Tasuta

Don Kichot z La Manchy

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Rozdział V

W którym opisuje się ciekawa rozmowa Sancho Pansy z Juaną Pansa, jego małżonką.

Tłumacz niniejszej historii powiada, że ten rozdział uważa za podrobiony, a to z tego powodu, iż Sancho Pansa, mówi w nim stylem daleko wyższym niż by się po nim spodziewać należało, i prawie jego rzeczy pojęcie, jak się zdaje, przechodzące; ale nie chciał go opuścić, bo poczytuje sobie za obowiązek tłumacza trzymać się wiernie oryginału.

Sancho wrócił do siebie tak wesoły i uradowany, iż żona, z daleka spostrzegłszy go, poznała, iż coś dobrego się święci i zaraz go ciekawie pytała:

– Cóż ci to jest, mój miły, żeś taki rozradowany?

– O, moja kobieto – odpowie Sancho – ażebym tylko nie był taki kontent, to bym się jeszcze bardziej radował.

– Ja cię nie rozumiem, mój mężu; cóż to ty mówisz? co to ma znaczyć, że nie możesz się radować, kiedyś kontent? albo to, jak kto kontent, to może być smutny? dalipan, głupia jestem na to.

– A to widzisz moja kobieto, kontent jestem, bo jadę znów z panem Don Kichotem, który wyrusza w świat na różne przygody, a ja z nim jadę z potrzeby, bo jak Bóg da, to się znów capnie ze sto talarków, jak zeszłym razem; ale mi smutno ciebie opuszczać, moja Juano, i dzieci, i gdyby mi Pan Bóg był dał tyle dostatków, ażebym mógł siedzieć spokojnie na swoich śmieciach między wami i nie potrzebował się tłuc tam po świecie, to bym się jeszcze więcej radował, bo nie miałbym przykrości rozstawać się z wami; widzisz tedy i rozumiesz teraz, że mam rację?

– Ech, Bóg świadkiem – odpowie Juana – że od czasu, jakeś przystał do tych rycerzy, to gadasz takim mądrym językiem, że kto cię tam zrozumie.

– Bóg mnie zrozumie, moja kobieto – odpowie Sancho – i kwita; ale, moje serdeńko, pamiętajże mi przez te trzy dni doglądać należycie kłapoucha, żeby przecie na psa nie wyglądał, pakuj mu obroku, co zeżre, dojrzyj, czy tam nie ma czego naprawić wedle kulbaki i innego narzędzia; bo to człowiek jedzie nie na wesele, lecz w świat szeroki, kaci wiedzą kędy, na bitwy i zabijatyki z olbrzymami, dziwotworami i czarownikami; przyjdzie słuchać jęków, wycia i ryczeń, że aż włosy dębem na łbie stają, a wszystko by to jeszcze furda, gdyby tylko nie spotkać Jangwezów i Maurów zaklętych. Czy ty to rozumiesz, kobieto?

– Domyślam się – odpowie Juana – że koniuszowie darmo chleba nie jedzą u panów i modlić się będę do Boga, by cię chronił od złej przygody.

– Bo to, widzisz moja kobieto, gdybym ja się nie spodziewał zostać wkrótce władcą jakiej wyspy, to pewno bym na samą myśl o tym wszystkim padł ci tu trupem w tej godzinie, powiadam ci, zaraz w tej godzinie.

– A niechże Bóg broni, najdroższy mój mężulku! – zawoła Juana – dajże ty pokój; lepszy rydz niż nic, żyjże już lepiej na swojej biedzie, ale żyj, a te wszystkie wielkie państwa, niech ich tam marności ogarną. Bez państw matka cię na świat urodziła, bez nich żyłeś aż do tej godziny, kiedy Bogu się podoba, obędziesz się bez nich i dalej; ileż to ludzi bez nich żyje na świecie, a dlatego żyją i dobrze im z tym; najlepsza potrawa z głodu przyprawa, a byle tej człeku nie zabrakło, to zje się zawsze smacznie. Ale nie przypominając, mój mężulku, jeżeli ci się trafi jak ślepej kurze ziarno, że się kiedyś zobaczysz z tymi państwami, pamietajże nie zapomnieć o swojej kobiecie i dziatkach. Mały nasz Sanchek skończył już piętnaście lat i czas by mu do szkoły, jeżeli ma iść na księdza wedle życzenia wuja; nasza Marychna już lat swych doszła, warto by jej dać męża; bo to nie ma co gadać, jej do ołtarza tak pilno, jak tobie do tej wyspy, a zawsze lepiej by jako bądź poswatać, niżeli co by się to miało skręcić na licho.

– Słuchaj, kobieto, jak tylko zostanę władcą wyspy, to ci przysięgam, tak córkę za mąż wydać, że wszędzie będą ją zwali jejmością.

– A niechże Bóg broni, nie chcę tego, mój mężu, wydaj ją za równego, lepiej jej z tym będzie; co jej tam po jedwabiach i pięknych trzewiczkach, szczęśliwsza będzie w chodakach i swojej sukmance. Właśnie by jej pasowało, ażeby ją jejmością nazywali! A toć by to zgłupiało na piękne, każdy by zaraz poznał, że to chłopskie nasienie.

– O, jaka żeś ty głupia! – odpowie Sancho – co to za gadanie, w rok albo w dwa lata tak by się do państwa przyzwyczaiła, że obaczyłabyś, iż byłaby, jak drugie.

– A niechże tam i tak będzie, niechaj zostanie jejmością, niech się dzieje wola Boża. Jeno, mój mężu, niech Bóg broni nad swój stan się wynosić. Wiesz co przysłowie powiada, że każdy powinien się swoim łokciem mierzyć. Pięknież by to było, gdybyśmy wydali córkę za jakiego barona, a on, jakby mu co do głowy przyszło, beształby ją niemiłosiernie, chamką i świniopaską nazywał? Nie, nie, mój mileńki, nie na tom wychowała córkę! Przywieź mi tylko kupę pieniędzy i basta, resztę mojej głowie pozostaw. Mamy tu we wsi Lopeza Toko, syna Guana, gracki chłopak, wszyscy go znają, wiem, że wpadła mu w oko nasza dziewka, to mąż dla niej jak ulał, będzie jej z nim dobrze, bo to i równy i osiądą tu nam pod okiem, a gdybyś ją wydał tam we dworze, w tych waszych pałacach, to byśmy już ani zięcia, ani dziecka na oko nie widzieli.

– Dajże ty mi pokój, bezrozumna a uparta niewiasto – rzecze Sancho – czego ty mi w drogę włazisz i że ci się tak ubrdało, bronisz wydać córkę za takiego, z którego bym miał wnuki jaśnie wielmożne? Ale bez gniewu, słuchaj Juano: pamiętasz ty, co mój dziad gadał, że kiedy do drzwi kołacze fortuna, to i na ścieżaj133 otwieraj, bo potem próżno byś się żalił, drugi raz nie przyjdzie; i godziż się nam teraz, przez Bóg żywy, drzwi przed nosem jej zamykać, kiedy sama kołacze? Ru! na wodę, kiedy idzie; łapaj szczęście z przodu, ażebyś nie doznał zawodu.

Ten to sposób mówienia Sancha i inne jego zdania poniżej wyłuszczone, naprowadziły tłumacza na myśl, że rozdział niniejszy musi być podrobiony.

– Powiedzże mi, moja kobieto – mówił dalej Sancho – co tobie za muchy w nos wlazły? Czy ci to źle będzie, jak zostanę wielkorządcą i wydam córkę za kogo mi się podoba, że cię będą wszyscy nazywali jejmość panią Juaną Pansą i że w kościele będziesz siadała na aksamitnej ławce, a wszystkie kumoszki wściekać się będą z zazdrości? cóż to, chcesz już zgnić na tej biedzie i ani ruszyć się wyżej, jak malowana, ej, do licha śmiechu warto, tfu! Ale dajmy już temu pokój. Maryśka będzie hrabiną, choćbyś na łbie stawała, gadaj sobie, co chcesz.

– Pamiętaj, pamiętaj, mój mężu – odpowie Juana – żeby te hrabstwa kością w gardle nie stanęły naszej córce. Rób ty sobie, co chcesz, a ja na hrabstwa żadne, ani na księstwa nie pozwolę; ty wiesz, mój miły, że ja zawsze byłam za równością i cierpieć nie mogę tych wszystkich pańskości, dali mi na chrzcie świętym imię Juany i nie przyczepiali do niego ani pani, ani panna, ojciec mój nazywa się Kaskajo, a ja nazywam się Juana Pansa, bo jestem twoją żoną, chociaż powinnam nazywać się Juana Kaskajo; co kraj, to obyczaj, a ja się mojego nazwiska nie wstydam i nie chcę go więcej ubarwiać, bo się boję, żeby mi nie zaciężyło, i nie będę się stroiła, jak baronowa, albo pani jaka, żeby się nie dostać na ludzkie języki. Oho, bo oni by to zaraz powiedzieli: patrzaj no ją, patrzaj, jaka mi pani, a niedawno za świniami chodziła, wczoraj jeszcze przędła u kołowrotka i było jej dobrze z chustką na głowie, a dziś, widzisz ją, jak się wystrychnęła w rogówki i bławaty, myślałby kto, że jej nie znamy. Póki Bóg łaskaw, że mi zdrowo zachowa pięć zmysłów, nie chcę, żeby sobie tak mną zęby wycierali, o! jako żywo nie zrobię tego. Ty sobie, mój miły, rób jak chcesz, bądź sobie wielkorządcą, baronem albo prezesem, co ci się podoba, ubieraj się jak pan, kiedy masz ochotę, ale mnie z córką od tego wara! Chybabym już torby sieczki nie ważyła. Uczciwa kobieta nie wyłazi z domu na wałęsy, lecz siedzi i pilnuje gospodarki, jak Pan Bóg przykazał, a cnotliwe dziewczęta bawią się przy robocie. To tam te wielkie panie niechaj się firtają jak frygi, bo one palce mają od parady, a nie do roboty, jedź, mój miły mężu, jedź sobie z panem Don Kichotem, a my w domu będziemy cicho siedziały, jakeśmy siedziały. Bóg nas nie opuści. Ale skądże się to twemu panu to Don wzięło, jego ojciec, ani dziad nigdy tego nie mieli.

– Przez Bóg żywy! kobieto, czy ciebie czarci opętali – zawoła Sancho – czy co? Gdzie żeś ty się, u milion diabłów, tego wszystkiego wyuczyła, co mi tak prawisz jak z rękawa, skądże ci się wzięły te wszystkie kaskaje, rogówki, prezesy? Co to ma za sens z tym, co ja mówię? Idźże ty sobie do licha, głupia babo, kiedy ci się we łbie przewróciło. Juściż muszę ci tak powiedzieć i mam rację, bo gęś ma więcej rozumu, niż ty; widział to kto, żeby samej od szczęścia uciekać. Gdybym to ja ci powiadał, że córka nasza musi skoczyć na łeb z wieży jakiej, albo latać po świecie, jak infantka Urraka, to byś miała przyczynę się gniewać, ale kiedy ci powiadam, że ani się obejrzysz, jak ją na panią wykieruję i spod słomianej strzechy pod baldachim poprowadzę i posadzę na aksamitach, jakich wszystkie Almadusy marokańskie w całym pokoleniu nigdy nie mieli, to czego się ty fochasz, czego jak najęta ozorem pytlujesz?

– A to wiesz czego, mój miły, oto widzisz ludzie powiadają: zakryj biedę czym chcesz, a ona zawsze śmierdzi. Na biednego to ledwie okiem rzucą, a na bogatego oczy wytrzeszczają, a jeśli bogaty był wprzód biednym, to psy na nim wieszają, i jak raz zaczną, to końca i miary nie ma.

– Ja ci na to, moja niebogo – rzecze Sancho – takie rzeczy powiem, żeś ich w życiu nie słyszała, a z palca ich nie wyssałem, ani z własnej głowy nie wziąłem, tylko ci powiem, co ksiądz gadał zeszłego postu z ambony. Żebyś miała pamięć nie jak kura, to byś wiedziała, jak on mówił, że co oczy widzą, tym się i głowa pasie, a co z oczu, to i z myśli; dziś jak cię widzą, tak piszą, a co wczora to fora ze dwora, co było a nie jest, nie pisze się w rejestr (to, co dalej mówić będzie Sancho, tak dalece wyższym się nad rozum jego zdaje, że tłumacz na tym właśnie opiera przypuszczenie swoje, jakoby rozdział niniejszy nie był autentyczny). I taka to prawda – prawił dalej – że kiedy widzimy człowieka w dobrych pierzach strojnie przybranego i liczną służbą otoczonego, to szanujemy go zaraz, pomimo chęci nawet i pomimo szemrania, chociaż dobrze pamiętamy, żeśmy go dawniej w biedzie widzieli, a to dlatego, że już nie jest tym, czym był, i że patrzymy tylko na to, czym jest. Położenie, w którym się dziś znajduje, okrywa zapomnieniem dawny stan jego. I ten, co go szczęście wyniosło nad innych i na wysokim urzędzie postawiło, jeżeli przy tym jest cnotliwy i szlachetny, niemniej zasługuje na uszanowanie i miłość, jak ci, co z wysokich rodów idą, bo żyje tak, jakby był zacnie urodzonym i ze wszech miar na to zasługuje. Tylko złośliwi i zazdrośni pamiętają mu stan dawny i zawsze mu to wyrzucają.

 

– Ja ciebie nic nie rozumiem, mój mężu – rzecze Juana – rób sobie co chcesz, tylko już mnie łba nie kotłuj tymi swoimi oracjami i filozofiami, a jeżeli już się tak zeprzesz na to…

– Ależ uprzesz, uprzesz, mówi się, kobieto, nie zaprzesz – rzecze Sancho.

– E! nie bałamuciłbyś próżno, mój mężu, gadam jak Bóg dał i dobrze mi z tym. Ale chcę mówić, jeżeli tak koniecznie masz być wielkorządcą, to dobrze byłoby, żebyś wziął z sobą syna naszego, Sanchka, bo by się zawczasu włożył do tych rządów, to najlepiej, jak się dzieci od rodziców rzemiosła wyuczą.

– Jak zostanę wielkorządcą – rzekł Sancho – to przyślę po niego pocztę, a tobie zaraz pieniądze, gdyż będę ich miał kupę, bo nikt nie odmawia pożyczki wielkorządcy; każ go ubrać pięknie, żeby go nie poznali, czym jest, i żeby wyglądał, jak powinien wyglądać.

– No, no, przyślij tylko pieniędzy, już ja go wystrychnę, że aż miło.

– Tak tedy, moja żono – rzecze Sancho – a co do tego, zgoda z nami, że córka zostanie hrabiną?

– A niechże Bóg broni – zawołała Juana – wolę niech ją ziemia pochłonie, niżbym ją widzieć miała hrabiną. Ale powtarzam ci raz jeszcze, rób, co ci się tylko podoba. Wy, mężczyźni, wy jesteście panowie, a my białogłowy wasze sługi.

I zaczęło zaraz płakać rzewnymi łzami biedne kobiecisko, jak gdyby już córkę straciło i pogrzebać ją miało. Sancho ją uspakajał, zaręczając, że się postara jak najdłużej nie robić z niej hrabiny i poszedł zaraz do Don Kichota zająć się przygotowaniami do odjazdu.

Rozdział VI

Który opisuje, co zaszło między Don Kichotem a jego siostrzenicą, i ochmistrzynią, a przy tym jest to jeden z najważniejszych rozdziałów całej tej historii.

Kiedy Sancho Pansa rozmawiał tak z Juaną Kaskajo, żoną swoją, siostrzenica i gospodyni Don Kichota w wielkim były kłopocie; wiedziały one dobrze, że poczciwego szlachcica opanowała znów dziwna jego mania i że ma ochotę po raz trzeci w świat wyskoczyć. Wszelkich używały sposobów, żeby go odwieść od tego zamiaru, ale nadaremnie.

Po wielu a wielu przekonywaniach, na które obydwie się siliły, gospodyni z taką odezwała się przemową:

– Zaprawdę, mój miły panie, jeżeli mimo wszystkiego myślisz jegomość znów z domu wyruszyć i tłuc się po górach i dołach, jak Marek po piekle, goniąc za jakimiś przygodami, to zdecydowana jestem oskarżyć jegomości przed całym światem, a nawet szukać pomocy u Pana Boga i króla samego.

– Nie wiem, moja kochana – odrzekł Don Kichot – co wasani Pan Bóg albo król odpowie, ale wiem to dobrze, że gdybym był na miejscu Jego Królewskiej Mości, to bym nie przyjmował tych wszystkich skarg, jakie do niego co dzień zanoszę, bo to najstraszniejsza męka, moim zdaniem, żeby tyle ludzi słuchać i wszystkim odpowiadać, dlatego wcale bym sobie nie życzył moimi interesami przysparzać królowi kłopotu.

– Powiedzże mi, mój jegomość, z łaski swojej – zapyta gospodyni – czy to przy dworze nie ma wcale rycerzów?

– I owszem, i owszem są – odparł Don Kichot – i dosyć ich jest; jakżeby ich nie było, toć to największa dworu książęcego ozdoba i największy splendor majestatu monarszego.

– I czyżby to jegomości nie lepiej – rzecze gospodyni – zostać takim rycerzem i siedzieć u dworu, niż włóczyć się i biedzić tak srodze?

– Słuchaj, moja miła – odpowie Don Kichot – wszyscy rycerze nie mogą być dworakami, ani też wszyscy dworacy nie mogą i nie powinni być rycerzami błędnymi, na świecie muszą być ludzie wszelkiego gatunku, ale chociaż my jesteśmy wszyscy rycerzami, wielka przecież zachodzi różnica między jednymi a drugimi. Dworacy nie oddalając się z domu i krokiem od dworu się nie ruszając, podróżują po całym świecie, rozumie się, na mapie, i ani trudu, ani pieniędzy na to łożyć nie potrzebują. Ale my, prawdziwi rycerze błędni, my nie siedzimy, ale naprawdę przebiegamy całą ziemię, wystawieni na niewygody, czy to w zimna, czy w upały, czy dniem, czy w nocy, pieszo, czy konno. Nie malowanym to rycerzom patrzymy w oczy, potykamy ich uzbrojonych o każdej chwili i porze, w każdym spotkaniu, nie bawiąc się w jakieś tam prawa pojedynkowe, nie bacząc, czy kopia lub miecz nierówne, czy nasz przeciwnik nie ma na sobie uroku, albo czegoś innego, co by mu dało przewagę, nie ustawiając się równo do światła, ani zważając na inne reguły w pojedynkach przestrzegane; ale ty się na tym nie znasz, ja to co innego. Trzeba, ażebyś wasani wiedziała jeszcze, że każdy błędny rycerz, nie lękając się spotkania z dziesięciu olbrzymami, których głowy pod obłoki sięgają, którzy miasto nóg zdają się mieć ogromne wieżyce, a miasto rąk okrętowe maszty, oczy jak koła młyńskie, pałające jak żar w hucie, nie lękając się, mówię, powinien stawić śmiałe czoło i z wesołym obliczem natrzeć, zgnębić, popłatać na sztuki lub rozproszyć, chociażby byli uzbrojeni łuską tych ryb, co ma być twardszą niż diament, i zamiast mieczów mieli bułaty z najlepszej damasceńskiej stali, jaką tylko w życiu widziałem. Powiedziałem ci to, moja duszko – mówił dalej Don Kichot – żebyś poznała, jaka jest różnica między rycerzem a rycerzem i życzyć by należało, żeby wszyscy monarchowie zrozumieli nieco lepiej wartość i ważność rycerzy błędnych, w których historii czytamy, że znalazł się niejeden taki, co nie tylko jedno państwo, ale kilka ich od niechybnego wybawił upadku.

– A co też to jegomość mówi – rzekła, potrząsając głową, siostrzenica – toć przecie to wszystko, co opowiadają o rycerzach błędnych, jest tylko sobie na czysto bajką i zmyśleniem i jeśli tych wszystkich książek nie spalić, to przynajmniej by należało dać im jakie znaki, ażeby można poznać je jako szkodliwe i gorszące.

– Przez Boga żywego! – wykrzyknął Don Kichot, trzęsąc się ze złości – gdybyś nie była moją krewną, srodze i przykładnie bym cię ukarał za bluźnierstwo, które wyrzec śmiałaś. Jak to! ty nędzne stworzenie, co zaledwie znasz się na kądzieli, tyle masz zuchwałości, że poważasz się uwłaczać błędnym rycerzom. I cóż by na to powiedział wielki Amadis, gdyby cię usłyszał w ten sposób mówiącą? Ale darowałby ci pewnie, bo to był najwspanialszy i najgrzeczniejszy ze wszystkich rycerzy swojego czasu i gorliwy obrońca płci pięknej, lecz mógłby cię usłyszeć inny, który drogo kazałby ci przypłacić twoje nierozważne wyrazy. I niech cię Pan Bóg broni, żebyś mi się kiedy tak nieroztropnie wyrwała, bo oświadczam ci, że nie wszyscy rycerze są tak względni i uprzejmi, chociaż wszyscy jednego używają miana; między rycerzem a rycerzem jest jeszcze różnica. Trzeba ci wiedzieć, moja siostrzenico, że rozmaitego oni są rodzaju i wartości, a my mamy reguły do rozpoznawania ich, jako kamień probierczy, za pomocą którego każdego z nich z łatwością ocenić możemy. Są ludzie maluczcy, co się wszelkimi sposobami nadymają, żeby udawać wielkich rycerzy, a są znów rycerze wielcy, co jakby umyślnie zaćmiewają blask swego rodu; pycha i wytrwałość wynoszą tamtych, a ci gnuśnieją pod niecnym brzemieniem miękkości nałogów. Trzeba się zatem znać dobrze, żeby rozróżnić dwa te rodzaje rycerzy, bo choć z imienia jednacy, czynami wielce się różnią.

– Ach! mój Boże – zawołała siostrzenica – doprawdy, wujaszku, wyście tacy uczeni, że w potrzebie moglibyście z ambony prawić, a mimo to tak się łatwo dajecie powodować urojeniom, że wam się zdaje, jakobyście jeszcze młodzi byli, choć już dobrze starzy jesteście. Po co to także nazywać się rycerzem, kiedy wy nie jesteście wcale rycerzem ani Alcantary, ani Calatrava? Prawda, że każdy szlachcic zostać nim może, ale nie taki, co grosza nie ma przy duszy.

– Niegłupio mówisz, moja siostrzenico, i miałbym ochotę oświecić cię moją nauką we względzie rodów, ale nie będę nic o tym mówił, żeby nie mieszać rzeczy poważnych z fraszkami! Posłuchajcie tylko obydwie tego, co wam powiem, i niechaj moja nauka nie pójdzie w las. Wszystkie rodowitości w świecie dadzą się sprowadzić do czterech następujących, które wam wymienię: Jedni idą z urodzenia niskiego, a powoli stopniami wznieśli się do najświetniejszej wielkości; inni urodzili się świetnie i blask swojego imienia utrzymali i zachowali po dziś dzień; trzeci znów, z wielkiego pochodząc rodu, nieznacznie zniżyli się do nicości, jak piramidy, co z wielkiej i wysokiej wznosząc się podstawy, zwężają się stopniami, aż w punkt przejdą maleńki; ostatni nareszcie, których liczba największa, zawsze byli maleńcy i takimi zostaną na wieki, jak lud pospolity. Co do pierwszych, mamy przykład w plemieniu ottomańskim, które ród wiodąc od nędznego pasterza, wzniosło swą władzę do najwyższego szczytu wielkości. Mnóstwo książąt, dzierżących kraje swe dziedziczne i utrzymujących w pokoju władzę swą nad nimi, w tym samym zawsze rozmiarze mogą służyć za przykład drugiej kategorii. Co do trzecich, co się kończą jak piramidy, mamy ich bez liku, jak na przykład faraonowie i Ptolemeusze w Egipcie, cezarowie w Rzymie i nieprzeliczone prawie roje władców i książąt medyjskich, asyryjskich, perskich, greckich i barbarzyńskich, po których ledwo imiona pozostały. O ludzie pospolitym nie mam co mówić, on zwiększa tylko liczbę żyjących, żadnego nie biorąc udziału w sławie ludzi wielkich i nie wiedząc nawet, co to jest zasługa. Z tego, co wam powiedziałem, moje robaczki, widzicie jasno, że wielka jest między rodami różnica i że te tylko są znakomite i świetne, w których zawsze przechowywały się bogactwa, wspaniałość i cnoty; powtarzam: bogactwa, wspaniałość i cnoty, bo pan wielki bez cnót występniejszym jest od każdego innego, a bogacz bez wspaniałości gorszy od nędznika. Nie bogactwa to czynią ludzi szczęśliwymi, ale dobre ich użycie. Rycerz biedny nie ma innego środka na zachowanie prawej rycerskości, jak tylko swe cnoty; powinien być grzeczny, uczciwy, uprzejmy, wspaniały i mężny, a nie znać dumy i złości. Takie praktykując cnoty, wspanialszym i szczobrobliwszym on będzie, niż ci, co się z takowych przymiotów nadymają; każdy go wtedy uzna za człowieka świetnego rodu, każdy go szanować i chwalić będzie, bo cnota zawsze nagrodzona być musi. Winienem wam jeszcze powiedzieć, że ludzie mają dwie drogi dla dojścia do bogactw i znamienitości, a tymi są: nauki i oręż. Co do mnie, czuję w sobie więcej skłonności do oręża, widać dlatego, żem się pod Marsem urodził, idąc więc za wpływem sił wyższych, tajemnych i za własnym popędem, pójdę moim torem, choćby wbrew światu całemu; próżne więc tedy wasze mozoły, żeby mnie skłonić do opierania się rozkazom nieba, do sprzeciwiania się losowi i rozumowi, a nade wszystko własnym moim życzeniom i popędom. Wiadomo mi aż nadto dobrze, że powołaniu błędnego rycerza towarzyszą trudy nieskończone, ale wiem równie dobrze, że znaleźć w nim można nieskończenie wiele błogości. Wiem, że cnota wąziuchną wiedzie nas ścieżką, a występku gościniec szeroki i gładki. Wiem jak różne te drogi; występek wśród tysiąca uroków i powabów prowadzi nas do śmierci, a cnota wśród cierni i trudów wiedzie nas do prawdziwego życia, do życia bez końca. Pięknie to wyraża nasz poeta hiszpański:

 
Tylko drożyną pokrytą cierniami
Dojdziesz do Raju, człowiecze…
Kogo kwiecista swym wdziękiem omami,
Ten niech się niebios wyrzecze!
 

– O, najświętsza Matko Boska! – zawoła siostrzenica – a to wujaszek jest także i poetą, wszystko wie, wszystko umie! Głowę daję, że gdyby się tylko uwziął, to by i dom wybudować potrafił.

– Moja niebogo – odpowie Don Kichot – przysięgam ci, że gdyby powołanie błędnego rycerza tak mnie do siebie nie zapalało i nie pochłaniało, to nie byłoby nic takiego na świecie, czego bym ja nie potrafił…

W tej chwili zapukano do drzwi, odezwał się Sancho Pansa, a gospodyni uciekła zaraz, ażeby go nie widzieć, tak go śmiertelnie nienawidziła. Siostrzenica poszła mu otworzyć, a Don Kichot wybiegł naprzeciw niego z roztwartymi rękoma i ucałowawszy go, zamknęli się obaj w izbie, gdzie mieli rozmowę bynajmniej nieustępującą innym.

 
133na ścieżaj – na oścież. [przypis edytorski]