Tasuta

Arena Jeden

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

DZIEWIĘTNAŚCIE

Rzuca mnie i lecę w powietrzu na pełnej prędkości, nie wiedząc nawet, że potrafię poruszać się tak szybko. Ląduję twardo na ziemi w drugim końcu ringu. Czuję, jak pęka mi kolejne żebro, a moja głowa uderza w metal i na moim czole wyskakuje kolejny guz. Zastanawiam się, jak dużo takiego znęcania może jeszcze znieść moje ciało.

Czuję, że podchodzi do mnie ponownie, ale tym razem jestem zbyt obita, by się poruszyć. Leżę z twarzą zwrócona do ziemi, walcząc o każdy oddech. Nie spieszy się. Jest oczywiste, że zabije mnie, kiedy do mnie dotrze. Wykonuje pochód śmierci.

Jestem zbyt zmęczona, zbyt słaba i zbyt zrezygnowana, by zrobić coś więcej poza akceptacją swego losu. Śmierć jest mi pisana. Tu, w tym oto miejscu. W tej chwili. Skrewiłam. Zawiodłam Bree.

Kiedy tak leżę i oddycham ciężko, a krew płynie mi z ust, powoli, ponad dzwonienie w uszach, ponad zgiełk rozwrzeszczanego tłumu, stopniowo przebija się jakiś inny dźwięk. Jakiś głos. Głos taty. Przemawiający surowym tonem. Takim, jakiego zawsze używał, kiedy udzielał mi reprymendy. Kiedy zmuszał mnie do wysiłku. Do przekraczania własnych możliwości.

Bądź twardy, żołnierzu! Przestań użalać się nad sobą! Jeśli sądzisz, że jesteś porażką, to nią jesteś! Bądź silna! BĄDŹ SILNA!

Jego głos staje się nie do zniesienia, zagłusza wszystko inne. Podnoszę wzrok, widząc niewyraźnie i przez moment wydaje mi się, mogłabym wręcz przysiąc, że naprawdę dostrzegam tatę stojącego obok z założonymi na biodrach rękoma, spoglądającego na mnie ze srogą miną. Na jego twarzy maluje się dezaprobata – a nawet odraza. I właśnie to wzbudza we mnie motywację. Właśnie to powoduje, że coś we mnie pęka.

Nigdy nie potrafiłam znieść jego dezaprobaty i zawsze robiłam wszystko, co tylko można, by go uciszyć, by udowodnić, że się myli. Tym razem nie jest inaczej. Czuję przypływ adrenaliny, kiedy wzmaga się we mnie gniew, kiedy czuję potrzebę udowodnienia mu, że się myli. Przepełnia mnie furia i to ona zmusza, by podnieść się na ręce i kolana.

BĄDŹ SILNA!

Brutal stawia trzy wielkie kroki i odchyla się, zamierzając zadać mi nokautujący kop w twarz. Jeśli trafi, połamie mi wszystkie kości czaszki.

Jednakże jestem już gotowa. Zaskakuję go, przetaczając się w bok w ostatniej chwili, schodząc z drogi na ułamek sekundy przed tym, niż dosięgnie mnie jego noga. Nie trafia, a zamiast tego kopie w metalowe ogrodzenie z taką siłą, że jego stopa grzęźnie w splotach łańcucha.

Zrywam się na nogi, bez chwili przerwy biegnę przez ring i chwytam cep. Brutal szarpie nogą, starają się uwolnić ją z kleszczy – ale ugrzązł na dobre.

Tym razem nie czekam. Tym razem nie waham się. W końcu do mnie dotarło.

Pędzę przez ring i z całych sił zakręcam cepem, uwalniając kulę. Mam tylko jedno uderzenie, więc celuję dokładnie w jego ogromną, łysą, umięśnioną głowę.

Zbliżam się. Zostało dziesięć stóp… pięć… Wymachuję i puszczam kulę.

Nagle, brutal uwalnia nogę z klatki, odwraca się i staje naprzeciwko mnie.

Puściłam już łańcuch i kula, obracając się, przelatuje w powietrzu nad moją głową. I właśnie w chwili, kiedy mężczyzna odwraca się, by stanąć przede mną, kula obraca się kolejny raz i grzęźnie w jego skroni. Krew tryska mu z głowy, a ja puszczam trzonek.

Tłumy milkną, oszołomione.

Brutal cofa się o krok, potyka, potem w szoku podnosi rękę, chwyta za trzonek i wyszarpuje kulę z głowy. Kiedy to robi, na zewnątrz wydostaje się mózg i krew.

Stoję nieruchomo, przerażona, sparaliżowana. Nie mogę pojąć, jak ktoś może wciąż funkcjonować po takim uderzeniu.

Ale wówczas, po chwili, mężczyzna upuszcza trzonek i pada na kolana. Leci twarzą w przód, na ziemię. Jego ręce wiotczeją, leżąc bezwładnie przy ciele. Sekundę później, z szokiem uzmysławiam sobie, że nie żyje. Zabiłam go.

Po chwili pełnej napięcia ciszy, tłumy zrywają się na nogi. Wyją i krzyczą głośniej niż kiedykolwiek dotychczas. I tym razem, skandują moje imię.

BROOKE! BROOKE! BROOKE!

Z ledwością ich słyszę. Nagle opuszczają mnie siły, jakiekolwiek jeszcze we mnie pozostały, świat zaczyna wirować, kolana uginają się pode mną i upadam. Ostatnią rzeczą, jaką widzę jest ziemia pędząca w moim kierunku, uderzająca mnie w twarz.

I wtedy świat ogarnia mrok.

DWADZIEŚCIA

Nie jestem pewna, czy żyję, czy umarłam. Ciało boli mnie niewyobrażalnie i zastanawiam się, czy właśnie tak czuje się ktoś, kto przeszedł na tamten świat. A jednak, mimo wszystko, czuję, że wciąż żyję: gdybym umarła, mam nadzieję, nie byłoby to aż tak bolesne.

Otwieram jedno oko i widzę, że leżę twarzą na metalowej podłodze w zaciemnionym pokoju, oświetlonym jedynie czerwonym światłem awaryjnym. Podnoszę wzrok i z trudem rozróżniam jakiś kształt przede mną.

– Brooke? – pyta ktoś. Mówi męskim głosem i wiem, że skądś go znam, ale nie mogę przypomnieć sobie skąd.

– Brooke? – pyta ponownie, po cichu.

Czuję dłoń na ramieniu, trącającą mnie delikatnie.

Udaje mi się otworzyć oko nieco szerzej i w końcu rozpoznaję tę twarz: należy do Bena. Nachyla się nade mną, delikatnie mnie szturchając, próbując sprawdzić, czy wciąż żyję.

– To dla ciebie – mówi.

Rozlega się odgłos szurania plastiku po metalowej podłodze i uderza mnie zapach jedzenia. Jestem jednak zbyt otumaniona, by na nie spojrzeć i naprawdę nie dociera do mnie nic, co się dzieje wkoło.

– Muszę już iść – mówi. – Proszę. Chcę, żebyś to zjadła.

Sekundę później rozlega się dźwięk otwieranych drzwi i wnętrze zalewa światło. Słyszę odgłos maszerujących butów, pobrzmiewanie łańcuchów i rozpinanych kajdanek. Potem kroki oddalają się, drzwi zamykają, i w tej samej chwili coś sobie uzmysławiam: właśnie zabrali Bena.

Chcę podnieść głowę, otworzyć oczy, zawołać go. Podziękować. Ostrzec. Pożegnać się z nim.

Lecz moja głowa, zbyt ociężała, nie uniesie się, a moje oczy zaczynają się same zamykać. Chwilę później pogrążam się w głębokim śnie.

*

Nie mam pojęcia, ile czasu upłynęło, kiedy wreszcie się budzę. Czuję zimny metal podłogi przy policzku i tym razem jestem w stanie stopniowo unieść głowę, oderwać się od podłoża. Głowa mi pęka, a każda cząstka ciała pulsuje bólem.

Kiedy siadam, czuję ostry ból w żebrach, teraz już po obu stronach. Twarz mam opuchniętą, pokrytą siniakami, i strasznie boli mnie bark. Najgorsze jednak jest dokuczliwe pulsowanie w łydce, odzywające się nieznośnym bólem, kiedy próbuję wyprostować nogę. Nie wiem, co jest jego przyczyną, ale potem przypominam sobie: ukąszenie węża.

Podpierając się ręką, próbuję jakoś usiąść. Rozglądam się po zacienionym wnętrzu, szukając jakichś oznak obecności Bena. Ale nie ma go tutaj. Jestem sama.

Przede mną leży taca z nietkniętym jedzeniem. Jego jedzeniem. Sięgam dłonią i dotykam: jest zimne. Czuję wyrzuty sumienia, że je zostawił; jestem pewna, że potrzebował go przynajmniej tak samo, jak ja. Zdaję sobie sprawę, ile kosztowała go ta ofiara. Jeśli to był jego ostatni posiłek, to zabrali go na arenę, by walczył. Serce uderza mi mocniej, kiedy sobie to uświadamiam. Z pewnością oznacza to, że Ben już nie żyje.

Spoglądam ponownie na tacę i odnoszę wrażenie, że jest to posiłek umarłego. Nie potrafię zmusić się do jedzenia.

Rozlega się odgłos kroków i metalowe drzwi otwierają się z hukiem. Do środka wmaszerowuje czterech łowców, którzy ciągnąc, stawiają mnie na nogi i wypychają z celi. Kiedy wstaję i wychodzę, ból jest nie do opisania. Głowa ciąży mi tak bardzo, wszystko wiruje wokoło i nie wiem, czy wytrzymam to dalej, nie padając po drodze.

Popychają mnie i szturchają, prowadząc dokądś korytarzem. Z każdym krokiem odległe odgłosy tłumów stają się coraz donośniejsze. Nogi uginają się pode mną, kiedy uświadamiam sobie, że prowadzą mnie z powrotem na arenę.

Jeśli myślą, że mogę znowu walczyć, to chyba żartują. Ledwie idę. Każdy, kto stanie ze mną do pojedynku, łatwo zwycięży. Nie mam już w sobie ani krzty woli walki – ani też siły. Dałam już z siebie wszystko na tej arenie.

Popychają mnie po raz ostatni i tunel otwiera się nagle na arenę. Okrzyki tłumu ogłuszają mnie. Mrużę oczy przed jaskrawym światłem, kiedy idę po rampie, odliczając ostatnie minuty życia.

Tłumy zrywają się na nogi, kiedy mnie zauważają. Tupią gwałtownie. Tym razem, zamiast gwizdów i pohukiwań, odzywają się głosy uwielbienia.

– BROOKE! BROOKE! BROOKE!

Osobliwe to uczucie. Zyskałam sławę, lecz z powodu czynów, którymi gardzę i to w ostatnim miejscu na ziemi, w którym kiedykolwiek bym tego pragnęła.

Trącają mnie znowu, przez całą drogę na ring, z powrotem ku metalowej drabinie. Podnoszę wzrok i widzę otwartą klatkę. Wspinam się i wchodzę bezradnie do środka.

Tłumy dostają szału.

Jestem wciąż wpółsenna i wszystko zdaje się takie nierzeczywiste. Zastanawiam się mimowolnie, czy już to robiłam, czy też wszystko mi się przyśniło. Spuszczam wzrok i widzę wielki obrzęk na łydce, i już wiem, że to wydarzyło się naprawdę. Nie mogę uwierzyć. Wróciłam tu znowu. Tym razem na pewną śmierć.

Nie żartowali, kiedy mówili, że nikt nie wychodzi stąd cało. Teraz już wiem, że nie będzie wyjątku.

Stoję w pustym ringu i lustruję arenę, zastanawiając się, kim będzie mój następny przeciwnik i w którym wejściu się pojawi. Kiedy o tym myślę, nagle, z odległej części obiektu dobiegają mnie wiwaty. Wejście do tunelu otwiera się i na arenę wkracza kolejny zawodnik. Nie widzę, kto to, ponieważ otacza go grupa łowców. Kiedy podchodzi bliżej ringu, tłumy ogarnia szał. Jednakże, obraz jest przesłonięty i dopiero kiedy zawodnik dociera na skraj ringu, kiedy wspina się na drabinę, kiedy otwierają się drzwi klatki i dosłownie zostaje wepchnięty do środka, widzę, kto to.

I w tej samej chwili umiera każda cząstka woli walki, która jeszcze tli się we mnie.

 

Jestem przerażona.

Nie, to niemożliwe.

Stoi przede mną również zaskoczony i przerażony − Ben.

DWADZIEŚCIA JEDEN

Stoję zszokowana, spoglądając na Bena, który wygląda, jakby zobaczył ducha. Nie pojmuję, jak mogą być tak okrutni. Ze wszystkich, których mogli wystawić do walki przeciwko mnie, dlaczego musiał to być właśnie on?

Tłumy zdają się wyczuwać łączące nas więzi – i uwielbiają to: krzyczą i wrzeszczą, kiedy klatka zamyka się z hukiem. Zaczynają jak szaleni obstawiać wynik, nie mogąc się doczekać, które z nas jako pierwsze zechce zabić drugiego.

Ben stoi naprzeciw taki zagubiony, taki niepasujący do tego otoczenia. Nasze oczy spotykają się i dzielimy się tą chwilą. Jego ogromne niebieskie oczy, takie łagodne, zachodzą łzami. Wygląda jak zagubiony chłopczyk. Od razu widzę, że nigdy nie podniósłby na mnie ręki, nie zranił mnie.

Jeszcze przed chwilą byłam zrezygnowana, gotowa w ciszy odejść z tego świata. Teraz jednak, widząc Bena, który znalazł się w równie kłopotliwej sytuacji, moja wola życia wraca. Muszę znaleźć sposób, by nas stąd wydostać. Muszę nas ocalić. Jeśli nie dla mnie, to dla niego.

Zastanawiam się usilnie, serce wali mi szaleńczo, próbuję się skoncentrować, zagłuszyć rozwrzeszczany tłum.

Odzywają się krzyki niezadowolenia i szydercze gwizdanie gawiedzi rozwścieczonej faktem, że żadne z nas nie rusza do walki. W końcu ich rozczarowanie sięga zenitu i zaczynają rzucać czym popadnie w klatkę. Zgniłe pomidory i różnego rodzaju przedmioty walą w metal, ciskane gęsto przez rozeźlony tłum.

Nagle czuję przeszywające porażenie prądem w nerki, obracam się na pięcie i zauważam oścień wciśnięty do środka przez ogniwo łańcucha. Jakiś łowca szybko cofa je, kiedy próbuję wyrwać mu go z rąk. W tej samej chwili dźgają też Bena. To chwyt poniżej pasa: próbują zmusić nas do działania, wzbudzić w nas gniew, popchnąć bliżej siebie. Tłumy wyją z aprobatą.

Ale i tak stoimy naprzeciwko, spoglądając jedno na drugie, nie mając ochoty na walkę.

– Dałeś mi swój ostatni posiłek – wołam do niego ponad wrzawą.

Kiwa głową powoli, zbyt zdjęty strachem, by mówić.

Nagle, coś spada z góry i ląduje przed nami. To broń. Nóż. Przyglądam się mu i z przerażeniem stwierdzam, że to nóż mojego taty, z emblematem Piechoty Morskiej na boku.

Kiedy nóż spada na ring, tłumy reagują wiwatami, sądząc, że to zachęci nas do walki.

Na widok noża taty przychodzi mi na myśl Bree. I uświadamiam sobie, po raz kolejny, że muszę przetrwać. By ją ocalić. Jeżeli jeszcze żyje.

Nagle tłumy milkną. Rozglądam się wokoło, próbując zrozumieć, co się dzieje. Nigdy przedtem nie słyszałam, by ucichły tak same z siebie. Podnoszę wzrok i widzę ich przywódcę, stojącego wysoko na swoim podniesieniu. Wszyscy milkną, nasłuchując z uwagą.

– Ogłaszam zmianę w regułach obowiązujących na arenie! – oświadcza, przemawiając swym głębokim, tubalnym głosem.

Mówi wolno, z rozmysłem, a tłumy chłoną każde jego słowo. Najwyraźniej jest to człowiek, który nawykł do tego, że wszyscy go słuchają.

– Po raz pierwszy w dziejach areny zezwolimy, by ocalały przeżył. Ale tylko jeden! Zwycięzca tego pojedynku dostąpi łaski. Jego rodzeństwo również. Kiedy pojedynek dobiegnie końca, zwycięzca będzie mógł odejść.

Przywódca siada z powrotem powoli, a kiedy to robi, tłumy wybuchają pełnym ekscytacji wrzaskiem. Słychać ludzi robiących kolejne zakłady.

Spoglądam z powrotem na nóż i dostrzegam, że Ben również na niego patrzy.

Szansa na przeżycie. Na wolność. Nie tylko dla mnie – ale też dla Bree. Jeśli zabiję Bena, to ją ocalę. To moja szansa. To mój bilet na wolność.

Kiedy patrzę na Bena spoglądającego na nóż, dostrzegam, że te same myśli i jemu przychodzą do głowy. To szansa, by ocalił swego młodszego brata.

Rzucam się w przód, w jednej chwili sięgam po nóż i podnoszę go.

Łatwo poszło. Ben nawet nie drgnął, nie spróbował podbiec.

Ale ja jestem z innej gliny ulepiona. Muszę zrobić wszystko, co można, by przetrwać. By przetrwała Bree.

Zatem odchylam się, celuję i przygotowuję do rzutu nożem taty.

Zrób to, Brooke! Uratuj swoją siostrę! Ponosisz za nią odpowiedzialność! ZRÓB TO!

Nachylam się i ciskam ze wszystkich sił.

I ta jedna chwila zmienia wszystko.

CZĘŚĆ IV

DWADZIEŚCIA DWA

Rzucam nóż taty ze wszystkich sił, na jakie mnie stać i w tej jednej chwili, tłumy wstrzymują oddech, pogrążone w zupełnej ciszy. Ostrze błyszczy w słońcu, obracając się wokół własnej osi, sunie w powietrzu, pędząc do celu. To najsilniejszy i najdokładniejszy rzut, jaki kiedykolwiek wykonałam. Wiem od razu, że odnajdzie cel. I że zada pewną śmierć.

Za chwilę będę wolna.

Sekundę później, powietrze przeszywa odgłos ostrza wchodzącego w ciało i widzę, że rzeczywiście był to idealny rzut.

Z tłumów dochodzi stłumiony okrzyk przerażenia.

Choć raz w życiu zignorowałam radę ojca. Nie zabiłam Bena.

Zabiłam ich przywódcę.

*

Nóż grzęźnie w samym środku czoła przywódcy; udało mi się trafić idealnie. Wystarczająco wysoko, by ominąć ogrodzenie, o milimetr, a mimo to wciąż zachowując odpowiedni kąt, by doleciał trzydzieści jardów dalej. Uderza tak mocno, że przyszpila jego głowę do fotela. Siedzi z szeroko otwartymi oczyma, nieruchomo ze zdumienia, martwy.

Na arenie zalega pełna szoku cisza. Przez kilka sekund, tłumy są zbyt oszołomione, by jakkolwiek zareagować. Słyszę, jak obok przelatuje mucha.

A potem wybucha pandemonium. Tysiące ludzi zrywają się z miejsc i rozbiegają na wszystkie strony. Niektórzy, zdjęci strachem, uciekają, ile tchu. Inni, widząc w tym szansę na swoją wolność, biegną do wyjść; jeszcze inni wszczynają bójki między sobą, lub zaczynają walczyć z łowcami. Jakby jakaś wielka energia, długo powstrzymywana, nagle została uwolniona.

Łowcy ganiają na wszystkie strony, starając się przywrócić porządek.

Spoglądam na drzwi klatki, zastanawiając się, czy uda się nam tędy uciec, ale widzę, że strażnicy już majstrują przy kłódce, zamierzając wejść do środka i rozprawić się z nami.

Podbiegam do Bena, który wciąż stoi unieruchomiony szokiem, i chwytam go za ramię.

– ZA MNĄ! – krzyczę.

Chwytam jego dłoń i biegnę przez ring, skaczę na klatkę i wspinam się po jej ścianie. Wdrapuję się w górę, dostrzegając, z wielką ulgą, Bena tuż obok.

W samą porę. Łowcy otwierają gwałtownie drzwi i wpadają na ring, pędząc na nas.

Lecz jesteśmy już na szczycie klatki, piętnaście stóp wyżej. Spoglądam przez krawędź i waham się przez chwilę: czeka nas stromy spadek i twarde lądowanie. Ben również ma wątpliwości.

Ale nie mamy wyboru. Teraz albo nigdy.

Skaczę.

Ląduję twardo na stopach, piętnaście stóp niżej, na betonie. Kiedy przewracam się, łydka eksploduje bólem. Uderzam o podłoże i przetaczam się na bok; moje żebra bolą równie mocno. Ból jest potworny, ale przynajmniej czuję, że nic więcej nie złamałam. Udało się.

Oglądam się z nadzieją, że w tym całym chaosie, wśród rozbieganych tłumów, zobaczę przy sobie Bena. Ale z niepokojem zauważam, że go tu nie ma. Wciąż wisi wysoko na ścianie klatki, wahając się, bojąc się skoczyć.

Łowcy dobiegają do niej i zaczynają się wspinać, gotowi dopaść go za chwilę. Jest przerażony, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu.

Gramolę się na nogi i krzyczę do niego.

– BEN! – wrzeszczę. – SKACZ! PO PROSTU ZRÓB TO!

Słyszę panikę we własnym głosie. Nie mamy czasu. Jeśli nie skoczy, będę musiała go tu zostawić.

Nagle, dzięki Bogu, Ben skacze w tłum. Uderza twardo w ziemię i przewraca się. A potem, po chwili, wstaje. Wygląda na zamroczonego, ale z tego co widzę, nic mu nie jest. Chwytam go za ramię i uciekamy.

Panuje tak wielkie zamieszanie i panika, że nikt nas nawet nie zauważa. Ludzie wdają się w zwady, walczą, by się wydostać. Udaje mi się lawirować między nimi, ukrywając się w tej anonimowej zgrai. Rzucam okiem za siebie i widzę grupę łowców podążającą naszym śladem.

Kieruję się ku jednemu z wyjść, do którego biegną setki innych ludzi; wtapiamy się w pędzący w popłochu tłum, wykręcając i lawirując między ludźmi. Czuję, że biegnący za nami łowcy rozdzielają się w tłumie. Nie mam pojęcia, jak daleko uda nam się uciec. Gęstniejący tłum ledwie się porusza.

Wpadam w mrok jednego z tuneli i w tej samej chwili jakaś dłoń zatyka mi mocno twarz i szarpie w tył. Inna dłoń owija się wokół twarzy Bena i również odciąga go w tył.

Złapali nas i zaciągnęli w czarną otchłań. Przytrzymują mnie mocno w jakiejś wnęce w murze, zaciskając ręce w mocnym, śmiertelnym uścisku. Nie jestem w stanie mu się oprzeć. Stojąc tak, zastanawiam się, czy przyjdzie mi tu za chwilę umrzeć.

Grupa łowców przebiega obok, i dalej wzdłuż tunelu, myśląc, że wciąż nas goni. Nie mogę w to uwierzyć: zgubiliśmy ich.

Teraz jestem wdzięczna za to, że ktoś odciągnął nas na stronę. I kiedy chwyt na moich ustach rozluźnia się, zastanawiam się, dlaczego porywacz wyświadczył nam właśnie tę przysługę. Uwalnia mnie, a ja spoglądam do tyłu, ponad ramieniem, i widzę ogromnego żołnierza, ubranego na czarno, lecz bez maski na twarzy. Wygląda inaczej od pozostałych. Wygląda na około dwadzieścia dwa lata, a jego wyraziste rysy twarzy są idealne. Ma silnie zarysowaną linię szczęki i krótko przycięte, brązowe włosy. Góruje nad nami i gapi się swymi zielonymi oczyma, które różnią się zdumiewająco od jego aparycji: emanują łagodnością i wyraźnie nie pasują do tego miejsca.

– Chodźcie ze mną – mówi natarczywie.

Odwraca się i znika w bocznych drzwiach, ukrytych w murze. Ben i ja wymieniamy spojrzenia, potem natychmiast dołączamy do niego, chyląc głowy przed wejściem i wchodząc do bocznej sali.

Właśnie uratował nam życie, a ja nie mam pojęcia, kim jest.

*

Żołnierz zamyka i rygluje drzwi za nami. Pomieszczenie jest niewielkie, przypomina celę i ma maluteńkie okno na górze. Do środka nie wpada słoneczne światło, więc zakładam, że wciąż panuje noc. Wnętrze rozświetla niewielka, czerwona żarówka alarmowa. Żołnierz odwraca się i stajemy naprzeciw siebie.

– Dlaczego nas uratowałeś? – pytam.

– Jeszcze nie zostałaś uratowana – odpowiada ozięble. – Nadal są tam tysiące łowców i wszyscy was szukają. Będziecie musieli siedzieć cicho, przeczekać, aż nadejdzie dzień. Wówczas spróbujemy uciec. Mamy niewielkie szanse. Ale nie mamy wyboru.

– Ale dlaczego? – naciskam. – Dlaczego to robisz?

Odchodzi, ponownie sprawdzając zamek u drzwi. Potem, zwrócony plecami do nas, szepce

– Ponieważ również chcę się stąd wydostać.

Stoję cicho, miedzy Benem z jednej strony i żołnierzem z drugiej. Słucham odgłosów, tuż za naszymi drzwiami, pędzących korytarzem ludzi. Krzyki i wrzaski dają się ciągnąć w nieskończoność. Rozeźlony tłum brzmi jakby na przemian raz szukał nas, a raz pogrążał się w walce sam ze sobą. Otworzyłam puszkę Pandory: za tymi drzwiami szaleje zupełny chaos. Modlę się, by nikomu więcej nie przyszło do głowy sprawdzić wnęki w ścianie – a nawet jeśli, to żeby zamek wytrzymał.

Moje obawy ożywają, gdyż nagle słyszę szarpanie za klamkę. Żołnierz powoli podnosi broń, celuje w drzwi i odchyla się. Przytrzymuje broń w miejscu na poziomie drzwi.

Stoję, cała się trzęsąc, czując jak pot spływa mi po plecach, choć jest tu zimno. Ktokolwiek jest tam na zewnątrz, wciąż szamoce się z klamką. Jeśli drzwi się otworzą, to po nas. Może uda nam się zabić pierwszego, ale odgłos strzału zaalarmuje pozostałych, a wtedy cały ten motłoch nas znajdzie. Wstrzymuję oddech przez, zdawałoby się, całą wieczność, aż w końcu klamka uspokaja się, Słyszę, jak ten ktoś za drzwiami odwraca się i ucieka.

Oddycham z ulgą. Prawdopodobnie był to ktoś, kto szukał schronienia.

Żołnierz również powoli uspokaja się. Opuszcza broń i wkłada ją do kabury.

– Kim jesteś? – pytam, mówiąc przyciszonym głosem, obawiając się, że ktoś nas usłyszy,

– Nazywam się Logan – mówi, nie podając dłoni.

– Jestem Brooke, a to jest— zaczynam, ale przerywa mi.

– Wiem – mówi szorstko. – Zapowiadają wszystkich zawodników.

Oczywiście.

– Nadal nie odpowiedziałeś na moje pytanie – naciskam. – Nie pytałam cię, jak się nazywasz. Pytałam, kim jesteś?

Spogląda na mnie chłodno, arogancko.

– Jestem jednym z nich – mówi z ociąganiem. – Albo przynajmniej byłem.

– Łowcą? – pyta Ben podniesionym głosem, z zaskoczeniem i odrazą.

Logan potrząsa głową.

– Nie. Wartownikiem. Stałem na warcie na arenie. Nigdy nie brałem udziału w misjach łowieckich.

– Ale i tak stawia cię to po ich stronie – ucinam i w moim głosie słyszę osąd. Wiem, że powinnam dać mu szansę − jakby nie było, właśnie uratował nam życie. Ale mimo to, kiedy pomyślę o tych ludziach, którzy zabrali Bree, trudno mi zdobyć się na jakąś sympatię.

 

Wzrusza ramionami.

– Mówiłem, że już nim nie jestem.

Spoglądam na niego, piorunując go wzrokiem.

– Nie rozumiecie – mówi, gwoli wyjaśnienia. – Tutaj nie masz żadnego wyboru. Albo przyłączysz się do nich, albo umierasz. To takie proste. Nie miałem wyjścia.

– Wybrałabym śmierć – mówię wyzywająco.

Spogląda na mnie, a w zacienionym świetle dostrzegam przejęcie w jego zielonych oczach. Nie mogę nie zauważyć, wbrew sobie, jakie są zachwycające. Ma w sobie coś szlachetnego, dumnego, czego nigdy wcześniej nie widziałam.

– Naprawdę? – pyta. Mierzy mnie wzrokiem. – Może i tak – mówi w końcu. – Może jesteś lepszym człowiekiem ode mnie. Ale zrobiłem, co musiałem, by przetrwać.

Przechodzi na drugą, odległą stronę pomieszczenia.

– Ale, jak mówiłem, nic z tego nie ma już znaczenia – kontynuuje. – Przeszłość to przeszłość. Uciekam stąd.

Uzmysławiam sobie, z jaką łatwością przychodzi mi go krytykować i czuję wyrzuty sumienia. Może ma rację. Może, gdybym żyła tu w mieście, dłużej, może również przyłączyłabym się do nich. Nie mam pojęcia, pod jaką był presją.

– I co teraz? – mówię. – Opuszczasz ich? Uciekasz?

– Tak, uciekam – mówi. – Mam dość. Kiedy patrzyłem, jak walczysz – coś się ze mną stało. Walczyłaś z takim zapałem. Wiedziałem, że to moja chwila, że muszę odejść, nawet jeśli umrę, próbując.

Z jego głosu przebija szczerość i wiem, że mówi prawdę. Jestem zaskoczona słysząc, że go zainspirowałam. Nie próbowałam nikogo inspirować – chciałam jedynie pozostać przy życiu. I jestem wdzięczna za jego pomoc.

Sądząc jednak po liczbie stóp pędzących za drzwiami i tak wygląda to na przegraną sprawę. Nie pojmuję, jak w ogóle mamy się stąd wydostać.

– Wiem, gdzie jest łódź – kontynuuje, jakby czytał w moich myślach. – Jest zacumowana przy zachodniej stronie, na 42-giej. To niewielka motorówka. Używają jej do patrolowania Hudsonu. Ale pierwszy patrol wyrusza dopiero po świcie. Jeśli dotrę tam o świcie przed nimi, będę mógł ją ukraść. Popłynąć w górę rzeki.

– Dokąd? – pytam.

Spogląda na mnie w osłupieniu.

– Gdzie chcesz płynąć? – naciskam.

Wzrusza ramionami. – Nie wiem. Wszystko jedno. Wszędzie, byle nie tu. Myślę, że tak daleko, jak zabierze mnie rzeka.

– Sądzisz, że zdołasz przetrwać w górach? – pyta nagle Ben. W jego głosie wyczuwam napięcie, coś nietypowego, czego wcześniej nigdy nie słyszałam. Gdybym go nie znała, pomyślałabym, że to coś w rodzaju zaborczości. Zazdrości.

Nagle oblewam się rumieńcem, kiedy to do mnie dociera: Ben darzy mnie uczuciem. Jest zazdrosny o mnie.

Logan odwraca się i mierzy Bena oziębłym wzrokiem.

– Tobie się udało – mówi. – Dlaczego mi nie miałoby się udać?

– Nie nazwałbym tego, co robiłem, przetrwaniem – mówi Ben. – Bardziej przypominało to powolną śmierć.

– To nie to, co tutaj – mówi Logan. – Poza tym, nie jestem pesymistą. Znajdę jakiś sposób, by przeżyć. Mam broń i amunicję, i racje żywnościowe na kilka dni. Więcej mi nie trzeba. Zrobię wszystko, co będę musiał.

– Nie jestem pesymistą – odparowuje Ben z irytacją.

Logan wzrusza jedynie ramionami.

– Łódka przeznaczona jest dla dwóch osób – mówi, przenosząc wzrok na mnie. Z jego spojrzenia wynika, że chce, abym to tylko ja z nim popłynęła. Zastanawiam się, czy mnie lubi, czy tylko chodzi o męską zwykłą rywalizację i zazdrość samą w sobie. Logan musi dostrzegać determinację bijącą z mego spojrzenia, ponieważ dodaje zaraz: − Ale jeśli trzeba, to pewnie pomieści i troje.

Zaczyna krążyć.

– Pomogę wam w ucieczce. O świcie pójdziecie ze mną. Popłyniemy łodzią w górę Hudsonu. Wysadzę was w waszych domach, gdziekolwiek są, a potem popłynę w swoją stronę.

– Nie ruszam się nigdzie bez Bree – mówię zdecydowanym tonem.

Logan odwraca się i spogląda na mnie.

– Kim jest Bree? – pyta.

– To moja siostra.

– A ja nie wybieram się nigdzie bez brata – dodaje Ben.

– Przyjechaliśmy tu nie bez powodu – wyjaśniam. – Chcemy uratować nasze rodzeństwo. I sprowadzić z powrotem do domu. Nie ruszę się bez niej.

Logan kręci głową, jakby był rozdrażniony.

– Nie wiecie, o czym mówicie – mówi. – Daję wam szansę ucieczki. Darmowy bilet na wolność. Nie rozumiecie, że nie ma stąd innego wyjścia? Wytropią was, zanim zdążycie zrobić kilka kroków. A nawet jeśli znajdziesz siostrę – to co wtedy?

Stoję ze skrzyżowanymi rękoma, cała gotując się w środku. Nie ma mowy, żebym pozwoliła mu odwieść się od tego.

– Poza tym, mówię to niechętnie, ale … − milknie, powstrzymując dalsze słowa.

– Ale co? – naciskam.

Waha się, jakby rozważał, czy ma cokolwiek jeszcze powiedzieć. Bierze głęboki wdech.

– Nie ma mowy, żebyś ich kiedykolwiek odnalazła.

Czuję, jak na te słowa uginają się pode mną kolana. Gapię się na niego i zastanawiam, co przede mną ukrywa.

– Czego nam nie mówisz? – pytam.

Przerzuca wzrok ze mnie na Bena, a potem na podłogę, unikając mojego spojrzenia,

– Co wiesz? – nalegam. Serce wali mi jak oszalałe – boję się, że powie mi, iż Bree nie żyje.

Waha się, dłubiąc palcem w ziemi ze spuszczonym wzrokiem. W końcu, zaczyna mówić.

– Zostali rozdzieleni. Byli zbyt młodzi. Zawsze oddzielają młodych od starszych. Silniejszych od słabszych. Chłopców od dziewczyn. Ci silniejsi, starsi przeznaczani są na arenę. Ale ci młodsi, słabsi… − milknie.

Serce wali mi mocno, kiedy zastanawiam się, co chce mi powiedzieć.

– No? – ponagla go Ben.

– Młodszych chłopców posyłają do kopalni.

– Kopalni? – pyta Ben, robiąc krok do przodu z oburzenia.

– Kopalni węgla. W centrum. Pod Grand Central. Wsadzają ich do pociągu, a potem zsyłają do szybów, głęboko pod ziemią. Używają węgla na opał. Twój brat jest tam teraz. Tam jechał ten pociąg. Przykro mi – mówi, brzmiąc całkiem szczerze.

Ben nagle rusza do drzwi, cały czerwony na twarzy.

– Gdzie idziesz? – pytam zaniepokojona.

– Odzyskać brata – odburkuje Ben, nie zwalniając nawet kroku.

Logan podchodzi i wyciąga rękę, stając mu na drodze. Teraz, kiedy widzę ich obu stojących obok siebie, dostrzegam, iż Logan góruje nad Benem, będąc o pół stopy wyższy i dwukrotnie szerszy, mając bardzo umięśnione ramiona. W porównaniu z nim, Ben wydaje się malutki. Różnią się między sobą, niczym biegunowe przeciwieństwa: Logan to typowy amerykański macho, podczas gdy Ben, chudy i zarośnięty, z przydługimi włosami i smętnym wzrokiem jest wrażliwy, niczym artysta. Nie mogliby bardziej różnić się od siebie. Ale obu ich cechuje silna wola, obaj mają coś z buntownika.

– Nigdzie nie pójdziesz – mówi swym głębokim, autorytatywnym głosem Logan.

Ben podnosi na niego wzrok i patrzy gniewnie.

– Wyjdziesz przez te drzwi – ciągnie Logan − i wydasz nas wszystkich. Wtedy wszyscy zginiemy.

Ben rozluźnia ramiona i uspokaja się nieco.

– Chcesz znaleźć brata – kontynuuje Logan – proszę bardzo. Ale musisz poczekać do świtu, kiedy wszyscy razem stąd wyjdziemy. Do tego czasu zostało jeszcze kilka godzin. Potem możesz iść na śmierć, jeśli tego właśnie chcesz.

Ben powoli odwraca się i pełen goryczy przechodzi z powrotem na naszą stronę pomieszczenia.

– A co z Bree? – mówię stalowo zimnym tonem. Boję się pytać go o to. Ale muszę wiedzieć. – Gdzie ją zabrali?

Logan potrząsa powoli głową, unikając mego wzroku.

– GDZIE? – naciskam, podchodząc bliżej, pełnym jadu głosem. Serce wali mi z przerażenia.

Odchrząka.

– Młode dziewczyny – zaczyna – te, które są za młode na arenę… wysyłają w niewolę – mówi. Po czym podnosi wzrok na mnie. – Prostytuują je.

Serce mi pęka. Chcę wybiec przez te drzwi, krzycząc, i szukać jej gdziekolwiek. Ale wiem, że byłoby to daremne. Muszę wiedzieć więcej. Czuję, jak twarz nabiega mi krwią, jak całe ciało ogarnia żar, jak zaciskam pięści z oburzenia.

– Dokąd ją zabrali? – domagam się zimnym, zdeterminowanym głosem.

– Niewolników seksualnych przewożą statkiem na Governors Island. Załadowują ich do autobusów i wysyłają do centrum miasta. Później wsadzają ich do łodzi. Następny autobus odjeżdża o brzasku. Twoja siostra będzie w nim.

– Gdzie są te autobusy? – żądam.

– Tu niedaleko – mówi. – Na skrzyżowaniu 34-tej i 8-mej. Odjeżdżają spod budynku dawnej poczty.

Nie namyślając się, ruszam w stronę drzwi, czując okropny ból w nodze, kiedy nią poruszam. I znów Logan wyciąga dłoń i mnie powstrzymuje. Jest silny i muskularny, niczym mur.

– Ty też musisz zaczekać – mówi. – Do świtu. Nic dobrego nie spotkałoby cię, gdybyś teraz zaczęła jej szukać. Nie ma jej jeszcze w autobusie. Trzymają je pod ziemią do czasu załadunku. Gdzieś, w jakiejś celi. Nie wiem nawet, gdzie. Przyrzekam ci. O świcie przyprowadzą je i załadują. Jeśli chcesz ruszyć za nią w pogoń, to właśnie wtedy będziesz mogła to zrobić.