Tasuta

Arena Jeden

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

DWADZIEŚCIA PIĘĆ

Popełniam błąd. Odrywam oczy od kierowcy na zbyt długą chwilę.

Mężczyzna wyciąga pistolet i celuje we mnie. Posyła mi okrutny uśmiech. Ma mnie.

Odbezpiecza broń i właśnie ma strzelić. Spinam się w sobie. Nie mam dokąd uciec. Już jestem martwa.

Ponad ramieniem kierowcy dostrzegam Skażeńca, który wyskakuje ze studzienki, celuje z granatnika i odpala. Pocisk sunie w powietrzu, lecąc wprost na nas.

Naszym światem wstrząsa eksplozja. Hałas jest ogłuszający, a ja zostaję wyrzucona w powietrze i uderzam w coś głową, czując potężne uderzenie gorąca. Potem wszystko leci w bok, kiedy autobus przewraca się i wpada w poślizg.

Ponieważ jestem jedyną stojącą osobą, jedyną nieprzypiętą ani przykutą łańcuchem, jestem też jedyną, która przelatuje przez cały autobus. Wypadam przez otwarte okno, wypchnięta siłą bezwładności, akurat w chwili, kiedy autobus eksploduje i fala uderzeniowa ciska mną jeszcze dalej. Wznoszę się w powietrzu i ląduję twarzą w śnieżnej zaspie dwadzieścia jardów dalej.

Powietrze rozdzierają płomienie, przypalając mi plecy, ale turlam się po śniegu i je gaszę. Za sobą czuję ogromny żar buchającego ognia.

Płomienie trawią cały autobus leżący na boku, w śniegu. Muszą sięgać bardzo wysoko. Istne piekło. Serce we mnie zamiera, kiedy uświadamiam sobie, że nikt nie mógł tego przeżyć. Przychodzą mi na myśl te wszystkie niewinne dziewczynki i robi mi się niedobrze.

Leżę w śnieżnej zaspie, starając się złapać oddech w otaczającym mnie dymie. W głowie mi się kręci i cierpię bardziej niż kiedykolwiek. Z wielkim wysiłkiem siadam prosto. Odwracam się i skupiam wzrok na naszym Humvee. Leży w oddali, u podstawy budynku Flatironu, na boku, jak martwy potwór, z dwiema porozrywanymi oponami.

Logan. Zastanawiam się, czy żyje.

Ostatkiem sił staję na nogi i kuśtykam w jego stronę. Jest dobre pięćdziesiąt jardów dalej, a ja odnoszę wrażenie, że dzieli nas cała pustynia.

Kiedy podchodzę bliżej, podnosi się kolejny właz i w moją stronę zaczyna pędzić Skażeniec z nożem w dłoni. Sięgam po broń, celuję i strzelam mu w głowę. Pada martwy na plecy. Zabieram jego nóż i wkładam go sobie za pas.

Rzucam okiem ponad ramieniem i kilkaset jardów za sobą dostrzegam grupę Skażeńców, pędzących wprost na mnie. Musi być ich przynajmniej pięćdziesięciu. Wszędzie dokoła podnoszą się kolejne włazy i wypełzają spod ziemi kolejni. Wybiegają też ze stacji metra, gnając po schodach. Zastanawiam się, czy mieszkają w tunelach metra. Zastanawiam się, czy w ogóle jakiekolwiek linie jeszcze działają.

Lecz nie ma czasu, by o tym teraz myśleć. Biegnę do Humvee i kiedy do niego docieram, dostrzegam, że jest zniszczony, bezużyteczny. Wspinam się na maskę i otwieram drzwi kierowcy. Przygotowuję się na najgorsze i zaglądam do środka, modląc się, by okazało się, że Logan żyje.

Na szczęście żyje. Nadal siedzi na miejscu kierowcy, przypięty i nieprzytomny. Szyba czołowa jest obryzgana krwią, a Logan krwawi na czole, ale przynajmniej oddycha. Żyje. Dzięki Bogu żyje.

Słyszę jakiś dźwięk niedaleko, odwracam się i widzę, że Skażeńcy są coraz bliżej. Muszę wydostać stąd Logana – i to szybko.

Sięgam do środka, chwytam jego koszulę i zaczynam szarpać. Ale waży więcej, niż jestem w stanie unieść.

– LOGAN! – krzyczę.

Ciągnę mocniej, potrząsając nim, obawiając się, że Humvee może w każdej chwili wybuchnąć. Powoli zaczyna dochodzić do siebie. Mruga i rozgląda się wkoło.

– W porządku? – pytam.

Kiwa głową potakująco. Wygląda na oszołomionego, przerażonego, ale niekoniecznie poważnie rannego.

– Nie mogę się wydostać – odpowiada słabym głosem. Walczy z powyginaną, metalową sprzączką swego pasa.

Wspinam się do środka i szarpię sprzączkę. Zablokowała się. Rzucam okiem ponad ramieniem i widzę, że Skażeńcy są coraz bliżej. Pięćdziesiąt jardów i szybko zmniejszają odległość. Używam obydwu rąk i pcham z całej siły, pocąc się z wysiłku. No już. Dalej!

Nagle, sprzączka puszcza i pas ze świstem odlatuje w tył. Uwolniony Logan opada, uderzając się w głowę. Zaczyna podciągać się w górę.

Kiedy tylko siada, nagle otwiera szeroko oczy i brutalnie odpycha mnie w bok. Podnosi broń i mierzy tuż obok mojej głowy, po czym strzela. Wystrzał ogłuszył mnie i w uchu zaczyna paskudnie dzwonić.

Odwracam się i widzę, że właśnie zabił znajdującego się kilka stóp dalej Skażeńca. A pozostali są tylko trzydzieści kroków za nim.

Otaczają nas. I nie mamy jak stąd uciec.

DWADZIEŚCIA SZEŚĆ

Namyślam się szybko. Na śniegu, kilka stóp od martwego ciała leży granatnik. Wygląda na nieuszkodzony, wciąż załadowany. Biegnę po broń z walącym sercem. Mam nadzieję, że działa – i że zorientuję się w ciągu kilku sekund, jak go użyć.

Klękam w śniegu i zgarniam broń zmarzniętymi dłońmi, po czym podnoszę ją na ramię. Odnajduję spust i celuję w grupę znajdującą się już tylko dwadzieścia jardów ode mnie. Zamykam oczy, modlę się, by to zadziałało i naciskam.

Słyszę głośny świst; chwilę później ścina mnie z nóg i lecę w tył. Siła odrzutu ciska mną przynajmniej dziesięć stóp i ląduję płasko na plecach w śniegu. Następuje eksplozja.

Podnoszę wzrok i zszokowana obserwuję poczynione szkody. Udało mi się strzelić prosto w nacierający tłum z bliskiej odległości. Tam, gdzie przed sekundą widziałam tuziny ciał, teraz nie ma nic oprócz porozrzucanych na śniegu szczątków.

Nie ma jednak czasu, by napawać się moim małym zwycięstwem. W oddali widać już dziesiątki kolejnych Skażeńców wylegających ze stacji metra. Nie mam już więcej granatów i nie wiem, co mogłabym jeszcze zrobić.

Za sobą słyszę odgłos odbijającego metalu i kiedy odwracam się, widzę Logana stojącego na masce Humvee. Podnosi nogę i kopie karabin maszynowy umocowany do nadwozia samochodu. W końcu, karabin odpada. Logan podnosi go. Z boku zwisa pas amunicji, który zarzuca sobie na ramię. Broń jest masywna, przeznaczona do montowania na pojeździe – a nie noszenia – i wygląda, jakby ważyła ponad pięćdziesiąt funtów. Logan przytrzymuje ją obiema rękoma i choć sam jest duży, widzę, że karabin go przytłacza. Przebiega koło mnie i celuje w nową grupę Skażeńców. Strzela.

Rozlega się ogłuszający hałas. Ogień z karabinu przeszywa śnieg. Siła uderzenia jest niezwykła: ogromne kule rozrywają nadchodzące tłumy. Ciała padają jak muchy, gdziekolwiek Logan skieruje broń. W końcu, przestaje strzelać i wszystko zastyga z powrotem w śnieżnej ciszy. Zabiliśmy ich wszystkich. Jak na razie, w zasięgu wzroku nie widać już żadnych atakujących.

Przyglądam się skali zniszczeń: czarnemu autobusowi, który został zniszczony przez granat, żółtemu, leżącemu na boku, w płomieniach, ciałom porozrzucanym dookoła i wrakowi naszego Humvee tuż obok. Przypomina to scenę z zaciekłej bitwy.

Wzrokiem podążam za śladami tego trzeciego autobusu, w którym jest Bree. Odbili w lewo przy Flatironie.

Wybrałam niewłaściwy autobus. To niesprawiedliwe. Po prostu niesprawiedliwe.

Kiedy lustruję tę scenę, z trudem łapiąc oddech, jedyną rzeczą, o której potrafię myśleć, jest Bree. Tamte ślady wiodą do niej. Muszę podążyć za nimi.

– Bree jest w tym drugim autobusie – mówię, wskazując na ślady. Muszę ją znaleźć.

– Jak? – pyta. – Na piechotę?

Przyglądam się naszemu Humvee i widzę, że nie nadaje się już do użytku. Nie mam wyboru.

– Chyba tak – mówię.

– Seaport jest przynajmniej pięćdziesiąt przecznic na południe – mówi Logan. – To długi spacer – i to po niebezpiecznym obszarze.

– Masz jakiś inny pomysł?

Wzrusza ramionami.

– Nie ma już odwrotu – mówię. − Przynajmniej jak dla mnie.

Przygląda mi się, rozważając opcje.

– Jesteś ze mną? – pytam.

W końcu kiwa głową.

– Ruszajmy – mówi.

*

Podążamy za śladami, idąc obok siebie po śniegu. Każdy krok to kolejne ukłucie piekielnego bólu. Moja łydka, spuchnięta porządnie, sprawia wrażenie, jakby nie była już częścią mego ciała. Kuśtykam, starając się dotrzymać kroku Loganowi. Jest obciążony karabinem i sam nie idzie za szybko. Śnieg pada wciąż obficie, a silny wiatr siecze nas po twarzach. Jeśli już, to burza przybiera na sile.

Co kilka stóp kolejny Skażeniec wyskakuje zza budynku i rzuca się na nas. Logan strzela do nich wszystkich, tak jak się zjawiają, kosząc jednego po drugim. Wszyscy padają na śnieg, zabarwiając go na czerwono.

– Logan! – krzyczę.

Odwraca się w samą porę, by zobaczyć niewielką grupę atakujących nas od tyłu i zabija wszystkich. Modlę się, by miał wystarczająco amunicji, aby dotrzeć na miejsce, gdziekolwiek to jest. W moim pistolecie pozostał jeden nabój; muszę zachować go na ostateczną chwilę. Czuję się taka bezsilna. Żałuję, że nie mam więcej naboi.

Kiedy mijamy kolejną przecznicę, zza budynku wyskakuje kilku Skażeńców i rzuca się na nas w jednej chwili. Logan strzela, ale nie zauważa tego, który atakuje nas z drugiej strony. Nadbiega zbyt szybko i Logan nie da rady odwrócić się na czas.

Wyciągam nóż zza pasa, celuję i rzucam. Ostrze grzęźnie w czole mężczyzny, który pada na śnieg u stóp Logana.

Idziemy dalej Broadwayem, przyspieszając, poruszając się najszybciej, jak można. W miarę upływu czasu, tłum Skażeńców zdaje się przerzedzać. Może widzą zniszczenie, jakie ze sobą niesiemy i obawiają się podejść bliżej. A może tylko zwlekają, czekając na właściwy moment. Muszą wiedzieć, że kiedyś skończy się nam amunicja i, koniec końców, nie będziemy mieli dokąd iść.

Mijamy ulicę 19-tą, potem 18-tą, potem 17-tą… i nagle nad nami pojawia się otwarte niebo. Union Square. Plac, niegdyś taki nieskazitelny, teraz jest tylko jednym wielkim parkiem pełnym drzew i sięgających do pasa chwastów, wystających spod śniegu. Budynki są w ruinie, szklane witryny sklepowe roztrzaskane, a elewacje poczerniałe od ognia. Kilka budynków zawaliło się i zostały po nich jedynie sterty gruzu w śniegu.

 

Rozglądam się i sprawdzam, czy Barnes & Noble, do którego uwielbiałam kiedyś chodzić, wciąż stoi na miejscu. Pamiętam dni, kiedy zabierałam tam Bree, jak wjeżdżałyśmy schodami na górę i zatracałyśmy się wśród regałów pełnych książek na długie godziny. Teraz, ze zgrozą zauważam, że nic już nie zostało. Stara, zardzewiała tabliczka leży wierzchem do ziemi, w połowie przykryta śniegiem. Nie ma ani jednej książki na wystawie, lub tym, co po niej pozostało. W zasadzie, nie ma jak stwierdzić, co tu kiedyś było.

Przechodzimy pospiesznie przez plac, obchodząc skupiska gruzu, idąc za śladami autobusu. Wszystko spowija niesamowita cisza. Nie podoba mi się to.

Dochodzimy na południową stronę placu i ze smutkiem dostrzegam ogromny, konny pomnik George’a Washingtona wywrócony, leżący na boku w kilku częściach, w połowie zakopany w śniegu. Naprawdę nic tu nie ma. Wszystkie wartości, które to miasto miało kiedyś do zaoferowania, obróciły się w ruinę. To niesłychane.

Zatrzymuję się, chwytam ramię Logana, starając się złapać oddech. Noga boli mnie tak bardzo. Musi odpocząć.

Logan zatrzymuje się i już ma coś powiedzieć – kiedy oboje słyszymy jakiś tumult i odwracamy się. Po drugiej stronie placu, z wejścia do stacji metra wylewają się gromady Skażeńców i kierują wprost na nas. Ich potok wydaje się nie mieć końca.

Co gorsza, Logan celuje i naciska spust, i tym razem nie słyszymy nic poza głuchym, przerażającym szczękiem. Otwiera szeroko oczy ze zdziwienia i obawy. Nie mamy gdzie skręcić, ani dokąd uciec. Ogromna grupa Skażeńców, licząca przynajmniej setkę i wciąż rosnąca, zaczyna nas otaczać. Odwracam się na wszystkie strony, rozpaczliwie szukając jakiejś drogi ucieczki, jakiegoś pojazdu, czy też broni. Jakiegokolwiek schronienia. Ale nie znajduję żadnego.

Wygląda na to, że nasze szczęście właśnie się skończyło.

DWADZIEŚCIA SIEDEM

Rozpaczliwie lustruję otoczenie i dostrzegam fasadę budynku, w którym kiedyś mieściło się Whole Foods. Jest opuszczony, jak wszystko inne, wszystko wywrócone całkowicie do góry nogami. Ale w przeciwieństwie do innych sklepów, drzwi tego wyglądają na wciąż nietknięte. Zastanawiam się, czy może uda nam się tam wejść i zamknąć je za nami.

– Tędy! – krzyczę do Logana, który stoi nieruchomo, niezdecydowany.

Biegniemy do wejścia Whole Foods a Skażeńcy za nami, jakieś trzydzieści jardów dalej. Spodziewam się, że zaczną wrzeszczeć, ale milczą jak grób. Biegnąc po śniegu, nie wydają żadnych dźwięków i to sprawia, że są bardziej upiorni, niż gdyby krzyczeli.

Docieramy do drzwi i naciskam klamkę. Z ulgą stwierdzam, że drzwi są otwarte. Wbiegam do środka, Logan tuż za mną, po czym odwraca się i zatrzaskuje je za nami. Zdejmuje z siebie ciężki karabin i wciska go między uchwyty drzwi, blokując je. Zaklinowuje go w miejscu – pasuje idealnie. Sprawdzam drzwi; nawet nie drgną.

Odwracamy się i wbiegamy głębiej do sklepu. Wewnątrz jest zimno, pusto i panuje rozgardiasz. Nie ma żadnego jedzenia, jedynie rozdarte opakowania wyściełające całą podłogę. Żadnej broni, żadnych zapasów. Żadnego miejsca, gdzie można by się ukryć. Nic. Cokolwiek znajdowało się tu kiedyś, dawno już zostało splądrowane. Rozglądam się za jakimś wyjściem, ale nie znajduję żadnego.

– Co teraz? – pyta Logan.

Nagle rozlega się trzask, kiedy tuziny Skażeńców zderzają się z metalowymi drzwiami. Nasza blokada długo nie wytrzyma. Ponownie przeszukuję sklep, rozpaczliwie pragnąc wpaść na jakiś pomysł. I wtedy, w oddali, coś dostrzegam: schody.

– Tam! – krzyczę, wskazując.

Przebiegamy oboje przez sklep i wypadamy przez drzwi na klatkę schodową. Logan spogląda na mnie.

– W górę, czy w dół? – pyta.

Dobre pytanie. Jeśli pójdziemy w dół, być może natrafimy na piwnicę. Może tam będą jakieś zapasy, może zdołamy się tam jakoś zabarykadować. Choć z drugiej strony, może to być śmiertelna pułapka. Sądząc po wyglądzie tego miejsca, wątpię, czy są tam jakiekolwiek zapasy. Jeśli pójdziemy w górę, może znajdziemy coś na wyższym piętrze. Może wyjście przez dach.

Moja klaustrofobia okazuje się jednak silniejsza.

– W GÓRĘ! – mówię pomimo bólu w nodze.

Zaczynamy wspinać się po metalowych stopniach. Logan wchodzi tak szybko, że muszę walczyć ze sobą, by dotrzymać mu kroku. Wraca, obejmuje mnie ramieniem, przytrzymuje mocno i wciąga do góry po schodach szybciej, niż dałabym radę zrobić to sama. Każdy krok to nowa tortura, jakby ktoś przeszywał mi łydkę nożem. Przeklinam dzień, w którym ten wąż przyszedł na świat.

Wbiegamy na górę, mijając piętra. Kiedy pokonujemy czwarte, muszę się zatrzymać, zaczerpnąć powietrza. Oddycham ochryple, co przeraża nawet mnie: brzmię jak jakaś dziewięćdziesięcioletnia kobieta. Moje ciało przeszło zbyt wiele w ciągu tych ostatnich czterdziestu ośmiu godzin.

Nagle rozlega się przerażający łoskot. Spoglądamy na siebie, potem w dół schodów. W jednej chwili uzmysławiamy sobie, że Skażeńcy wdarli się do środka.

– SZYBKO! – krzyczy.

Chwyta mnie i kiedy wbiegamy wyżej dwukrotnie szybciej niż do tej pory, czuję przypływ adrenaliny. Zostawiamy za sobą szóste piętro, potem siódme. Słyszę odgłosy Skażeńców wbiegających na schody. Zaczynają pędzić w górę. Wiedzą dokładnie, gdzie jesteśmy.

Zostało nam jeszcze jedno piętro. Zmuszam się, gwałtownie łapiąc powietrze, by wspiąć się po ostatnich stopniach. Docieramy na szczyt i pędzimy w kierunku drzwi na dach. Logan przywiera do nich ramieniem, ale ani drgną. Są zamknięte. Najwyraźniej od drugiej strony. Nie mogę w to uwierzyć.

Motłoch Skażeńców zbliża się. Odgłos ich kroków pędzących po metalowych schodach jest ogłuszający. Za kilka chwil, rozerwą nas na strzępy.

– ODSUŃ SIĘ! – krzyczę do Logana, wpadłszy na pewien pomysł.

Jest to równie dobre miejsce, jak wszystkie inne, by wykorzystać mój ostatni nabój. Wyciągam pistolet, celuję i strzelam w klamkę ostatnim nabojem, który mi pozostał. Wiem, iż w tak wąskim miejscu niebezpiecznie jest strzelać – ale nie widzę innego rozwiązania.

Kula odbija się rykoszetem od metalu, mijając nas o cal, i zamek puszcza.

Wbiegamy przez drzwi na światło dzienne. Przeczesuję dach wzrokiem, zastanawiając się, gdzie możemy iść, cz istnieje jakakolwiek droga ucieczki. Ale nic nie dostrzegam. Zupełnie nic.

Logan bierze moją dłoń i biegnie w odległy kąt. Kiedy docieramy do krawędzi, wychylam się i widzę pod nami ogromny żelazny mur. Spina University Place, biegnąc przez ulicę 14-stą i oddzielając wszystko na południe od niej.

– Mur na 14-stej! – krzyczy Logan. – Oddziela pustkowie od pustyni.

– Pustyni? – pytam.

– To tam wybuchła bomba. Wszystko jest napromieniowane – wszystko na południe od 14-stej. Nikt tam nie chodzi. Nawet Skażeńcy. Jest zbyt niebezpiecznie.

Nagle rozlega się metaliczny dźwięk i drzwi na dach otwierają się z hukiem. Z wnętrza wylewa się zgraja Skażeńców, którzy natychmiast rzucają się w naszą stronę.

Daleko w dole zauważam śnieżną zaspę, wysoką na około osiem stóp. Śnieg jest gęsty i jeśli wylądujemy we właściwy sposób, być może zamortyzuje nasz upadek. Ale będzie to daleki skok, około pięćdziesiąt stóp. I znajdziemy się po pustynnej stronie muru.

Ale nie widzę wyboru.

– Ta zaspa! – wykrzykuję, wskazując palcem. – Możemy tam skoczyć!

Logan spogląda w dół i potrząsa głową, wyglądając na przestraszonego.

Sprawdzam ponad ramieniem: Skażeńcy są trzydzieści jardów od nas.

– Nie mamy wyboru! – krzyczę.

– Boję się wysokości – przyznaje w końcu, blady na twarzy.

Chwytam go za dłoń i wchodzę na gzyms. Waha się przez chwilę, w jego oczach czai się strach, lecz potem również wchodzi.

– Zamknij oczy! – krzyczę. – Zaufaj mi!

DWADZIEŚCIA OSIEM

Spadamy krzycząc, a ja mam nadzieję, że dobrze wymierzyłam. Pędzimy ku ziemi z taką prędkością, że jeśli chybimy, to na pewno umrzemy.

Chwilę później zanurzamy się w chmurze śniegu, lądując w samym środku ośmiostopowej zaspy. Logan wciąż trzyma mnie za rękę. Uderzamy w śnieg z zawrotną prędkością i toniemy w nim, opadając do samego dna, do chwili, kiedy nasze stopy uderzają mocno o beton. Na szczęście śnieg jest gęsty i osłabia siłę upadku. Kiedy uderzam w ziemię, mam wrażenie, jakbym skoczyła z wysokości paru stóp.

Siedzę na dnie, w śniegu sięgającym wysoko ponad głowę, w całkowitym szoku. Słońce przeziera przez śnieg kilka stóp wyżej. Siedzę przemarznięta, obawiając się poruszyć, wdrapać z powrotem na śnieżną zaspę, przekonać się, czy coś złamałam. Mam wrażenie, jakbym była na plaży przysypana kupą piasku.

Powoli ruszam dłonią, potem ramieniem, a potem barkiem… Stopniowo podciągam się w górę i uwalniam z zagłębienia, w którym siedzę. Jest niewygodnie, lecz wygrzebuję się w górę, na zewnątrz sterty śniegu. Wychylam głowę, niczym goffer wyglądający z jamy w trawie. Odwracam się i widzę Logana, który robi dokładnie to samo.

Wyciągam szyję i podnoszę wzrok: hen wysoko, wciąż stojąc na dachu i patrząc w dół, czai się zgraja Skażeńców. Kłócą się między sobą i wygląda na to, że nie są skorzy do powtórzenia naszego skoku. Nie dziwię się im. Spoglądam w górę na dzielącą nas odległość i nie mogę się nadziwić, że się na to odważyłam. Nie zrobiłabym tego prawdopodobnie, gdybym miała czas się zastanowić.

Wstaję, uwolniwszy się z zaspy, i Logan również. Jestem całkowicie pokryta śniegiem, więc strzepuję go z siebie. Robię kilka kroków, sprawdzając, czy czegoś nie złamałam. Łydka wciąż mnie boli – bardziej, niż kiedykolwiek – lecz poza tym, o dziwo, sądzę, że wyszłam bez szwanku, nie licząc kilku kolejnych stłuczeń i siniaków świadczących o tym przejściu.

Logan chodzi, a ja z ulgą stwierdzam, że on również niczego sobie nie połamał. Co równie istotne, odczuwam ulgę, iż jesteśmy po tej stronie muru. Na pustyni. Może to oznaczać naszą powolną śmierć – ale przynajmniej przez jakiś czas jesteśmy bezpieczni.

Spoglądam w dół na zdewastowany, opuszczony University Place: wszystkie sklepy zostały spalone, niektóre runęły na ziemię. Nie ma tu nikogo, ani niczego. W równej mierze, jak chaotyczne i brutalne było pustkowie, pustynia jest teraz cicha. Spokojna. W końcu, po raz pierwszy od jakiegoś czasu, pozwalam sobie zmniejszyć czujność.

Lecz wiem, że nie powinnam. Jeśli ta część miasta rzeczywiście jest napromieniowana, to jest tu o wiele niebezpieczniej niż we wszystkich innych miejscach. Każda sekunda spędzona tutaj może nas skazić. I kto wie, kto – lub co – wciąż żyje w tej strefie. Wolałabym nie natknąć się na nic.

– Ruszajmy − Logan mówi i rusza śladem opon autobusu, które wiodą wprost pod łuk w murze i dalej wzdłuż University.

Idziemy szybkim krokiem po University, zerkając co chwila za siebie. Żałuję, bardziej niż kiedykolwiek, że nie mam teraz przy sobie żadnej broni. Logan sprawdza z przyzwyczajenia swój strój, i widać, że on również chciałby jakąś mieć. Naszą jedyną nadzieją jest podążanie tymi śladami, znalezienie Bree i wyniesienie się stąd jak najszybciej.

Mijamy ulicę 10-tą, potem 9-tą, 8-mą i nagle, po prawej, dostrzegamy niczym nieosłonięte niebo. Spoglądam tam i ze zdumieniem widzę pozostałości czegoś, co kiedyś było Washington Square Park. Przypominają mi się liczne wieczory, jeszcze przed wojną, które spędziłam tu z przyjaciółmi, siadając gdzie popadnie i obserwując akrobatów na deskorolkach, wykonujących sztuczki na betonowym placu. Teraz, kiedy patrzę na park, jestem przerażona: nic po nim nie zostało. Potężny łuk zdobiący wejście leży przewrócony na ziemi, zniszczony, przykryty śniegiem. Co gorsza, w miejscu, gdzie kiedyś był park, znajduje się obecnie rozległy krater, sięgający setki stóp w głąb ziemi. Rozciąga się daleko jak okiem sięgnąć. Jakby ktoś wyrwał całą część miasta.

Logan zauważa, że gapię się w milczeniu.

– To tu uderzyła pierwsza bomba – wyjaśnia. – Pierwsza z tych, które spadły na miasto.

Nie mogę uwierzyć. Przypomina mi to Wielki Kanion. Dostrzegam skutki niszczącej siły bomby, promieniującej na zewnątrz i topiącej fasady budynków wszędzie wkoło. Wszystko, co kiedyś znałam, znikło. Teraz bardziej przypomina to powierzchnię Marsa.

– Chodźmy – mówi ze zniecierpliwieniem Logan i uświadamiam sobie, że ten widok również i jego niepokoi.

Ślady autobusu ciągną się wzdłuż University aż do końca ulicy, a potem skręcają w lewo, w 4-tą, biegnącą na zachód. Podążamy za nimi przez Village i skręcamy na Bowery. Aleja jest szersza i również opustoszała. W zasięgu wzroku nie widać żywej duszy.

Powinnam czuć się swobodniej, jednakże, co dziwne, czuję się bardziej zdenerwowana, niż kiedykolwiek. Jest zbyt cicho, a ta cisza jest złowieszcza. Słyszę jedynie wycie wiatru, czuję, jak śnieg zacina w twarz. Nie mogę wyzbyć się przeczucia, że za chwilę coś na mnie wyskoczy.

 

Ale nic się nie dzieje. Zamiast tego, idziemy dalej, pokonujemy przecznicę za przecznicą, cały czas kierując się do centrum miasta. Jakbyśmy kroczyli rozległą pustynią, której końca nie widać. I właśnie to, jak się okazuje, jest prawdziwym niebezpieczeństwem tej strefy. Odległość. Zimno. Ślady autobusu zdają się nie mieć końca, a z każdym krokiem, mojej nodze się pogarsza i słabnę coraz bardziej.

Powoli, przedwieczorne niebo, ociężałe od burzowych chmur, staje się coraz ciemniejsze. Kiedy przechodzimy przez ulicę, którą kiedyś znałam pod nawą Houston, zastanawiam się, jak daleko jestem w stanie iść.

Jeśli Logan ma rację, jeśli rzeczywiście zabierają Bree do South Street Port, to czeka nas jeszcze długa droga. A ja już czuję zawroty głowy i majaczę z głodu. Nogi wydają się pięć razy cięższe i, jak na ironię, ten marsz może stać się najgorszą udręką ze wszystkich.

Jakoś brnę dalej, wędrując wzdłuż Bowery. Idziemy w ciszy, nie zamieniając ze sobą ani słowa. Jest tak wiele rzeczy, o których chcę mu powiedzieć, podziękować za uratowanie życia; ocalił mnie trzykrotnie tylko jednego dnia. Zaczynam się zastanawiać, czy kiedykolwiek zdołam spłacić ten dług.

Chcę mu też podziękować za to, że zrezygnował z łodzi i poszedł ze mną. Myślę o tym, ile dla mnie poświęcił i to mnie przytłacza. Chcę go zapytać, dlaczego to zrobił.

Jestem pod wrażeniem jego umiejętności bojowych. Logan przypomina mi tatę; taki musiał być w trakcie walki – lub, przynajmniej, taki był w moim wyobrażeniu. Zaczynam zastanawiać się, skąd pochodzi. Czy jest stąd. Czy ma tu rodzinę. Czy też gdziekolwiek indziej, ale żyjącą. Chcę go również zapytać, co czuje do mnie. Czy podobam mu się? Oczywiście, nigdy tak naprawdę nie śmiałabym go o to zapytać. Ale i tak, przychodzi mi to na myśl. Czy darzy mnie jakimś uczuciem? Dlaczego nie uciekł, kiedy nadarzyła się okazja? Dlaczego zaryzykował życie i podążył za mną? Kiedy o tym myślę, czuję się winna. Naraziłam go na niebezpieczeństwo. Mógłby być już teraz w jakimś bezpiecznym miejscu.

A przede wszystkim, wbrew sobie, pragnę wiedzieć, czy ma dziewczynę. Lub kiedykolwiek miał. Natychmiast besztam się, czując, że nie jestem uczciwa wobec Bena, z którym dopiero co się przecież rozstałam. Ale ci dwaj faceci – Logan i Ben – tak bardzo różnią się między sobą. Wracam myślami do uczuć, którymi darzę Bena i uświadamiam sobie, że wciąż są we mnie, wciąż są autentyczne: ma coś w sobie, taką wrażliwość, wręcz bezbronność, która naprawdę mi się podoba. Kiedy zaglądam w jego wielkie, cierpiące oczy, odkrywam coś, z czym mogę się utożsamiać.

Kiedy jednak patrzę na Logana, wydaje mi się bardzo pociągający, jednak w zupełnie inny sposób. Jest duży, silny i milczący. Jest szlachetny, jest człowiekiem czynu i wyraźnie potrafi o siebie zadbać. Jest też tajemniczy i żałuję, że nie znam go lepiej. Ale to właśnie podoba mi się najbardziej.

Uświadamiam sobie, że naprawdę lubię niektóre rzeczy w Benie i inne, odmienne, w Loganie. W jakiś sposób moje uczucia do nich obu wydają się współistnieć, być może dlatego, iż różnią się tak bardzo, że nie czuję, aby ze sobą konkurowały.

Pozwalam sobie zatracić się w tych myślach, kiedy tak idziemy w kierunku śnieżycy. Dzięki temu odwracam myśli od dokuczającego mi bólu, głodzie i zimnie.

Ulice zwężają się ponownie, w miarę jak zagłębiamy się w okolicę, którą kiedyś znałam jako Little Italy. Przypominam sobie, jak przyjechałam tu z tatą, jak zjedliśmy obiad w jednej z niewielkich, zatłoczonych, włoskich restauracyjek pełnych turystów. W tej chwili nie ma tu nic. Wszystkie witryny zostały zniszczone. Zostały same gruzy. Pustka.

Brniemy dalej i kiedy śnieg zaczyna sięgać kolan, marsz staje się trudniejszy. Liczę kroki, modląc się, by już być na miejscu. Docieramy na kolejną szeroką ulicę i przechylony znak oznajmia nam, iż jest to Delancey. Spoglądam w lewo, spodziewając się ujrzeć Williamsburg Bridge.

To niewiarygodne, ale go nie ma.

Potężny most został zburzony, zniszczony najwyraźniej w trakcie jednej z bitew, a jego metalowy podjazd wygina się w górę do nieba, niczym jakaś nowoczesna rzeźba. Cała ta praca, wszystkie desenie, cała siła robocza – wszystko na nic, wszystko zniszczone, i to prawdopodobnie w jednej chwili. I po co? Po nic.

Odwracam wzrok z odrazą.

Idziemy dalej w stronę centrum, przechodzimy Delancey i po kilku kolejnych przecznicach wpadamy na główną arterię Canal Street. Niemal boję się spojrzeć na Manhattan Bridge. Zmuszam się jednak, i od razu tego żałuję. Podobnie jak most Williamsburg, ten również jest zniszczony; nic tylko kawałki powykręcanego i rozdartego metalu i ziejąca pustka nad rzeką.

Przemy przed siebie. Moje dłonie i stopy są tak przemarznięte, że zaczynam się zastanawiać, czy ich sobie nie odmroziłam. Mijamy pozostałości po Chinatown, jego wysokie budynki i wąskie uliczki zmieniły się nie do poznania. Jak każda okolica, jest teraz tylko porzuconą stertą gruzu.

Bowery rozwidla się i idzie w prawo, w kierunku Park Row. Oddycham z trudem, kiedy udaje nam się pokonać kilka kolejnych przecznic i docieramy wreszcie do ogromnego skrzyżowania. Zatrzymuję się i patrzę z przejęciem.

Po prawej stronie leży budowla, która kiedyś była budynkiem City Hall, a teraz chyli się w ruinie, jest tylko zwykłą stertą gruzu. Okropieństwo. Niewiarygodny budynek, kiedyś taki wspaniały, teraz jest już tylko wspomnieniem.

Boje się odwrócić i spojrzeć na Brooklyn Bridge znajdujący się za mną – to piękne dzieło sztuki, most, po którym kiedyś chodziłam razem z Bree w ciepłe, słoneczne dni. Modlę się, by wciąż tam był, żeby chociaż jedna piękna rzecz pozostała nietknięta. Zamykam oczy i odwracam się powoli.

Jestem przerażona. Jest zniszczony, podobnie jak pozostałe dwa mosty. Nic się nie ostało, nawet konstrukcja, tylko ziejąca pustką dziura nad rzeką. W jego miejscu, tam, gdzie kiedyś stał, z rzeki wystają jedynie ogromne słupy powykręcanego metalu.

Jeszcze bardziej zdumiewający jest widok pozostałości po wielkim, wojskowym samolocie wystającym znad wody pod ostrym kątem, zanurzonym do połowy, ogonem skierowanym ku górze. To szokujące, kiedy widzi się tak ogromny samolot wystający z rzeki, jakby jakieś dziecko wrzuciło zabawkę do wanny i nigdy nie zadało sobie trudu, by ją wyjąć.

Jest już ciemno, prawie zmierzcha i nie jestem w stanie dalej iść. O dziwo, wiatr i śnieg tylko przybierają na sile. Śnieg sięga mi ponad kolana i odnoszę wrażenie, jakbym powoli była żywcem połykana. Wiem, że Seaport leży niedaleko, ale po prostu każdy krok kosztuje mnie zbyt wiele bólu.

Sięgam w górę i kładę dłoń na ramieniu Logana. Ogląda się na mnie ze zdziwieniem.

– Noga – mówię przez zaciśnięte zęby. – Nie mogę już iść.

– Obejmij mnie ramieniem – mówi.

Nachyla się, obejmuje mnie mocno ręką pod pachą i podpiera mnie w ten sposób.

Idziemy razem, a ból słabnie. Czuję się zawstydzona, skrępowana: nie lubię być zależną od jakiegoś faceta. Od nikogo. Teraz jednak, naprawdę tego potrzebuję.

Skręcamy w lewo, przechodząc pod budowlą, która kiedyś prowadziła do mostu, a potem odbijamy w prawo, w ulicę, która kiedyś zwała się Pearl Street. To niesamowite. Po tej całej tułaczce skończyliśmy w okolicy, w której dorastałam. To takie niesamowite być tu znowu. Tego dnia, kiedy stąd odeszłam, przyrzekłam sobie, że już nigdy tu nie wrócę. Przenigdy. Byłam pewna, że Manhattan zostanie zniszczony i nigdy, nawet w wyobraźni, nie sądziłam, że go jeszcze zobaczę.

Największy ból odczuwam jednak teraz, idąc tędy znowu, wąskimi, brukowanymi uliczkami, w tej starej, historycznej dzielnicy, rojącej się od turystów, wszystkiego, co kiedyś znałam. Wspomnienia powracają falami, pamięć o miejscach, wszystkich zakamarkach, w których bawiłyśmy się razem z Bree. Powracają reminiscencje o czasie spędzonym tutaj z mamą i tatą. Kiedy jeszcze byli szczęśliwi ze sobą.

Nasze mieszkanie mieściło się w dzielnicy handlowej, nad jednym ze sklepów, w niewielkim, historycznym budynku. Nie cierpiałam go w dzieciństwie, tych wszystkich irytujących sobotnich wieczorów, kiedy życie nocne zdawało się nie mieć końca, kiedy ludzie rozmawiali i palili papierosy tuż pod moim oknem, do piątej nad ranem. Teraz zrobiłabym wszystko za te odgłosy, za tamtą atmosferę. Oddałabym wszystko, aby móc przejść przez ulicę do kawiarni i zamówić śniadanie. Na samą myśl o tym dostaję bolesnego skurczu żołądka.