Tasuta

Arena Jeden

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Podnosi na mnie wzrok.

– Co masz na myśli?

– Będę walczyć – mówię. – Na arenie.

Ben śmieje się, a raczej parska szyderczo.

– Chyba kpisz. Arena Jeden pełna jest zawodowych morderców. A nawet oni tam giną. Nikt nie przetrwa. Nigdy. To tylko wydłużony wyrok śmierci. Służący jedynie ich rozrywce.

– Co nie znaczy, że nie mogę spróbować – odparowuję podniesionym głosem, jestem wściekła z powodu jego pesymizmu.

Lecz Ben jedynie spuszcza wzrok, obejmuje głowę dłońmi i potrząsa nią.

– Cóż, ja nie mam żadnej szansy – mówi.

– Jeśli będziesz myślał o tym w ten sposób, to nigdy nie będziesz jej miał – odgryzam się. To zwrot, którego tata używał często przy mnie. Jestem zdumiona, słysząc, jak te same słowa teraz wydobywają się z moich ust. To mnie niepokoi. Zastanawiam się, jak wiele z niego wchłonęłam. W swoim głosie słyszę zaciętość, nieustępliwość, której aż do tego dnia nie zauważyłam u siebie. Mam wrażenie, jakby niemal przeze mnie przemawiał. Dziwaczne uczucie.

– Ben – mówię. – Jeśli sądzisz, że przetrwasz, jeśli potrafisz wyobrazić sobie, że ci się to udaje, to tak będzie. Chodzi o to, jaki obraz tworzysz w swym umyśle. O to, co sobie wmawiasz.

– Tylko siebie okłamujesz – mówi Ben.

– Nie – odpowiadam. – To taki trening wewnętrzny. I na tym polega różnica. Masz zobaczyć własną przyszłość, taką, jakiej chcesz, i stworzyć ją w umyśle, a potem ją urzeczywistnić. Jeśli jej nie widzisz, nie możesz jej tworzyć.

– Mówisz tak, jakbyś rzeczywiście wierzyła, że uda ci się przeżyć – mówi Ben ze zdumieniem.

– Nie wierzę – odpieram. – Ja to wiem. Zamierzam przeżyć. I przeżyję – słyszę własne słowa wypowiadane z coraz większą pewnością siebie. Zawsze potrafiłam nastawić się psychicznie, wbić sobie do głowy coś tak mocno, że nie było już odwrotu. Wbrew wszystkiemu, uświadamiam sobie, iż wzbiera we mnie na nowo stanowczość, świeży optymizm.

I nagle, właśnie w tym momencie, podejmuję decyzję. Postanawiam przetrwać. Nie dla siebie, lecz dla Bree. Nie mam przecież pewności, że umarła. Może jeszcze żyje. Moja jedyna szansa na uratowanie jej zależy od tego, czy ja sama zdołam przeżyć. Czy przetrwam arenę. I jeśli taka jest cena, to właśnie to zrobię.

Przetrwam.

Nie rozumiem, dlaczego nie miałabym mieć szansy. Jeśli cokolwiek potrafię dobrze robić, to walczyć. Właśnie tego nauczyło mnie moje wychowanie. Byłam już kiedyś na ringu. Miałam tyłek skopany nie raz. I stałam się dzięki temu silniejsza. Nie boję się.

– Jak więc zamierzasz wygrać? – pyta Ben. Tym razem jego pytanie brzmi autentycznie, jakby naprawdę wierzył, że może mi się udać. Może przekonało go coś w moim głosie.

– Nie muszę wygrać – odpowiadam chłodno. – O to chodzi. Muszę jedynie przetrwać.

Ledwie kończę wymawiać te słowa, kiedy dociera do mnie odgłos wojskowych butów w korytarzu. Chwilę później rozlega się dźwięk otwieranych drzwi do naszej celi.

Przyszli po mnie.

PIĘTNAŚCIE

Drzwi do naszej celi otwierają się ze skrzypieniem i do środka wpada światło z korytarza. Podnoszę dłonie do oczu, osłaniając je i dostrzegam sylwetkę łowcy. Spodziewam się, że podejdzie do mnie i wyprowadzi, ale zamiast tego nachyla się i upuszcza coś twardego i plastikowego na podłogę. Popycha to w moją stronę i zatrzymuje się raptownie, kiedy przedmiot uderza mnie w stopę.

– Twój ostatni posiłek – oznajmia mrocznym tonem.

Potem odmaszerowuje i zatrzaskuje za sobą drzwi, zamykając je na klucz.

Od razu wyczuwam jedzenie i mój żołądek reaguje bolesnym skurczem. Nachylam się i ostrożnie podnoszę plastikowy pojemnik, ledwo dostrzegając go w przytłumionym świetle: jest wydłużony i płaski, przykryty folią. Odrywam folię i natychmiast uderza mnie zapach, nawet jeszcze silniejszy, jedzenia – prawdziwego, takiego ugotowanego, którego nie jadłam od wielu lat. Pachnie stekiem. I kurczakiem. I ziemniakami. Nachylam się i przyglądam uważnie: jest tam wielki, soczysty stek, dwa kurze udka, ziemniaczane puree i warzywa. Najlepszy zapach w moim życiu. Żałuję, że Bree nie ma tu ze mną, by i ona mogła tego skosztować.

Zastanawiam się, dlaczego dali mi tak wystawny posiłek i po chwili uzmysławiam sobie, iż nie z grzeczności, ale z wyrachowania: chcą, bym miała siły na arenie. Być może kuszą mnie po raz ostatni, ofiarują przedsmak tego, jak wyglądałoby moje życie, gdybym zgodziła się na ich propozycję. Prawdziwe posiłki. Gorące dania. Życie w luksusie.

W miarę, jak zapach przenika każdą cząstkę mego ciała, ich oferta staje się coraz bardziej kusząca. Nie wąchałam prawdziwego jedzenia od lat. Nagle zdaję sobie sprawę, jak jestem głodna, jaka niedożywiona, i poważnie zastanawiam się, czy bez tego posiłku miałabym w ogóle siłę, by walczyć.

Ben prostuje się i nachyla do przodu, zaglądając mi przez ramię. Oczywiście. Nagle czuję się jak egoistka, nie pomyślawszy nawet o nim. Musi być równie głodny jak ja. Jestem pewna, że zapach jedzenia, który unosi się w celi, doprowadza go do szału.

– Zjedz ze mną – mówię w ciemność. Zdobywam się na to tylko dzięki sile mojej woli – ale właśnie to należy zrobić.

Potrząsa głową.

– Nie – mówi. – Powiedział, że to dla ciebie. Jedz. Kiedy przyjdą po mnie, też dostanę. Potrzebujesz tego. To ty masz za chwilę walczyć, nie ja.

Ma rację. Rzeczywiście potrzebuję tego. Zwłaszcza, że nie planuję tylko walczyć – zamierzam wygrać.

Długo nie musi mnie przekonywać. Zapach jedzenia zniewala mnie. Wyciągam ręce i chwytam udko z kurczaka. Pałaszuję je w kilka sekund. Odgryzam kęs po kęsie, ledwie zwalniając, by je przełykać. To najwyborniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek smakowałam. Ale zmuszam się, by odłożyć jedno udo na bok, zostawić je dla Bena. Ben może i dostanie swój posiłek, a może nie. Tak czy inaczej, po tym wszystkim, przez co razem przeszliśmy, czuję, że tylko tak mogę postąpić.

Zabieram się za ziemniaki, używając palców, żeby włożyć je do ust. Mój żołądek burczy z bólu, a ja zdaję sobie sprawę, że potrzebuję tego jedzenia bardziej niż jakiegokolwiek, które do tej pory jadłam. Moje ciało woła o kolejny kęs, i następny. Jem o wiele za szybko i w przeciągu kilku chwil pochłaniam ponad połowę. Zmuszam się, by resztę zostawić Benowi.

Podnoszę stek palcami i odgryzam wielkie kawałki, przeżuwając je powoli, starając się rozkoszować każdym kęsem. To najlepszy posiłek, jaki jadłam w swoim życiu. Jeśli okaże się, że to mój ostatni, będę zadowolona. Odkładam połowę steku i przechodzę do warzyw, zjadając ich tylko połowę. Po kilku chwilach kończę – i wciąż nie czuję się nasycona. Spoglądam w dół, na to, co odłożyłam dla Bena i pragnę pożreć wszystko do ostatka. Ale przywołuję siłę woli, powoli wstaję na nogi, przechodzę przez celę i przytrzymuję tacę przed Benem,

Siedzi z głową wspartą na kolanach, nie podnosząc wzroku. Wygląda na najbardziej przybitego człowieka, jakiego w życiu widziałam. Gdybym to ja tak tu siedziała, obserwowałabym, jak zjada każdy kawałek, wyobrażałabym sobie, jak smakuje. Ale wydaje się, że nie ma już w sobie ani krzty woli życia.

Musi wyczuwać jedzenie z tak bliska, ponieważ w końcu podnosi głowę, Spogląda na mnie oczyma otwartymi szeroko ze zdziwienia. Uśmiecham się.

– Nie myślałeś chyba, że zjem wszystko, prawda? – pytam.

Uśmiecha się, ale potrząsa głową i odsuwa tacę.

– Nie mogę. – mówi. – To twoje.

– Teraz już twoje – mówię i wpycham mu ją do rąk. Nie ma wyboru. Musi ją wziąć.

– Ale to nie w porządku – zaczyna.

– Już się najadłam – kłamię. – Poza tym, muszę być lekka w walce. Nie mogę przecież zręcznie poruszać się z pełnym żołądkiem, prawda?

Moje kłamstwo nie brzmi zbyt przekonująco i widzę, że nadal tego nie kupuje. Ale widzę również wpływ, jaki wywiera na nim zapach jedzenia, widzę jak odzywają się pierwotne instynkty. To to samo uczucie, jakiego ja doświadczyłam kilka minut wcześniej.

Sięga po jedzenie i pałaszuje je. Zamyka oczy, odchyla się i głęboko wciąga powietrze, przeżuwając i rozkoszując się każdym kęsem. Widzę, jak kończy, jak bardzo mu było tego trzeba.

Zamiast wrócić na swoją stronę celi, zajmuję miejsce przy ścianie obok niego. Nie wiem ile zostało mi czasu do chwili, kiedy po mnie przyjdą i z jakiegoś powodu mam ochotę pobyć w jego towarzystwie w tych ostatnich minutach, które spędzimy razem.

Siedzimy w ciszy obok siebie przez niewiadomo jak długą chwilę. Denerwuję się, nasłuchując jakiegoś dźwięku, zastanawiając się ciągle, czy już idą. Kiedy myślę, o tym, co mnie czeka, serce zaczyna mi bić szybciej i staram się wyrzucić to z głowy.

Zakładam, że zabiorą nas razem na arenę i że nas nie rozdzielą. To sprawia, że zaczynam zastanawiać się, jakie inne niespodzianki mają dla mnie w zanadrzu. Staram się o tym nie myśleć.

Mimowolnie zastanawiam się, czy widzę Bena po raz ostatni. Nie znam go za długo i tak naprawdę nie powinien obchodzić mnie jego los. Wiem, że powinnam zachować klarowny umysł, trzymać emocje na wodzy i skupić się na czekającej mnie walce.

Ale z jakiegoś powodu nie mogę przestać o nim myśleć. Nie jestem pewna, dlaczego, ale zaczynam czuć do niego przywiązanie. Będę za nim tęsknić. To nie ma żadnego sensu i jestem wściekła na siebie za samą tę myśl. Ledwie go znam. Irytuje mnie to, że będę zmartwiona – bardziej niż powinnam – kiedy będziemy się żegnać.

Siedzimy w pełnym swobody milczeniu, jak między przyjaciółmi. Już nie jest krępujące. Nie mówimy, lecz w tej ciszy odnoszę wrażenie, że mnie słucha, słyszy, jak się z nim żegnam. I że on również żegna się ze mną.

Czekam, aż coś powie – cokolwiek. Po kilku minutach zaczynam myśleć, iż nie mówi z jakiegoś powodu, że może nie podziela moich uczuć. Może wcale mu na mnie nie zależy; może nawet ma mi za złe, że wpakowałam go w ten bałagan. Nagle, zaczynam mieć wątpliwości. Muszę wiedzieć,

 

– Ben? – szepczę, przerywając ciszę.

Czekam, ale słyszę jedynie jego ciężki oddech, odgłos wdychanego przez złamany nos powietrza. Spoglądam na niego i widzę, że mocno śpi. To tłumaczy tę ciszę.

Przyglądam się jego twarzy, i choć taka posiniaczona, jest piękna. Nie mogę znieść myśli o naszym rozstaniu. I o jego śmierci. Jest zbyt młody, by umierać. Ja chyba również.

Posiłek sprawia, że chce mi się spać i w mroku, wbrew sobie, czuję, jak zamykają mi się oczy. Zanim się orientuję, już opieram się o ścianę, zjeżdżając głową w bok, aż znajduje wsparcie na ramieniu Bena. Wiem, że powinnam się obudzić, pozostać skupioną, przygotować się na to, co czeka mnie na arenie.

Ale chwilę potem, pomimo wszelkich wysiłków, zasypiam kamiennym snem.

*

Budzą mnie odgłosy maszerujących w korytarzu butów. Najpierw myślę, że to senny koszmar – ale potem uzmysławiam sobie, że to nie sen. Nie wiem, ile minęło godzin. Czuję jednak, że moje ciało wypoczęło i to mi mówi, że musiałam spać przez dłuższy czas.

Kroki stają się coraz głośniejsze i wkrótce zatrzymują się przy naszych drzwiach. Rozlega się dzwonienie kluczy. Siadam wyprostowana z sercem wyrywającym się z piersi. Przyszli po mnie.

Nie wiem, jak pożegnać się z Benem, ani czy w ogóle zależy mu na tym. Zamiast tego wstaję, czując ból w każdym mięśniu, i przygotowuję się do wyjścia.

Nagle czuję dłoń na moim nadgarstku. Jest zdumiewająco silna, a żar, z jakim mnie trzyma, przeszywa całe moje ciało.

Obawiam się spojrzeć na niego, zajrzeć w te oczy – ale nie mam wyboru. Patrzy wprost na mnie. Jego oczy emanują zatroskaniem, i w jednej chwili uświadamiam sobie, jak bardzo mu na mnie zależy. Ta żarliwość mnie przeraża.

– Spisałaś się – mówi – docierając z nami aż tak daleko. Nigdy nie powinniśmy dożyć tej chwili.

Spoglądam na niego, nie wiedząc, jak zareagować. Chcę powiedzieć mu, jak bardzo mi jest przykro z powodu tego wszystkiego. Pragnę powiedzieć mu, że zależy mi na nim, że mam nadzieję, że przeżyje. Że ja przeżyję. Że zobaczymy się jeszcze. Że znajdziemy rodzeństwo. Że wrócimy do domu.

Ale czuję, że on już o tym wie. Tak więc, ostatecznie, nie odzywam się ani jednym słowem.

Drzwi otwierają się zamaszyście i do środka wmaszerowują łowcy. Odwracam się, by iść z nimi, ale Ben pociąga mnie za rękę, zmuszając, bym odwróciła się z powrotem do niego.

– Przeżyj – mówi z żarliwością umierającego człowieka.

Patrzę na niego.

– Przeżyj. Dla mnie. Dla twojej siostry. Dla mojego brata. Przeżyj.

Jego słowa rozbrzmiewają w powietrzu niczym rozkaz, a ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, że pochodzą od taty, ale zostały przekazane przez Bena. Aż mnie ciarki przechodzą. Przedtem byłam zdecydowana przetrwać. Teraz zaś odnoszę wrażenie, że nie mam wyboru.

Łowcy podchodzą bliżej i stają za mną.

Ben puszcza moją rękę, a ja odwracam się i staję z dumnie podniesioną głową, naprzeciwko nich. Czuję przypływ sił dzięki posiłkowi i kilku godzinom snu. Spoglądam na nich wyzywająco.

Jeden z nich trzyma klucz. Najpierw nie wiem, dlaczego – lecz potem przypominam sobie: moje kajdanki. Miałam je na dłoniach tak długo, że całkiem o nich zapomniałam.

Podnoszę ręce i łowca rozkuwa je. Czuję ogromną ulgę, kiedy rozpięte kajdanki zostają zdjęte z mych nadgarstków. Rozcieram je w miejscu, gdzie pozostały ślady po obręczach.

Wymaszerowuję z celi zanim mnie popchną, pragnąc wykorzystać tę przewagę. Wiem, że Ben mnie obserwuje, ale nie potrafię przemóc się, by odwrócić się i spojrzeć na niego. Muszę być silna.

Muszę przetrwać.

SZESNAŚCIE

Łowcy odprowadzają mnie gdzieś korytarzem. Pokonujemy coraz to kolejne, niekończące się, wąskie hole, aż w pewnej chwili zaczynam słyszeć ciche dudnienie. Najpierw trudno jest wyłowić dźwięk z otoczenia, lecz kiedy zbliżam się do niego, zaczyna przypominać odgłosy wydawane przez ludzki tłum. Wiwatujących ludzi, reagujących salwami krzyku.

Skręcamy w kolejny korytarz i hałas staje się bardziej wyraźny. Słychać potężny ryk, po którym następuje dudnienie, niczym trzęsienie ziemi. Korytarz rzeczywiście cały drży. Wpada w wibracje, jakby przechodziło nim, tupiąc mocno, sto tysięcy ludzi.

Zostaję popchnięta w prawo, w kolejny korytarz. Nie podobają mi się te kuksańce i szturchnięcia serwowane przez łowców, zwłaszcza, że prowadzą mnie na śmierć i chętnie odwróciłabym się i powaliła któregoś na ziemię. Ale jestem nieuzbrojona, a oni są więksi i silniejsi i wpakowałabym się w sytuację bez wyjścia. Poza tym, muszę oszczędzać siły.

Ponaglają mnie jeszcze jeden, ostatni raz i korytarz urywa się. W oddali pojawia się ostre światło, jakby rzucane przez reflektory, a wrzaski tłumów stają się niewyobrażalne, dopiekając do żywego. Korytarz przeistacza się w szeroki i wysoki tunel. Światło przybiera coraz jaskrawszą barwę, aż zaczynam się zastanawiać, czy nie wychodzę na światło dzienne.

Ale temperatura nie uległa zmianie. Wciąż znajduję się pod ziemią i jestem prowadzona tunelem wiodącym do wejścia. Na arenę. Przypomina mi się chwila, kiedy tata zabrał mnie na mecz baseballu, kiedy zmierzaliśmy do naszych miejsc, idąc pod stadionem – kiedy szliśmy tunelem i nagle otworzył się przed nami. Kiedy wychodzę na zewnątrz i w dół po schodach, odnoszę dokładnie takie samo wrażenie. Z tym wyjątkiem, że teraz to ja jestem gwiazdą przedstawienia. Przystaję i przyglądam się z podziwem.

Przede mną rozpościera się olbrzymi stadion, pełen tysięcy cisnących się ludzi. Po środku znajduje się ring w kształcie ośmiokąta. Przypomina ring bokserski, tylko zamiast otaczających go lin jest metalowa klatka. Pnie się wysoko na jakieś piętnaście stóp, całkowicie oplatając ring, poza otworem w górze. Przypomina ring używany kiedyś podczas mistrzostw mieszanych sztuk walki, tyle, że jest większy. I ta klatka, cała w plamach krwi, z wystającymi od wewnątrz kolcami, najwyraźniej nie ma służyć dla uprawiania sportu, lecz dla zabijania.

Rozlega się metaliczny szczęk. Na ringu walczy dwóch ludzi i jeden z nich właśnie wylądował na klatce. Jego ciało wali w metal, ledwie omijając szpic i tłumy wybuchają wiwatami.

Mniejszy przeciwnik, cały we krwi, odbija się od siatki. Jest zdezorientowany. Ten większy, potężniejszy wygląda niczym zapaśnik sumo. Jest Azjatą i musi ważyć przynajmniej pięćset funtów. Rzuciwszy mniejszego, żylastego mężczyznę, zapaśnik atakuje, chwyta go obiema rękoma i z łatwością podnosi nad głowę, niczym lalkę. Zatacza z nim okręgi po klatce, a tłum wiwatuje burzliwie.

Przerzuca mężczyznę przez cały ring i ten wali bokiem o klatkę, ponownie ledwo unikając kolców. Pada na twarde podłoże bez ruchu.

Cały tłum reaguje wybuchem ryku i skacze na nogi, krzycząc przeraźliwie.

– WYKOŃCZ GO! – woła ktoś z tłumu, przekrzykując wrzawę.

– ZABIJ GO! – krzyczy ktoś inny.

– ROZNIEŚ GO!

Tysiące ludzi zaczynają wrzeszczeć, tupać butami w metalowe trybuny i hałas staje się ogłuszający. Zapaśnik sumo wyciąga ręce, napawając się chwilą, i powoli przechadza się po ringu. Wiwaty stają się jeszcze głośniejsze.

Sumo przechodzi przez ring powoli, złowieszczo, w kierunku nieprzytomnego zawodnika leżącego twarzą do ziemi. Kiedy jest już blisko, nagle upada ciężko na kolano, lądując na krzyżu przeciwnika. Rozlega się odrażający odgłos łamania, kiedy jego pięciuset funtowe ciało ląduje na kręgosłupie mniejszego mężczyzny, miażdżąc go. Tłumy wydają jęk, kiedy staje się jasne, że zapaśnik złamał kręgosłup mniejszego mężczyzny.

Odwracam się, nie chcąc na to patrzeć, czując się okropnie z powodu mniejszego, bezbronnego mężczyzny. Zastanawiam się, dlaczego tego nie przerwą. Najwyraźniej przecież wygrał większy zawodnik.

Jednakże, widocznie nie mają tego w planach – i Sumo też jeszcze nie skończył. Chwyta bezwładne ciało obiema rękoma, podnosi je i przerzuca przez ring twarzą do przodu. Mężczyzna uderza w metalową klatkę i ponownie osuwa się na ziemię. Tłumy ryczą z zachwytu. Jego ciało ląduje w nienaturalnej pozie, a ja nie potrafię stwierdzić, czy jeszcze żyje, czy już nie.

Zapaśnik wciąż nie ma dość. Podnosi ramiona, powoli zataczając kręgi, a tłumy skandują.

– SU-MO! SU-MO! SU-MO!

Ryk osiąga ogłuszający ton aż do chwili, kiedy Sumo przechodzi przez ring ostatni raz, podnosi stopę i opuszcza ją na gardło bezbronnego mężczyzny. Staje obiema stopami na jego gardle, miażdżąc je. Oczy mężczyzny wychodzą z orbit. Podnosi obydwie ręce i próbuje pozbyć się ciężaru z szyi. Ale nadaremnie. Po kilku sekundach szamotania się, w końcu przestaje. Jego ręce opadają bezwładnie na bok. Nie żyje.

Tłum skacze na nogi, wyjąc.

Sumo podnosi martwe ciało, dźwiga wysoko nad głowę, po czym ciska je przez ring. Tym razem celuje w jeden z wystających kolców i wbija ciało na niego. Ciało przywiera do boku klatki, a z brzucha wystaje szpic i kapie krew.

Tłum reaguje rykiem, jeszcze głośniej.

Zostaję popchnięta od tyłu i niepewnym krokiem wychodzę na jaskrawe światło, idąc rampą w kierunku otwartego stadionu. Kiedy tam wchodzę, zdaję sobie sprawę, gdzie dokładnie się znajduję: w byłym Madison Square Garden. Tylko że obecnie to miejsce rozpada się całe, a zawalony dach przepuszcza promienie słoneczne i wodę, od której rdzewieją i korodują trybuny.

Tłum najpewniej zauważa mnie, gdyż ludzie odwracają się w moją stronę i wydają z siebie okrzyki radości i oczekiwania. Przyglądam się ich twarzom, kiedy tak krzyczą i wiwatują, i zauważam, że wszyscy są Deformantami. Ich twarze są zdeformowane, stopione. Większość z nich jest przeraźliwie chuda, wyniszczona. W ich szeregach zauważam najbardziej sadystyczne typy, jakie kiedykolwiek widziałam, a jest ich tam całe mnóstwo.

Prowadzą mnie w dół po schodach, w kierunku ringu i kiedy tam docieram, wyczuwam spojrzenia tysięcy oczu utkwione we mnie. Odzywają się gwizdy i okrzyki niezadowolenia. Najwidoczniej, nie lubią nowo przybyłych. A może po prostu to ja im się nie podobam.

Zostaję poprowadzona wzdłuż boku klatki i ponaglona, by wejść na niewielką, metalową drabinkę. Podnoszę wzrok na Sumo, który gniewnie spogląda na mnie z ringu. Oglądam się na martwe ciało, wciąż nabite na kolec. Waham się: nie spieszy mi się, by tam wejść.

Trącają mnie brutalnie celownikiem broni w plecy i nie mam wyboru, muszę wejść na pierwszy szczebel. Potem następny, i kolejny. Tłumy wiwatują, a ja czuję, jak nogi mi miękną.

Jakiś łowca otwiera klatkę i stawiam pierwszy krok. Zatrzaskuje ją za mną. Mimowolnie wzdragam się. Tłum znów wiwatuje.

Odwracam się i lustruję stadion w poszukiwaniu obecności Bree, Bena, albo jego brata – jakiejkolwiek przyjaznej twarzy. Ale nie ma żadnej. Zmuszam się, by spojrzeć przez ring na mojego przeciwnika. Sumo stoi wciąż w miejscu, patrząc w dół na mnie. Uśmiecha się, po czym, na mój widok, wybucha gromkim śmiechem. Jestem pewna, że sądzi, iż łatwo będzie mnie zabić. Nie dziwię się mu.

Sumo odwraca się do mnie plecami, unosi ręce w szerokim geście i patrzy na tłumy, pożądając ich uznania. Najwyraźniej, zupełnie się mną nie przejmuje i sądzi, że ta rozgrywka już się skończyła. Już napawa się nadchodzącym zwycięstwem.

W mojej głowie odzywa się nagle tata:

Zawsze bądź tą, która pierwsza rozpoczyna walkę. Nie wahaj się nigdy. Zaskoczenie to twoja najlepsza broń. Walka zaczyna się wtedy, kiedy TY ją rozpoczynasz. Jeśli czekasz, aż rozpocznie ją twój przeciwnik, to przegrałaś. Pierwsze trzy sekundy walki zawsze decydują o jej rezultacie. Ruszaj. JUŻ!

Głos taty wrzeszczy w mojej głowie i pozwalam, by przejął nade mną kontrolę. Nie myślę o tym, jakie to szalone, jak nierówne są moje szanse. Wiem jedynie, że jeśli nic nie zrobię, to zginę.

Pozwalam porwać się głosowi taty i odnoszę wrażenie, jakby ktoś inny sterował moim ciałem. Uświadamiam sobie, że szarżuję przez ring, skupiając się na Sumo. Jest nadal odwrócony do mnie plecami, jego ramiona sterczą rozpostarte, i wciąż napawa się spektaklem. I w tej chwili, przynajmniej, jest wystawiony na atak.

Pędzę przez ring, a każda sekunda trwa wieczność. Skupiam się na fakcie, że wciąż mam na sobie wojskowe buty ze stalowymi czubami. Biorę trzy wielkie kroki i zanim Sumo udaje się zareagować, skaczę w powietrze. Szybuję, pozwalając, by poniósł mnie mój rozpęd, celując uważnie w miejsce za jego lewym kolanem.

Słyszę głos taty, Im są więksi, tym mocniej upadają.

Modlę się, by miał rację.

Mam tylko jedną szansę.

Kopię go za kolanem ze wszystkich sił. Czuję uderzenie mojego stalowego czuba w jego miękkie ciało i modlę się, by to zadziałało.

Ku memu zdumieniu, jego kolano ugina się pod nim i Sumo ląduje na kolanie na ziemi, trzęsąc całym ringiem.

Tłum wybucha nagle rykiem z zachwytu i zaskoczenia, najwyraźniej nie spodziewając się tego.

 

Największym błędem, jaki możesz popełnić w walce, jest uderzenie kogoś i odejście. Nie wygrasz walki pojedynczym ciosem, czy kopnięciem. Wygrasz ją dzięki kombinacji. Kiedy go kopniesz, zrób to ponownie. I jeszcze raz. I jeszcze. Nie przestawaj, dopóki nie będzie mógł wstać.

Sumo zaczyna odwracać się w moją stronę, ze zszokowaną miną na twarzy. Nie czekam ani chwili dłużej.

Obracam się i kopię z półobrotu, celując idealnie w jego kark. Pada twarzą w dół, uderzając mocno o ziemię, trzęsąc całym ringiem z powodu swego ciężaru. Tłum ryczy.

I znów nie czekam. Wyskakuję wysoko, przygotowując się do kopnięcia z kozła, obcasem w jego krzyż. Potem, bez zatrzymywania się, obracam się i kopię go mocno w twarz, celując stalowym nosem w skroń. Slaby punkt. Kopię raz i drugi i kolejny. Wkrótce pokrywa się krwią i sięga rękoma w górę, by osłonić głowę.

Tłumy dostają szału. Skaczą na nogi, wywrzaskując.

– ZABIJ GO! – krzyczą. – WYKOŃCZ GO!

Ale waham się. Widok leżącego bezwładnie mężczyzny sprawia, że mam wyrzuty sumienia. Wiem, że nie powinnam – to bezlitosny zabójca – ale mimo to, nie potrafię zmusić się do tego, by z nim skończyć.

I to jest mój błąd.

Sumo wykorzystuje chwilę mojego wahania. Zanim zdążę się zorientować, wyciąga rękę i chwyta mnie za kostkę. Jego dłoń jest ogromna, niesamowicie wielka, i oplata moją nogę niczym gałązkę. Jednym prostym ruchem pociąga mnie za nogę, obraca i ciska w powietrze przez ring.

Uderzam w metalową klatkę, o cal chybiając jeden z kolców i upadam na podłoże.

Tłum wiwatuje. Podnoszę wzrok. Jestem ogłuszona i w głowie mi się kręci. Sumo zbiera się już na nogi i atakuje. Z jego twarzy tryska krew. Nie mogę uwierzyć, że to moja sprawka. Nie mogę uwierzyć, że w ogóle można go zranić. A teraz jest jeszcze nieźle wkurzony.

Jestem zszokowana szybkością jego ruchów. W mgnieniu oka pojawia się nade mną, skacząc i przygotowując się do wylądowania na mnie. Jeśli szybko nie zejdę mu z drogi, zmiażdży mnie.

W ostatniej sekundzie przetaczam się na bok i ledwie go unikam, a on pada ciężko tuż obok, trzęsąc podłożem tak mocno, że praktycznie podskakuje i ciska mną znowu w powietrze.

Toczę się w bok tak długo, aż docieram w odległą część ringu. Pospiesznie wstaję na nogi. Sumo również. Stoimy po przeciwległych stronach ringu, mierząc się wzrokiem i ciężko oddychając. Tłumy szaleją. Nie mogę uwierzyć, iż zdołałam przeżyć tak długo.

Sumo przygotowuje się do następnej szarży, a ja uświadamiam sobie, że nie pozostały mi żadne opcje. Nie ma tu, na ringu, zbyt wiele miejsca na ucieczkę, zwłaszcza przy mężczyźnie tak wielkich rozmiarów. Jeden zły ruch i już po mnie. Poszczęściło mi się z tym zaskoczeniem, ale teraz jestem naprawdę zmuszona walczyć.

Nagle coś wpada do klatki. Podnoszę wzrok i widzę, że coś zostaje upuszczone przez otwarty dach. Przedmiot ląduje ze szczękiem między nami. To broń. Ogromny bitewny topór. Nie spodziewałam się tego zupełnie. Sądzę, że w ten sposób wyrównują szanse walczących, przedłużając tym samym swoją rozrywkę. Topór ląduje po środku, w równej odległości od nas obojga, około dziesięć stóp od każdego.

Nie waham się. Ruszam do przodu i z ulgą zauważam, że jestem szybsza. Docieram tam pierwsza.

Lecz mężczyzna okazuje się szybszy niż się spodziewałam. Kiedy nachylam się i chwytam topór, czuję jego ogromne ręce zaciskające się wokół mojej klatki piersiowej, podnoszące mnie od tyłu w ogromnym, niedźwiedzim uścisku. Podnosi mnie wyżej, bez wysiłku, niczym piórko. Tłum ryczy.

Ściska coraz mocniej i czuję, jak uchodzi ze mnie powietrze, jakby każde żebro miało za chwilę pęknąć. Udaje mi się utrzymać topór – ale na niewiele to się zdaje. Nie mogę poruszyć choćby barkiem.

Obraca mnie wokoło, bawiąc się mną. Tłumy reagują, wrzeszcząc w zachwycie. Gdyby tylko udało mi się uwolnić ręce, mogłabym użyć topora.

Ale nie mogę. Czuję, jak całe powietrze ze mnie uchodzi. Za chwilę, lub dwie, udusi mnie.

Moje szczęście w końcu mnie opuściło.