Tasuta

Arena Jeden

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Jak chce los, skręcamy w Water Street – dokładnie tę przecznicę, na której mieszkałam. Z drżeniem serca uzmysławiam sobie, że będziemy przechodzić koło mojego mieszkania. Nie mogę oprzeć się myśli, że może to tata spogląda z góry i mnie prowadzi. A może to mama, jeśli nie żyje. Może to ona spogląda z nieba. Może, choć drwi ze mnie. Udziela reprymendy. Jakby nie było, właśnie tutaj ją zostawiłam wszystkie te lata temu. Mogła iść ze mną. Ale nie chciała stąd odejść. I wiedziałam o tym. Mimo wszystko, nadal czuję, że zrobiłam, co musiałam w tamtej chwili – dla mnie, a co ważniejsze, dla Bree. Co innego miałabym zrobić? Po prostu siedzieć tu z nią i czekać na śmierć?

Bezwiednie dostrzegam w tym wszystkim ironię, w tych zawiłościach, które niesie ze sobą życie. Zabrałam Bree i uciekłyśmy w bezpieczne miejsce, lecz w tej chwili jest więziona i to z powrotem tutaj, skąd wyruszyłyśmy. Prawdopodobnie nigdy jej nie odzyskam. A sądząc po tym, jak się w tej chwili czuję, nie wyobrażam sobie, iż sama przeżyję dłużej niż kilka następnych godzin. A więc co dobrego przyniósł nam nasz wyjazd? Gdybym po prostu nie ruszała się stąd, została z mamą, przynajmniej wszystkie spokojnie umarłybyśmy razem. A nie tą długą, pełną udręki, śmiercią głodową. Może mama miała przez cały czas rację.

Mijamy budynek z moim mieszkaniem i przygotowuję się psychicznie. Zastanawiam się, jak będzie wyglądał. Wiem, że to absurdalne, ale zastanawiam się, czy mama jest tam nadal, siedząc w oknie. Czekając.

Budynek jest jednak stertą gruzu przykrytą śniegiem. Ze zgliszcz wyrastają wysokie chwasty. Wygląda na to, że zawalił się wieki temu. Czuję się tak, jakby ktoś zdzielił mnie w brzuch. Mój dom przepadł. Mama naprawdę odeszła.

– Co się stało? – pyta Logan.

– Nic – odpieram.

Zmierzamy dalej ku sercu dzielnicy handlowej South Street Seaport. Pamiętam, jak siedziałam tu, podziwiając lśniący bruk, wszystkie te drogie sklepy, czując się tak, jakbym była w najdoskonalszym miejscu na świecie. Miejscu, które opiera się wszystkim zmianom. Teraz widzę jedynie spustoszenie. Nie ma żadnych znaków, niczego, co wskazywałoby na to, czym kiedyś było to miejsce.

Skręcamy w lewo na Fulton i w oddali dostrzegam nabrzeże. Jest już po zmierzchu, na horyzoncie zbierają się gęste, szare chmury, a ja nareszcie czuję przypływ nadziei, widząc wodę tylko kilka przecznic dalej. Ślady autobusu skręcają tutaj i kończą się przy pomoście. Dokonaliśmy tego.

Idziemy szybciej. Czuję przypływ adrenaliny, zastanawiając się, czy Bree może wciąż tam być, na pomoście. Nieświadomie sięgam do pasa po broń, zanim przypominam sobie, że żadnej nie mam. Nieważne. Jeśli tam jest, znajdę sposób, by ją odzyskać.

Wychodzimy na drewniany pomost, rojący się w dawnych czasach od turystów, teraz całkiem opuszczony. Wysokie, historyczne żaglowce wciąż tkwią w miejscu, podskakując na fali – jednak teraz są to już tylko butwiejące kadłuby. Na końcu pomostu dostrzegam autobus. Biegnę do niego z walącym sercem, mając nadzieję, że Bree wciąż z jakiegoś powodu tam jest.

Ale oczywiście autobus dawno już został rozładowany. Podchodzę z boku i widzę, że jest pusty. Sprawdzam śnieg i widzę ślady, gdzie dziewczynki wysiadły, którędy zostały przeprowadzone po rampie na statek. Oglądam się na wodę i w oddali dostrzegam wielką, zardzewiałą krypę, może z pół mili ode mnie, przycumowaną na Governor’s Island. Opuszcza ją rząd dziewcząt. Bree jest wśród nich. Czuję to.

Czuję, jak wzrasta we mnie determinacja, ale również bezsilność. Nie zdążyliśmy na łódź. Przybyliśmy zbyt późno.

– Rano jest kolejna – mówi Logan. – O świcie. Zawsze płynie, raz dziennie. Musimy tylko przeczekać. Znaleźć jakieś schronienie na noc.

– Jeśli ją przeżyjecie – dobiega nas dziwny głos z tyłu.

Obracamy się na pięcie.

Stoi przed nami, jakieś dziesięć stóp dalej, tuzin ludzi ubranych w żółte, wojskowe mundury. Po środku stoi osoba wyglądająca na ich dowódcę. Jego twarz jest stopiona, zdeformowana, podobnie jak i u pozostałych. Wygląda nawet gorzej od spotkanych wcześniej Deformantów, jeśli to w ogóle możliwe. Może z powodu tego, że żyją w tej napromieniowanej strefie.

W jakiś sposób udało im się do nas podkraść. Mają przewagę liczebną, nie mówiąc o broni za ich pasami i pistoletami w dłoniach. Nie mamy szans.

– Jesteście teraz na moim terenie – mówi dalej. – Dlaczego nie mielibyśmy sami was zabić?

– Proszę – błagam. – Łowcy zabrali moją siostrę. Muszę ją odzyskać.

– Darzymy łowców równie dużą niechęcią, co wy. Jeżdżą tutaj swymi autobusami, jakby te tereny należały do nich. TO JEST MOJE TERYTORIUM! – wrzeszczy, wykrzywiając twarz i wybałuszając oczy. – SŁYSZYCIE? MOJE!

Wzdrygam się na dźwięk jego głosu, tak bardzo zniekształconego gniewem. Zaczynam majaczyć z wyczerpania i bólu. Ledwie stoję.

Robi krok w naszym kierunku, a ja przygotowuję się na atak. Ale zanim cokolwiek pomyślę lub zrobię, świat zaczyna wirować. Kręci się i kręci i zanim się orientuję, upadam na ziemię.

A potem, wszystko ogarnia mrok.

DWADZIEŚCIA DZIEWIĘĆ

Otwieram oczy z wysiłkiem. Nie jestem pewna, czy żyję, czy umarłam, ale jeśli żyję, to nie wiedziałam, że życie można odczuwać w ten sposób: pali mnie każdy mięsień. Trzęsę się i drżę i jeszcze nigdy w życiu nie było mi tak zimno – choć jednocześnie jestem cała rozpalona i po plecach spływa mi zimny pot. Włosy przylegają do twarzy, a każdy staw boli bardziej, niż mogę to opisać. Jakbym dostała najgorszej gorączki, jaką kiedykolwiek miałam – razy sto.

Moja łydka jest epicentrum tego bólu: rwie ostro i sprawia wrażenie, jakby była rozmiarów piłki softballowej. Ból jest tak dojmujący, że mrużę powieki, zaciskam zęby i modlę się po cichu, by ktoś po prostu ją odciął.

Rozglądam się i widzę, że leżę na betonowej podłodze, na piętrze opuszczonego magazynu. Ścianę tworzą ogromne, fabryczne okna, w większości zbite. Do środka wpadają podmuchy zimnego wiatru oraz śnieg, którego płatki opadają dokoła. Przez okna dostrzegam nocne niebo i nisko zawieszony między chmurami księżyc w pełni. To najpiękniejszy księżyc, jaki kiedykolwiek widziałam. Wypełnia wnętrze magazynu nastrojowym światłem.

Nagle czuję czyjąś delikatną dłoń na ramieniu.

Podnoszę głowę i udaje mi się lekko ją obrócić. Obok mnie klęczy Logan. Uśmiecha się do mnie. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak źle muszę wyglądać i jestem zażenowana, że widzi mnie w takim stanie.

– Żyjesz – mówi, a ja słyszę w jego głosie wyraźną ulgę.

Wracam myślami do minionych zdarzeń, starając się przypomnieć sobie, gdzie ostatnio byłam. Pamiętam Seaport… pomost… Czuję kolejną falę bólu przeszywającego nogę i jakąś częścią swego istnienia pragnę, by Logan po prostu pozwolił mi umrzeć. Podnosi igłę, przygotowując się do zrobienia zastrzyku.

– Dali nam lekarstwo – mówi. – Chcą, żebyś żyła. Nie cierpią łowców równie mocno, jak my.

Staram się zrozumieć, co do mnie mówi, ale mój umysł nie działa najlepiej, a do tego trzęsę się i szczękam zębami.

– To penicylina. Nie wiem, czy zadziała – ani nawet, czy jest prawdziwa, ale musimy spróbować.

Nie musi mi tego mówić. Czuję rozprzestrzeniający się ból i wiem, że nie ma żadnej alternatywy.

Przytrzymuje mi dłoń, a ja ściskam jego rękę. Potem nachyla się i wbija mi igłę w łydkę. Sekundę później czuję ostre ukłucie. Oddycham gwałtownie i jeszcze mocniej ściskam jego dłoń.

Kiedy Logan wciska igłę głębiej, czuję palącą ciecz rozlewającą się wewnątrz. Nie potrafię znieść bólu i, wbrew sobie, słyszę swój wrzask rozchodzący się echem po magazynie.

Kiedy Logan usuwa igłę, czuję kolejny podmuch wiatru i śniegu, który schładza mi pot na czole. Próbuję znów zaczerpnąć tchu. Chcę podnieść na niego wzrok, podziękować mu. Ale nie potrafię: moje powieki, takie ciężkie, zamykają się same.

I chwilę później, znów odpływam.

*

Jest lato. Mam trzynaście lat, a Bree sześć, i trzymając się za ręce, skaczemy tętniącymi życiem ulicami Seaport. Wprost kipią życiem. Wszyscy pędzą, zajęci swymi sprawami, a Bree i ja biegniemy brukowanymi ulicami, śmiejąc się ze śmiesznych ludzi.

Bree bawi się w coś w rodzaju gry w klasy, podskakując, lub przeskakując szpary w powierzchni co kilka kroków, a ja staram się za nią nadążyć. Zanosi się radosnym śmiechem, a potem jeszcze głośniej, kiedy gonię ją wokół pomnika.

Za nami, trzymając się za ręce, idą moi rodzice. Jest to jedna z niewielu chwil, które pamiętam, kiedy byli ze sobą szczęśliwi. Jest to też jedna z niewielu chwil, które pamiętam, kiedy mój ojciec był naprawdę z nami. Rodzice wloką się za nami, obserwując nas bacznie, a ja nigdy jeszcze w swoim życiu nie czułam się tak bezpiecznie. Świat jest idealny. Już zawsze będziemy tacy szczęśliwi, jak w tej chwili.

Bree znajduje huśtawkę i jest uszczęśliwiona. Biegnie do niej i skacze. Nie waha się, wiedząc, że wskoczę na drugi koniec i ją zrównoważę. Oczywiście robię to. Jest ode mnie lżejsza, więc specjalnie nie podskakuję zbyt ostro, by mogła huśtać się razem ze mną.

Przymykam powieki. Minęło trochę czasu. Nie jestem pewna, ile. Jesteśmy gdzieś w parku nad wodą. Rodziców nie ma. Jesteśmy same. Właśnie zachodzi słonce.

– Pchaj mocniej, Brooke! – piszczy Bree.

Bree siedzi na bujanej huśtawce. Wyciągam rękę i pcham ją. Szybuje coraz wyżej, śmiejąc się donośnie. W końcu zeskakuje. Podchodzi i przytula się do mnie, obejmując mocno moje uda swymi malutkimi dłońmi. Klękam i przytulamy się do siebie.

Odchyla się i spogląda na mnie, uśmiechając się.

– Kocham cię, Brooke – mówi, śmiejąc się.

– Ja ciebie też – odpowiadam.

– Zawsze będziesz moją starszą siostrą? – pyta.

– Tak – mówię.

– Przyrzekasz? – pyta.

– Przyrzekam – mówię.

*

Otwieram oczy i po raz pierwszy od niepamiętnej chwili nie czuję bólu. To zdumiewające: znów czuję się zdrowa. Ból w nodze w zasadzie ustał, opuchlizna zmniejszyła się do rozmiaru piłeczki golfowej. Lekarstwo naprawdę pomogło.

 

Moje inne bóle również radykalnie się zmniejszyły. Wyczuwam też, że gorączka minęła. Nie jest już mi tak zimno, jak wcześniej, ani nie pocę się tak bardzo. Dostałam drugą szansę od życia.

Wciąż jeszcze panuje mrok. Nie widzę już księżyca i zastanawiam się, ile minęło czasu. Logan nadal siedzi tuż obok. Zauważa mnie i reaguje natychmiast, przecierając mi czoło wilgotną szmatką. Nie ma na sobie swej kurtki; przykrył nią mnie. Czuję się paskudnie; musi zamarzać.

Czuję, jak ogarnia mnie nowa fala wdzięczności dla niego, czuję, że jest mi bliższy, niż kiedykolwiek przedtem. Musi mu naprawdę zależeć na mnie. Chciałabym powiedzieć mu, jak bardzo to doceniam. Ale w tej chwili, mój umysł działa powoli i nie potrafi sklecić odpowiednich słów.

Sięga w dół, podpiera mi dłonią głowę i unosi ją.

– Otwórz usta – mówi cicho.

Kładzie mi trzy tabletki na języku, a potem wlewa do ust wodę mineralną. Gardło wyschło mi tak bardzo, że dopiero po kilku próbach udaje mi się przełknąć pigułki − i czuję, jak przechodzą w dół. Podnoszę głowę jeszcze trochę i biorę kolejny długi łyk.

– Przeciwgorączkowe – mówi.

– Czuję się znacznie lepiej – mówię z werwą. Chwytam jego dłoń i ściskam ją mocno z wdzięczności. Ocalił mi życie. Znowu. Podnoszę na niego wzrok. – Dziękuję – mówię szczerze.

Uśmiecha się, po czym nagle zabiera rękę. Nie jestem pewna, jak mam to interpretować. Nie zależy mu na mnie tak bardzo, jak sądzę? Czy zrobił to tylko z poczucia obowiązku? A może ma na oku kogoś innego? Czy w jakiś sposób przekroczyłam granicę? A może po prostu jest nieśmiały? Speszony?

Zastanawiam się, dlaczego aż tak bardzo mnie to martwi i nagle do mnie dociera: darzę go uczuciem.

Sięga w dół i wyjmuje coś z plecaka.

– Dali nam to – mówi.

Wyciąga kawałek suszonego owocu i wręcza mi. Biorę z podziwem, czując ukłucie głodu.

– A ty? – pytam.

Potrząsa głową, jakby od niechcenia. W takim razie nie zjem go i ja. Rozdzieram owoc i wciskam połowę w jego dłoń. Niechętnie, ale przyjmuje. Po czym, pożeram swoją i całkiem możliwe, że jest to najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek jadłam. Smakuje, jak czereśnie.

Uśmiecha się podczas jedzenia, a potem sięga do plecaka i wyciąga dwa pistolety. Wręcza mi jeden. Przyglądam się mu z podziwem.

– Naładowany do pełna − mówi.

– Muszą naprawdę nienawidzić łowców – mówię.

– Chcą, byśmy odzyskali twoją siostrę. I chcą też, żebyśmy wyrządzili jak najwięcej szkód – mówi.

Broń ciąży mi w dłoni; dobrze jest znowu poczuć ją przy sobie. Nareszcie nie czuję się bezbronna. Mam spore szanse, by odzyskać Bree.

– Kolejna łódź odpływa o brzasku – mówi. – Za kilka godzin. Jesteś na to gotowa?

– Będę na niej, choćbym była trupem – mówię, a on się uśmiecha.

Przygląda się swojej broni, a mnie ogarnia nagle pragnienie, by dowiedzieć się czegoś więcej o nim. Nie chcę wyjść na wścibską, ale on jest taki milczący, taki zagadkowy. Czuję też, że coraz bardziej przywiązuję się do niego. Muszę wiedzieć więcej.

– Gdzie zamierzałeś popłynąć? – pytam. Mój głos jest ochrypły, a wydobywając się z wyschniętego gardła, brzmi bardziej szorstko, niżbym tego chciała.

Spogląda na mnie, zaintrygowany.

– Gdybyś uciekł, na początku. Gdybyś wziął tamtą łódź.

Odwraca wzrok i wzdycha. Następuje długa chwila ciszy i po jakimś czasie zaczynam się zastanawiać, czy zamierza mi odpowiedzieć.

– Gdziekolwiek – mówi w końcu – jak najdalej stąd.

Coś przede mną ukrywa. Nie jestem pewna, dlaczego. Ale czuję po prostu, że należy do tego typu ludzi, którzy zawsze mają konkretny plan.

– Musi być jakieś miejsce – mówię. – Jakieś miejsce, które miałeś na oku.

Odwraca wzrok. Potem, po długiej ciszy, niechętnie odpowiada

– Tak, było takie jedno.

Z jego tonu jasno wynika, że teraz nie wierzy w to, że zdoła tam dotrzeć. Po dłuższej chwili zdaję sobie sprawę, że sam z siebie więcej nie powie. Nie chcę wściubiać nosa, ale po prostu muszę to wiedzieć.

– Gdzie? – pytam.

Odwraca wzrok, a ja widzę, że z jakiegoś powodu nie chce mi tego powiedzieć. Zastanawiam się, czy nadal mi nie ufa. Potem, w końcu, odpowiada.

– Podobno zostało jeszcze jedno miasto. Bezpieczne, nietknięte, gdzie wszystko idealnie funkcjonuje. Jedzenie i woda bez ograniczeń. Ludzie żyją tam, jakby wojna nigdy nie wybuchła. Wszyscy są zdrowi. I nie zagraża nic z zewnątrz.

Spogląda na mnie.

– Właśnie tam uciekałem.

Przez chwilę zastanawiam się, czy mnie nie nabiera. Musi zdawać sobie sprawę, jak niedorzecznie to brzmi – wręcz infantylnie. Nie mogę uwierzyć, że ktoś tak dojrzały i odpowiedzialny jak on, mógłby wierzyć w istnienie takiego miejsca– czy planować je odnaleźć, ni mniej, ni więcej.

– Brzmi jak jakaś bajka – mówię, uśmiechając się i spodziewając, że za chwilę powie, iż żartował.

Jednak, ku memu zdumieniu, Logan nagle spogląda na mnie gniewnie.

– Wiedziałem, że nie powinienem nic mówić – mówi, wyglądając na urażonego.

Jestem zszokowana jego reakcją. Naprawdę w to wierzy.

– Przepraszam – mówię. – Myślałam, że żartujesz.

Odwraca wzrok, zakłopotany. Ciężko mi to pojąć: już dawno temu przestałam myśleć, że istnieje jeszcze coś dobrego na tym świecie. Nie mogę uwierzyć, że wciąż tkwi w swym przekonaniu. On, taki realista.

– Gdzie to jest? – pytam w końcu. – To miasto?

Przez dugi czas milczy, jakby rozważał, czy mi powiedzieć.

W końcu, odpowiada:

– W Kanadzie.

Brak mi słów.

– Zamierzałem popłynąć łodzią w górę rzeki. Przekonać się na własne oczy.

Potrząsam głową.

– Cóż, chyba każdy z nas musi w coś wierzyć – mówię.

Żałuję już w chwili, kiedy wymawiam te słowa. Zbyt szorstko go traktuję. Taki już jest ze mną problem – zdaje się, że nie potrafię nigdy mówić tego, co właściwe. Potrafię być zbyt bezwzględna, zbyt krytyczna – jak mój tata. Kiedy się denerwuję, lub zawstydzam, lub boję powiedzieć to, co naprawdę mam na myśli – zwłaszcza w towarzystwie chłopaków – czasami wszystko idzie na opak. Tak naprawdę to chciałam powiedzieć: Sądzę, że to wspaniałe, że wierzysz w coś jeszcze. Sama chciałabym również w coś wierzyć.

Wzrok mu pochmurnieje, a policzki oblewają się rumieńcem z zażenowania. Chcę cofnąć swoje słowa, ale już za późno. Szkody zostały wyrządzone. Już wszystko schrzaniłam.

Próbuję szybko coś wymyślić, cokolwiek, by zmienić temat. Nie jestem zbyt biegła w takich rozmowach. Nigdy nie byłam. I w zasadzie może już być za późno na ocalenie czegokolwiek.

– Straciłeś kogoś? – pytam. − Na wojnie?

Ale ze mnie idiotka. Co za głupie pytanie. Właśnie wszystko pogorszyłam.

Nabiera głęboko powietrza, powoli, a ja odnoszę wrażenie, że naprawdę go zraniłam. Zagryza dolną wargę i przez chwilę wygląda, jakby powstrzymywał się od łez.

Po nieskończenie długiej chwili, w końcu mówi:

– Wszystkich.

Jeśli obudzę się rano, a go nie będzie, nie będę go winić. W zasadzie, będę zdziwiona, jeśli będzie jeszcze gdzieś w pobliżu. Najwyraźniej, powinnam się zamknąć i poczekać do świtu.

Ale jest jeszcze jedna rzecz, której muszę się dowiedzieć, jedno pytanie, które wypala moje wnętrze. Nie potrafię powstrzymać się od wypowiedzenia go na głos.

– Dlaczego mnie uratowałeś? – pytam.

Spogląda na mnie żarliwie, swymi czerwonymi oczyma, po czym powoli odwraca wzrok. Odwraca się, a ja zastanawiam się, czy w ogóle mi odpowie.

Następuje długa chwila ciszy. Wiatr gwiżdże, hulając przez puste okna, a na podłodze lądują płatki śniegu. Powieki mi ciążą i zaczynam z powrotem zapadać w sen, dryfując między snem i jawą. Ostatnią rzeczą, którą słyszę, zanim moje oczy zamkną się na dobre, są jego słowa, takie ciche i niewyraźne, że nie jestem pewna, czy naprawdę je wypowiada, czy też są one częścią mojego snu:

– Ponieważ przypominasz mi kogoś.

*

Przez następne kilka godzin to budzę się, to zasypiam, częściowo śniąc, a częściowo wracając myślami do przeszłości. Podczas jednego z epizodów, w końcu przypominam sobie, co stało się tego dnia, kiedy opuściłyśmy miasto. I choć bardzo chciałabym o tym zapomnieć, wszystkie wspomnienia powracają do mnie falą.

Kiedy znalazłam Bree w alejce, otoczoną przez chłopaków i rzuciłam koktajl Mołotowa – doszło do niewielkiej eksplozji, a potem powietrze przeszyły wrzaski. Zdołałam trafić ich prowodyra i chłopak rozbłysnął kulą ognia. Zaczął biegać wkoło, jak szalony, a pozostali próbowali ugasić na nim płomienie.

Nie czekałam. W całym tym chaosie przebiegłam tuż przy palącym się chłopaku, chwyciłam dłoń Bree i uciekłyśmy przed nimi bocznymi alejami. Gonili nas, ale my znałyśmy te uliczki lepiej, niż ktokolwiek. Przemykałyśmy budynkami przez ukryte drzwi, po kubłach na śmieci i przez płoty. Po kilku przecznicach zgubiłyśmy ich i bezpiecznie wróciłyśmy do naszego budynku.

To dopełniło miary. Byłam zdecydowana opuścić miasto natychmiast, w tamtej chwili. Nie było już bezpieczne – a jeśli mama tego nie potrafiła zauważyć, to musiałyśmy odejść bez niej.

Wpadłyśmy do naszego mieszkania i natychmiast pobiegłam do pokoju mamy. Siedziała w ulubionym fotelu, wyglądając przez okno, jak to miała w zwyczaju, czekając, aż wróci tata.

– Odchodzimy – powiedziałam z determinacją. – Jest już zbyt niebezpiecznie. Bree prawie zginęła. Spójrz na nią. Jest roztrzęsiona.

Mama spojrzała na Bree, potem z powrotem na mnie, nie odzywając się ani słowem.

– Nie wróci – powiedziałam. – Spójrz prawdzie w oczy. On nie żyje.

Mama wzięła zamach i uderzyła mnie w twarz. Byłam zszokowana. Wciąż pamiętam, jak mnie to zapiekło.

– Nigdy więcej nie waż się tego mówić – warknęła.

Zwęziłam oczy, wkurzona, że śmiała mnie uderzyć. Nigdy jej tego nie wybaczę.

– Świetnie – wysyczałam do niej. – Możesz żyć w świecie swoich fantazji jak długo masz na to ochotę. Jeśli nie chcesz iść, nie musisz. Ale my odchodzimy. Idę w góry i zabieram ze sobą Bree.

Parsknęła szyderczo

– To śmieszne. Mosty zostały zamknięte.

– Wezmę łódź – odpowiadam, przygotowana na to pytanie. – Znam kogoś, kto nas zabierze. Ma motorówkę i zawiezie nas w górę rzeki.

– I niby jak cię na to stać? – spytała chłodno.

Zawahałam się, mając poczucie winy

– Wymieniłam swój złoty zegarek.

Mama zwęziła oczy.

– Masz na myśli taty złoty zegarek – warknęła.

– Dał mi go – poprawiłam ją. – I jestem pewna, że chciałby, abym go dobrze wykorzystała.

Odwróciła ode mnie wzrok z odrazą, spoglądając z powrotem przez okno.

– Nie rozumiesz? – ciągnęłam dalej. – Za kilka tygodni to miasto zostanie doszczętnie zniszczone. Już nie jest tu bezpiecznie. To nasza ostatnia szansa, by stąd odejść.

– I jak będzie się czuł twój ojciec, kiedy wróci do domu i nikogo nie zastanie? Kiedy odkryje, że go porzuciłyśmy?

Spojrzałam na mamę z niedowierzaniem. Naprawdę zatraciła się w swoim świecie fantazji.

– On nas zostawił – wyrzuciłam z siebie. – Zgłosił się na tę głupią wojnę. Nikt go o to nie prosił. Nie wróci. I dokładnie tego chciałby od nas. Chciałby, żebyśmy przeżyły. A nie siedziały w jakimś głupim mieszkaniu i czekały na śmierć.

Mama powoli odwróciła się i spojrzała na mnie zimnymi, stalowoszarymi oczyma. Miała w sobie ohydną determinację, tę samą, którą i ja mam. Czasami nienawidzę samej siebie za to, że tak bardzo ją przypominam. Zauważyłam wtedy w jej wzroku, że nigdy, przenigdy nie zamierza się poddać. Wbiła sobie do głowy, że oczekiwanie jest oznaką jej lojalności. A kiedy już wbiła sobie coś do głowy, nic nie było w stanie tego zmienić.

W moim przekonaniu jednak, jej lojalność była nieuzasadniona. Miała obowiązek wobec nas. Swoich dzieci. A nie mężczyzny, który był bardziej oddany walce niż swojej rodzinie.

– Jeśli chcesz opuścić ojca, proszę bardzo. Ja nie idę. Kiedy twoje plany spalą na panewce i nie dotrzecie w górę rzeki, możecie wrócić. Będę tutaj.

Nie czekałam ani sekundy dłużej. Chwyciłam Bree, odwróciłam się i odmaszerowałam z nią do wyjścia. Bree płakała, a ja wiedziałam, że powinnam szybko się stamtąd wynieść. Zatrzymałam się po raz ostatni przed drzwiami.

– Popełniasz błąd – zawołałam.

Lecz nawet nie zadała sobie trudu, by się odwrócić, by pożegnać się z nami. Wiedziałam, że nigdy by tego nie uczyniła.

Otworzyłam drzwi, a potem zatrzasnęłam je za sobą.

I wtedy właśnie ostatni raz widziałam mamę żywą.