. Sancho, ciągle pilnujący pana, przybiegł natychmiast zadyszany, a widząc go tak poturbowanym, wołał na chłopa, ażeby mu dał pokój, bo to jest biedny rycerz zaklęty, który przez całe życie nikomu nic złego nie zrobił. Chłop może by nie zważał na krzyki Sancha, ale spostrzegłszy, że Don Kichot ani drgnie, sądził, że go zabił, niewiele więc myśląc, zakasał komży i wziąwszy nogi za pas, drapnął jak oparzony. Towarzystwo Don Kichota zbliżało się tymczasem; ludzie z procesją, widząc ich pośpiech, a między nimi żołnierzy z muszkietami, sądzili, że trzeba im się mieć na baczności, stanęli więc szykiem około obrazu i podniósłszy z oczów kaptury, pokutnicy z dyscyplinami, a księża z wielkimi lichtarzami w ręku czekali ataku, gotowi do obrony. Los szczęśliwy strony, na pozór zwaśnione, przyjaźnie pogodził.

Kiedy Sancho myśląc, że pan już nie żyje, rzucił się na ciało jego i straszne a śmieszne jęki rozwodzić zaczął, ksiądz od procesji poznał plebana z przeciwnego obozu; uspokoiło to umysły obu stron. A kiedy pleban opowiedział koledze, co to za jeden był Don Kichot, poszli zaraz razem, a za nimi pokutnicy i reszta orszaku zobaczyć, co się dzieje z biednym szlachcicem. Gdy się do niego zbliżyli, zastali Sanchę zalanego łzami i jakby pogrzebową mowę perorującego w ten sposób:

– O kwiecie rycerstwa! tobież to ginąć od nędznego kija! O zaszczycie rodu swego, pomniku sławy dla całej Manchy i całego świata, który osierocasz swą śmiercią i zostawiasz na pastwę niecnym, co go do góry nogami przewrócą, bo już nikogo bać się nie będą, ażeby karcił ich rozboje! O rycerzu wspanialszy od wszystkich na świecie Aleksandrów, coś mnie za ośmiomiesięczną tylko służbę udarował najpiękniejszą na ziemi wyspą! O ty pokorny z dumnymi, zuchwały z pokornymi, niebezpieczeństw jak kania dżdżu łaknący, na ciężką dolę cierpliwy, w miłości nieprzenikniony, dobrych naśladowco, a tępicielu złych i wszelkiej niegodziwości wrogów! O rycerzu błędny, tyś był wszystkim, czym być można na świecie!

 

Jęki i szlochy Sanchy wskrzesiły Don Kichota; głębokim, przeciągłym i żałosnym westchnieniem dał pierwszy znak życia i rzekł zaraz:

– Kto z dala od ciebie, o nieporównana Dulcyneo, ten tylko nieszczęśliwym być może, na każdym kroku czeka go niedola! Sancheczku kochany, podźwignij mnie trochę i włóż na wóz zaklęty, nie jestem w stanie utrzymać bystrego Rosynanta, bo ramię mam strzaskane.

– Z całego serca włożę was, mój miły panie; co tam, wracajmy już do wsi naszej, wracajmy: ci panowie nas odprowadzą, to wszystko przyjaciele wasi, tam sobie ułożymy lepszą wyprawę, która nam więcej sławy i pożytku przyniesie.

– Słusznie mówisz, Sancho – odpowie Don Kichot – roztropność każe unikać fatalnego gwiazd wpływu i strzec się złej godziny.

Kanonik, pleban i balwierz potwierdzali to jego zdanie, a ubawiwszy się serdecznie gadaniną Sancha, usadowili Don Kichota na wozie tak samo jak przedtem.

Procesja ruszyła porządkiem do miejsca świętego; pasterz, pożegnawszy kompanię, poszedł w swoją drogę; strażnicy, widząc, że już niepotrzebni, wzięli zapłatę od plebana i odeszli także. Kanonik, uściskawszy się z plebanem i uprosiwszy go solennie, żeby mu donosił, co się stanie z Don Kichotem, pojechał dalej w swoją drogę. Wszyscy się rozjechali i został tylko pleban, balwierz, Don Kichot i Sancho z nieśmiertelnym Rosynantem, który w tylu obrotach nie mniej dał dowodów cierpliwości niż pan jego. Wielkiego, słynnego i niezwyciężonego Don Kichota usadowili w klatce na wiązce siana. Podwodnik zaprzągł woły i ruszył drogą, którą mu pleban wskazał. Jadąc noga za nogą, szóstego dnia przybyli do wioski pewnego szlachcica i gdy wjeżdżali w samo południe, że to, na szczęście, była niedziela, wszystko, co żyło, zebrało się przed wieś i z wielkim dziwowiskiem witało współrodaka, którego zaraz poznali.

Kiedy tłumy ludzi obległy wóz i jedni przez drugich dopytywali się Don Kichota, co się z nim działo, a tych, co z nim stali, dlaczego wiozą go tak dziwacznie, jakiś chłopak pobiegł uwiadomić ochmistrzynię i siostrzenicę, że pan ich przyjechał do wsi na wozie wołami zaprzężonym, rozciągnięty na sianie, mizerny i wychudły jak szkielet. Biedne kobieciska przelękły się strasznie i aż litość brała słyszeć ich krzyki, widzieć, jak włosy sobie z głowy rwały, jak okropnie te diabelskie księgi przeklinały, a wszystko to było niczym, dopóki nie obaczyły wchodzącego Don Kichota i nie przekonały się, że jeszcze nędzniej wygląda, niż im doniesiono. Na wieść o przybyciu szlachcica jedna z pierwszych przybiegła żona Sancho Pansa, żeby ich powitać i zaraz na wstępie spotkawszy Sanchę, pytała:

– No i cóż, mój mężulku, jakże się miewa nasz osioł?

– Miewa się lepiej niż pan jego – odpowiedział Sancho.

– Bogu najwyższemu chwała, że mi takiej łaski dał doczekać.

– Rozpowiedzże mi zaraz, mój miły, coś zarobił na tym swoim koniuszostwie brudnym, czy błędnym, gdzież masz suknię dla mnie, gdzie trzewiki dla dzieci?

– Nie mam żadnych fatałaszków – odpowiedział Sancho – ale przywożę za to daleko ważniejsze rzeczy.

– Aha! to co innego, aż mi serce rośnie! – rzecze żona – pokażże mi te ważne rzeczy, mój mileńki, pokaż zaraz, niechże sobie czym serce pocieszę, bo nie wiem, dlaczego od czasu, jakem twego pyszczka nie oglądała, ciągle mi tak smutno i przykro, że sobie rady dać nie mogę.

– W domu ci je pokażę, kobieto – odpowie Sancho – trochę cierpliwości miej teraz, a za Bożą pomocą mam nadzieję, że ruszymy jeszcze raz na wyprawę i jak wrócę, zobaczysz mnie hrabią albo władcą wyspy, ale to wyspy co się nazywa, wyspy porządnej, lądowej, nie takiej tam, co to tuzinami po morzu się walają.

– Dajże ci Panie Boże, mój mężu! – rzecze kobieta – bardzośmy też zbiedzeni, ale co to te zaspy, czy wyspy, mój miły, bo ja to jakoś tego nie rozumiem.

– Nie dla psa kiełbasa – odpowie Sancho – przyjdzie czas, to się dowiesz, moja kobieto i ślepie wytrzeszczysz z dziwowiska, jak cię wasale jaśnie wielmożną zwać będą.

– O dla Boga, Sancho, co też to ty gadasz, mnie jaśnie wielmożną będą nazywać wasany? – zapyta zdziwiona Juana118 Pansa.

Takie było imię żony Sancha, nie dlatego, żeby byli krewnymi, ale, że jak powiada Benengeli, zwyczaj jest w Manchy, iż kobiety przybierają nazwisko męża.

– Nie kwap się tak zaraz wszystko wiedzieć – odpowie Sancho – czekaj czasu, jak Żyd szabasu. Poprzestań na tym, że ci to mówię i zamknij gębę; tymczasem tylko niech ci będzie wiadomo, że nie ma nic milszego w świecie, jak być koniuszym u błędnego rycerza, który goni za przygodami. Prawda, że nie wszystkie przytrafiają się tak, jakby człowiekowi było po myśli i że ze stu dziewięćdziesiąt dziewięć bywa takich, co ci kością w gardle staną; doświadczyłem ja tego, moja kobieto, Bogu dzięki kosztowałem ja ich dosyć, ale i one mnie też kosztowały, a nieraz i ugryzły porządnie. Bywało wszystkiego nieskąpo, to mnie w powietrze wyrzucali, to znów kijami na leśne jabłko zbili i to nieraz, ale to się zapomni i mimo całe złe, nie bacząc krzywdy i bólu, rzecz nad wszystko rozkoszna gonić za fortuną po lasach, borach, górach, głogach i przepaściach! O, żebyś to ty była wiedziała, w jakich się to zamkach bywało, po jakich gospodach stawało i bez grosza w kieszeni, najesz się, napijesz, a zapłacisz tyle, co się z diabłem podzieli.

W ten sposób rozmawiał Sancho ze swoją kobietą; ochmistrzyni zaś z siostrzenicą rozbierały tymczasem Don Kichota i położyły go w łóżku; on się przyglądał jednej i drugiej i poznać nie mógł. Pleban zalecił mocno siostrzenicy, żeby pilnowała wuja, a szczególniej, żeby mu nie dała znów się z domu wyruszyć i opowiedział jej ile mieli biedy ze sprowadzeniem go na powrót. Tu znów poczciwe kobieciska szlochać zaczęły, znów najokropniejsze przekleństwa miotały przeciw księgom rycerstwa i do tego stopnia się uniosły, iż zaklinały niebo, żeby ich autorów w piekielnych przepaściach pogrążyło. Z całych sił wzięły się teraz do czuwania nad biednym szlachcicem, pielęgnowały go, jak mogły, drżąc ciągle ze strachu, żeby im znów nie uciekł, jak tylko trochę do zdrowia powróci.

Autor tej historii, pomimo najusilniejszych starań o wyszukanie akt i dokumentów, dotyczących trzeciej wyprawy Don Kichota, nie mógł nigdy ich znaleźć, a przynajmniej nie był nigdy w stanie powziąć autentycznych wiadomości o tej wyprawie. Sława jedynie przechowała w pamięci ludów Manchy, że Don Kichot, wyruszywszy po raz trzeci z domu, przybył do Saragossy i był uczestnikiem w wielkim turnieju, gdzie dokazywał cudów godnych swej waleczności i doskonałości swojego rozumu. Autor również nie mógł się nic dowiedzieć o innych jego przygodach, ani jaki był koniec życia jego i nic by o tym wszystkim dotąd nie wiedział, gdyby szczęśliwym trafem nie był się spotkał z pewnym starym doktorem, który miał u siebie skrzynię ołowianą, jak powiadał, znalezioną w fundamentach dawnej pustelni, świeżo odbudowanej, w której to skrzyni zamknięty był pergamin, a na nim spisane wiersze hiszpańskie greckimi literami, opiewające niektóre wypadki z życia Don Kichota, wychwalające piękność Dulcynei z Toboso, dziarskość Rosynanta i wierność Sancho Pansy, a oprócz tego wiele innych, nader ciekawych rzeczy wspominające. Pilny i wierny autor tej niesłychanej historii podaje tu wszystko, co tylko się daje z tego pergaminu wyczytać, i za całą nagrodę trudów swoich w wertowaniu archiwów Manchy żąda jedynie od czytelnika, ażeby historii niniejszej wierzył, tak jak poczciwi ludzie wierzą księgom rycerskim, tyle dziś kredytu w świecie używającym. Nic więcej nie żąda, to mu aż nadto wystarczy na zachętę do nowych trudów i nowych poszukiwań, do wynalezienia rzeczy niemniej prawdziwych, a co najmniej równie uciesznych.

Księga piąta

Rozdział I

Trzecia wyprawa Don Kichota.

Cyd Hamed Benengeli powiada, że pleban z balwierzem119 przez miesiąc prawie nie zajrzeli do Don Kichota, a to z obawy, żeby sobie nie przypomniał dawnych bzików i żeby mu nie przyszła ochota na nowo je rozpocząć. Odwiedzali wszakże często ochmistrzynię i siostrzenicę, zalecając im zawsze, żeby starały się wynajdywać rozmaite rozrywki Don Kichotowi, żeby mu dawały do jedzenia posilne i zdrowe pokarmy, mięsa jak najwięcej, bo idzie głównie o pokrzepienie mózgu, z osłabienia którego wszystko złe widocznie wynikło. Kobiety zaręczały, że trzymają się tego przepisu i że na przyszłość trzymać się go będą z całą ścisłością, bo widzą dokładnie, że Don Kichot miewa chwile szczęśliwe, w których zdaje się być przy zupełnym rozumie. Niezmiernie ucieszyli się tym pleban z balwierzem, przypisując tak pożądany skutek swojemu zaklęciu, którego osnowę opisaliśmy poprzednio w pierwszej części, a ostatnim rozdziale tej wielkiej i prawdziwej historii.

Nie wierzyli oni, żeby kiedy bądź całkowicie z tej choroby mógł się wydobyć, chcąc wszakże przekonać się osobiście o ile prawdą było, co im kobiety mówiły, postanowili odwiedzić go i zobaczyć, jak się też miewa. Umówili się przeto, żeby ani słówka przy nim nie pisnąć o błędnym rycerstwie, bo za lada dotknięciem niezabliźniona jeszcze rana łatwo rozognić się może.

Tak nastrojeni, weszli do niego i zastali go siedzącego na łóżku w kaftanie zielonym kucbajowym, z czerwoną wyblakłą szlafmycą120 na głowie, tak znędzniałego i wychudłego, iż do mumii bardziej, niż do żyjącej istoty był podobny. Przyjął ich nader przyjacielsko, a na pytania o zdrowie odpowiadał bardzo roztropnie, przyzwoicie i z wielką uprzejmością za nie dziękował. Po dość długiej gawędce o różnych rzeczach rozmowa zeszła jakoś na politykę i sztukę rządzenia; mówiono wiele o rozmaitych reformach, potępiano jeszcze więcej, wykazywano bez miary nadużycia i niesprawiedliwości, praw stanowiono bez liku; słowem, każdy z trzech przyjaciół zdawał się być nowym prawodawcą, wielkim rodu ludzkiego dobroczyńcą, drugim Likurgiem lub poprawnej rasy Solonym, a wszyscy razem cały porządek rządowy i administracyjny kraju tak przenicowali i przerobili, jak kowal, kiedy weźmie sztabę żelaza i przy pomocy ognia wykuje z niej coś zupełnie nowego i potrzebnego. Don Kichot całą tę rozmowę prowadził tak rozsądnie, poważnie i głęboko, że obydwaj przyjaciele naprawdę wierzyć zaczęli w zupełny powrót jego do zdrowia i rozumu.

Siostrzenica i ochmistrzyni, obecne tej rozmowie, zalewały się łzami radości jak bobry i nie wiedziały, jak Bogu dziękować, że pan ich tak ślicznie już na rozumie wyzdrowiał. Pleban wszakże, niezmiernie zdziwiony nagłą odmianą, chcąc się o jej stanowczości przekonać, zmienił nagle plan poprzednio ułożony i od niechcenia rozmowę naprowadził na świeże nowiny ze stolicy i dworu. Zdaniem jego, miała to być próba nieomylna stanu zdrowia pacjenta. Między innymi więc wspomniał, że Turcy z ogromną flotą wyprawiają się znów na chrześcijan; jest że to wiadomość niezawodna i nie wiadomo tylko, gdzie uderzy ta straszliwa burza. Całe chrześcijaństwo, przejęte zgrozą, garnie się pod sztandary, aby stawić opór bisurmańskim zagonom, a jego królewska mość król hiszpański kazał już uzbroić należycie wybrzeża Neapolu, Sycylii i Malty.

 

Don Kichot odpowiedział na to:

– Jego królewska mość działa jako przezorny i mądry wojownik, że zawczasu kraje swoje przeciw napadowi wroga ubezpiecza; gdyby wszakże chciał mnie posłuchać, podałbym mu radę, o której w tej chwili nikomu się nie śni zapewne.

Pleban usłyszawszy te słowa, pomyślał sobie zaraz: Boże litościwy, biednyś ty mój Don Kichocie, nic nie pomoże, jak byłeś wariatem, tak i jesteś. Balwierz, to samo pomyślawszy, zapytał Don Kichota, jakaż by to była rada, robiąc uwagę, że zapewne należy do długiego szeregu owych rad, które każdy zza rękawa panującemu wysypuje, a wszystkie na nic się nie zdadzą.

– Moja rada, mości golibrodo! – odparł dumnie Don Kichot – nie zza rękawa i na bardzo wiele zda się.

– Ja też tego do was nie mówię, lecz tak tylko sobie, bo wiadomo z doświadczenia, że zwykle rady sypią się do tronu kopami, a żeby której posłuchać, to każda okazałaby się w skutku szkodliwa dla kraju i dla monarchy.

– Wszystko to być może – rzecze Don Kichot – ale moja rada, mój mospanie, nie może być szkodliwa, bo jest do wykonania najłatwiejsza, najstosowniejsza i najmędrsza.

– A toć nam ją wyjawcie co prędzej, mości Don Kichocie – odezwie się pleban.

– A, tak! chcielibyście, żebym się wygadał, a moje myśli jutro już będzie wiedział pan gubernator Kastylii i cała zasługa mnie wydarta, a komu innemu przyznana zostanie. Znam ja się na tym, nie głupim.

– Co do mnie, panie Don Kichocie – rzecze balwierz – możesz być pewien i przysięgam ci na wszystkie świętości, że ani królowi, ani żywej duszy, ani diabłu nawet, choćby się skręcił i pół słówka nie pisnę; przysięgam ci tak, bo się tej przysięgi nauczyłem z romansu o plebanie przedstawiającym królowi złodzieja, co mu ukradł sto dublonów i wygodnego muła człapaka.

– Nie znam tego romansu – odpowie Don Kichot – i mniejsza o to skąd wziąłeś taką przysięgę; wierzę jej, bo wiem, mości balwierzu, żeś człowiek poczciwy.

– A gdybyś go tak nie znał – rzecze pleban – to ja ręczę za niego, że gęby nie otworzy, chyba poziewając.

– Ręczysz, ojcze duchowny? – rzecze na to Don Kichot – a któż mi ręczy za ciebie?

– Za mnie ręczy mój stan i powołanie – odpowie pleban – które mi nakazują tajemnic dochować.

– No! kiedy tak – zawoła Don Kichot – to wam powiem, do stu piorunów! że król jegomość niech każe tylko otrąbić po całym królestwie, ażeby wszyscy błędni rycerze, wędrujący po Hiszpanii, na wyznaczony dzień do dworu się stawili, a może być pewien, że choćby ich tylko dziesięciu stanęło, to i jednego z nich dosyć na starcie w proch całej potęgi bisurmańskiej, bez względu na jej wielkość. Cóż to myślicie, moi panowie, że to rzecz wielka i nowa, ażeby jeden błędny rycerz zmiótł od razu dwakroć stutysięczną armię, jakby jedną głowę tylko na karku miała? Kiedy nie wierzycie, weźcie którą bądź historię, czytajcie, a obaczycie, że tam pełno takich cudów! Przecieżem tego z palca nie wyssał, a na własną bym szkodę nie gadał; niech noby żył dziś tylko nieśmiertelny Don Beliami, albo który bądź z rycerzy Amadisa Galijskiego, o! niechby oni tu byli chciałbym wtedy widzieć, jakby bisurman się kręcił jakem rycerz! nie chciałbym w jego skórze siedzieć Ale Bóg się ulituje nad ludem swoim i ześle mu rycerza, co chociaż dawnym nie dorówna, tyle przecież będzie miał męstwa, że moc bisurmańska przed nim jak puch się rozwieje. Ty Boże! wiesz, co mówię i basta.

– O Święty Jacku z pierogami! – wrzaśnie siostrzenica – a bodajem zmarniała, jeżeli wujaszkowi znów się nie zachciewa pójść na błędnego rycerza.

– Czym byłem, tym będę – uroczyście odpowie Don Kichot – urodziłem się błędnym rycerzem i błędnym rycerzem umrę, niechaj Turczyn floty wysyła i chmurami dzicz sypie, to wszystko żarty, raz jeszcze powtarzam: Ty Boże, wiesz, co mówię.

– Pozwólcie mi, miłościwy panie – odezwał się balwierz – bardzo o to dopraszam, opowiedz nam zdarzenie, które się kiedyś w Sewilli przytrafiło.

– Jak się wam podoba, mości golibrodo – rzekł Don Kichot – gadajcie, kiedy wasza wola, my słuchać będziemy.

I balwierz zaczął powieść następującą:

– U Bonifratrów w Sewilli siedział człowiek, którego krewni umieścili tam jako wariata. Nie był to człowiek pospolity, bo w Osuna otrzymał stopień uniwersytecki licencjata, ale ludzie powiadali, że choćby go był i w Salamance otrzymał, to zawsze był niespełna rozumu. Po kilku latach zamknięcia, sprzykrzył sobie pan licencjat kozę i mając się za całkiem zdrowego, a przeto na wypuszczenie zasługującego, napisał do arcybiskupa list błagalny, bardzo roztropnie i pięknie, zaklinając go na miłosierdzie Boże, ażeby go raczył wydobyć ze szpitala, gdyż Pan Bóg ulitował się nad nim i rozum całkowicie mu przywrócił. Napisał dalej, że krewni tylko, chcąc mu majątek wydrzeć, trzymają go w domu obłąkanych i do śmierci stamtąd nie wypuszczać zamierzają. Arcybiskup, odebrawszy kilka takich listów, bardzo pięknie i rozsądnie napisanych, polecił jednemu z księży przybocznych, ażeby się od nadzorcy obłąkanych wywiedział, czy prawda, co on w nich pisze, i ażeby sam rozmówił się z nim, a przekonawszy się o dobrym stanie rozumu, natychmiast go z ciupy wypuścić kazał.

Wysłany jałmużnik udał się do zawiadowcy szpitala i pytał się o stan zdrowia licencjata, na co ten mu odpowiedział, że jak był wariatem, tak jest ciągle w jak najlepsze, że czasami miewa chwile zupełnej przytomności, ale, że zawsze wraca mu wariacja, co łatwo, gdy zechce trudu tyle zadać sobie, sam sprawdzić może. Jałmużnik oświadczył, że chce sam doświadczenie z chorym odbyć. Poprowadzono go do izby licencjata; przeszło godzinę prowadził z nim rozmowę i przez cały ten przeciąg czasu ani śladu niezdrowych zmysłów dopatrzyć w nim nie mógł; przeciwnie nawet, tak go znalazł rozsądnym i dowcipnym, że ani wątpliwości już nie miał, że jest najzupełniej zdrów. W toku rozmowy skarżył się licencjat na nadzorcę szpitala, że chcąc się przypodobać krewnym jego i nie utracić świadomych mu przez nich względów, mówi o nim zawsze, że pomimo chwil przytomności zawsze cierpi pomieszanie. Utyskiwał najmocniej, że wrogiem jego prawdziwym i głównym jest wielki majątek, którego jest panem, gdyż krewni, chciwi nań i nieradzi pozbyć się go z rąk swoich, zawsze źle o nim mówią i zawzięcie przeczą, aby Bóg mu dozwolił wrócić do rozumu. Słowem, rozprawiał tak zdrowo i rozsądnie, że jałmużnik najzupełniej przekonany o niegodziwości krewnych jego i o jego należytym rozumie, postanowił wziąć go zaraz z sobą do arcybiskupa, ażeby sam upewnił się o stanie jego zdrowia, o którym już najmniejszej wątpliwości nie miał. Nadzorca wszelkimi siłami starał się odwieść jałmużnika od tego zamiaru; przestrzegał go uporczywie, że licencjat jest wariatem i że narobi sobie nieprzyjemności pomyłką; ale widząc, że na nic się nie przydają perswazje i że wyraźny rozkaz arcybiskupa daje władzę rozporządzenia licencjatem jałmużnikowi, kazał mu nareszcie wydać ubiór, w którym przybył, i przebranego oddał w ręce delegata, aby z nim robił co mu się podoba.

Licencjat, pozbywszy się szpitalnej odzieży, uradowany, że ma już na sobie suknie rozumnego człowieka, uprosił jałmużnika, ażeby mu pozwolił pożegnać się ze swymi współtowarzyszami; zezwolił na to chętnie jałmużnik i sam mu towarzyszyć w tych wizytach postanowił, ażeby przy tej sposobności przyjrzeć się innym wariatom. Wiele osób, znajdujących się tam, poszło także z nimi. Gdy przybyli do klatki, w której siedział zamknięty wariat, miewający czasem chwile spokojne, licencjat przemówił do niego:

– Bądź zdrów, bracie, czy nie masz mi czego polecić? Ja już wracam do domu. Bóg w nieograniczonej łasce swojej raczył mi wrócić rozum utracony, miłosierdzie Jego i na ciebie spadnie, mam tego niepłonną nadzieję; módl się tylko do Niego i miej w Nim ufność nieograniczoną; ja o tobie nie zapomnę i przysyłać ci będę często smaczne rzeczy do zjedzenia, bo jestem pewien, przesiedziawszy tu tyle czasu, że wariacja najczęściej idzie z próżnego żołądka i mózgu. Miej więc otuchę i nie rozpaczaj, w ciężkich dolegliwościach naszych, zwątpienie najgorzej podkopuje zdrowie i śmierć tylko przyśpiesza.

W tej chwili inny wariat, siedzący w klatce naprzeciwko, słysząc taką przemowę, zerwał się nagle z trzcinowej maty, na której leżał bez koszuli, całkiem obnażony, i zaczął wrzeszczeć na całe gardło, pytając się, kto to jest ten, co odchodzi tak wyleczony doskonale i taki mądry.

– Ja odchodzę już, bracie – odpowiedział mu licencjat – bo nie ma tu czego siedzieć więcej, gdyż Bóg łaskę swą spuścił na mnie.

– Pomiarkuj się i nie pleć koszałek-opałek, księże – odparł na to wariat – nie daj się szatanowi mamić, wróć lepiej do ciupy, z której wylazłeś i poczekaj nim wyjdziesz.

– A to dlaczego? – zagadnie licencjat – kiedym już zdrów jak się należy i aż nadto pewien jestem, że nigdy tu wracać nie będę potrzebował.

– Ha! ha! tyś zdrów jak się należy – krzyknie furiat – doskonałyś, bratku, bawisz mnie! ale przysięgam na Jowisza piorunowego, którego żywym obrazem jestem tu na ziemi, że takie cięgi sprawię niegodziwej Sewilli za zbrodnię, którą popełnia, uznając cię za człowieka zdrowych zmysłów i wolność ci wracając, że popamięta karę moją na wieki wieków amen. Wiesz dobrze, mój ty miluchny wikareczku, że mam po temu władzę i potęgę, bo wiesz, że ja jestem wielki Jowisz, że w prawicy dzierżę straszliwe pioruny i w jednym mgnieniu oka, gdy mi się spodoba, świat cały w perzynę obrócić mogę. Ale nie chcę być tak surowy, nie będę tak srogo karcił głupiego ludu tego; poprzestanę na tym, że na miasto, przedmieścia i na wszystkie przyległe im ziemie spuszczę trzyletnią suszę palącą, bez kropli jednej deszczu i to od chwili, w której to mówię, aż do upływu całkowitego terminu, nieodwołalnie i ostatecznie przeze mnie wyznaczonego.

118Juana – w dalszej części utworu żona Sancho Pansy nosi imię Teresa. [przypis edytorski]
119balwierz – a. cyrulik, daw. osoba pełniąca funkcje fryzjera, kosmetyczki i pielęgniarza zarazem, zajmująca się goleniem zarostu, strzyżeniem włosów, przygotowywaniem kąpieli itp., a także wykonująca pospolite zabiegi, takie jak wyrywanie zębów czy upuszczanie krwi. [przypis edytorski]
120szlafmyca (z niem.) – nakrycie głowy zakładane na noc, do snu. [przypis edytorski]