Tasuta

Arena Jeden

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

CZĘŚĆ III

TRZYNAŚCIE

Budzę się w ciemności. Jestem tak zdezorientowana, tak obolała, że na początku zastanawiam się, czy żyję, czy też umarłam. Leżę twarzą do dołu, na zimnej, metalowej podłodze, wykręcona w nienaturalnej pozycji. Odwracam się. Powoli wyciągam ręce, kładę dłonie na ziemi i odpycham się w górę.

Każdy ruch przynosi ból. Wydaje się, że nie ma ani jednej części ciała, której oszczędzono by cierpienia. Siadam powoli wyprostowana i głowa mi pęka. Kręci mi się w głowie. Mam jednocześnie mdłości, jest mi słabo i jestem głodna. Nie jadłam cały dzień. W gardle mi zaschło. Czuję się, jakbym wypadła z miksera.

Siedzę, odczuwając wciąż zawroty głowy, aż w końcu uzmysławiam sobie, że nie umarłam. Wciąż żyję. Jakoś.

Rozglądam się po wnętrzu, próbując się pozbierać, zastanawiając się, gdzie jestem. Wokół panuje ciemność. Jedyne światło, jakie przenika do środka przez wąską szczelinę pod drzwiami, widać gdzieś w odległej części pomieszczenia. Jest zbyt słabe, by zobaczyć tutaj cokolwiek.

Stopniowo podnoszę się na kolano, trzymając głowę w dłoniach, starając się złagodzić ból. Już ten mały gest powoduje, że wszystko zaczyna wirować. Zastanawiam się, czy nie zostałam czymś nafaszerowana, czy też po prostu jest mi słabo z powodu niekończącej się serii urazów, których doznałam w ciągu ostatniej doby.

Z najwyższym wysiłkiem zmuszam się, by stanąć na nogi. Duży błąd. Naraz czuję ból promieniujący z przynajmniej tuzina różnych miejsc: z rany w ramieniu; z pękniętych żeber; z czoła w miejscu, którym uderzyłam o deskę rozdzielczą; oraz na twarzy. Sięgam dłońmi w górę i wyczuwam wielki obrzęk; to tam musiał zdzielić mnie łowca.

Próbuję sobie coś przypomnieć…. Penn Station… jak przejechałam łowców… jak uderzyłam w pociąg… jak go goniłam… jak skoczyłam na stopnie… a potem zostałam uderzona…. Wracam myślami do tamtych chwil i uzmysławiam sobie, że Bena nie było wtedy przy mnie. Pamiętam, że siedział w samochodzie, nieprzytomny. Zastanawiam się, czy w ogóle przeżył zderzenie.

– Ben? – Wołam niepewnie w mrok.

Czekam, mając nadzieję, że otrzymam jakąś odpowiedź, mając nadzieję, że jest tu ze mną. Mrużę oczy, ale nie jestem w stanie nic zauważyć. Nic, tylko cisza. Moje przerażenie jedynie się pogłębia.

Zastanawiam się jeszcze raz, czy Bree była w tym pociągu, i dokąd jechał. Pamiętam, że widziałam tam brata Bena, jednak nie mogę przypomnieć sobie, abym rzeczywiście zauważyła tam Bree. Jestem zaskoczona, że w ogóle działa jeszcze jakikolwiek pociąg. Czy mógłby służyć do przewiezienia ich na Arenę Jeden?

Nic z tego nie ma jednak już znaczenia. Kto wie, ile godzin leżałam nieprzytomna, ile czasu straciłam. Kto wie, dokąd zmierzał pociąg, czy też ile setek mil już zdążył przejechać. Nie ma mowy, żebym mogła go dogonić – zakładając, że w ogóle uda mi się stąd uciec. W co wątpię. Czuję się bezsilna i zrozpaczona, kiedy zdaję sobie sprawę, że wszystko było na nic. Pozostało mi już tylko czekać na karę, na pewną śmierć, pokutę, jaką zgotują mi łowcy niewolników. Prawdopodobnie będą mnie torturować, a potem zabiją. Modlę się, aby to szybko nastąpiło.

Zastanawiam się, czy istnieje jakikolwiek sposób na ucieczkę z tego miejsca. Stawiam kilka niepewnych kroków w ciemności, trzymając ręce wyciągnięte przed siebie. Każdy krok to męka, moje ciało jest tak bardzo znużone, ociężałe i zbolałe. Jest zimno i cała drżę; od wielu dni nie byłam w stanie ogrzać się i czuję, że mam gorączkę. Nawet, jeśli przypadkiem uda mi się w jakiś sposób uciec, wątpię, czy w tym stanie daleko zajdę.

Dochodzę do ściany i przesuwam po niej dłońmi, poruszając się po wnętrzu w kierunku drzwi. Nagle, słyszę jakiś dźwięk dochodzący z zewnątrz. Rozlegają się odgłosy kroków, kilku par wojskowych butów maszerujących po stalowym podłożu. Niosą się złowieszczym echem w mroku, zbliżając coraz bardziej.

Rozlega się dzwonienie kluczy i drzwi do mojej celi zostają otwarte. Wnętrze zalewa światło. Podnoszę dłonie do oczu, oślepiona blaskiem.

Mój wzrok nie przystosował się jeszcze do światła, ale jestem w stanie rozróżnić sylwetki kilku osób w wejściu. Są wysokie i muskularne. Wygląda na to, że mają na sobie mundury łowców, wraz z czarnymi maskami na twarzy.

Powoli opuszczam dłonie i moje oczy przystosowują się do nowych warunków. Jest ich pięciu. Ten stojący w środku, w ciszy wyciąga parę otwartych kajdanek w moją stronę. Nie mówi ani nie porusza się wcale. Sądząc po jego geście, wydaje się oczywiste, że mam podejść i pozwolić, by mnie skuł. Wydaje się, że czekają, by gdzieś mnie zabrać.

Szybko lustruję swoją celę, teraz, kiedy już zalewa ją światło. Zauważam, że jest to zwykły pokój, dziesięć stóp na dziesięć szerokości, ze stalowymi ścianami i podłogą i nie ma w nim nic wartego uwagi. I żadnej drogi ucieczki. Powoli przesuwam dłonie wzdłuż talii i czuję, że zabrali mój pas na broń. Jestem bezbronna. Jakakolwiek próba walki z tymi dobrze uzbrojonymi żołnierzami nie miałaby najmniejszego sensu.

Nie mam nic do stracenia, pozwalając, by mnie skuli. Nie mam przecież wyboru. Tak, czy inaczej, jest to mój bilet na zewnątrz. A jeśli ten bilet oznacza moją śmierć, przynajmniej będę miała to już za sobą.

Podchodzę do nich powoli i odwracam się. Zaciskają mi zimne, metalowe kajdanki na nadgarstkach o wiele za ciasno. Potem chwytają mnie od tyłu, za koszulę i popychają na korytarz.

Idę dalej niepewnym krokiem, a łowcy podążają tuż za mną, wybijając butami rytm niczym gestapo. Korytarze rozświetlają sporadycznie porozmieszczane, mniej więcej co dwadzieścia stóp, przyćmione światła awaryjne, rzucające zaledwie tyle światła, by widzieć drogę przed sobą. Idziemy długim, sterylnym korytarzem z metalowymi ścianami i podłogą. Popychają mnie znów, więc przyspieszam. Moje ciało protestuje za każdym krokiem, lecz im dalej idę, tym bardziej ustępuje zesztywnienie.

Korytarz kończy się i nie mam innego wyboru, jak skręcić w prawo. W oddali widać jakieś większe pomieszczenie. Znów ktoś mnie popycha i prowadzi nowym korytarzem. Następną rzeczą, jaką sobie uświadamiam, jest to, iż znajduję się w rozległej, otwartej sali wypełnionej setkami łowców niewolników. Stoją w zgrabnych rzędach pod ścianami, tworząc półkole, ubrani w swe czarne mundury i maski. Musimy być wciąż gdzieś pod ziemią, ponieważ nigdzie nie widzę okien, ani naturalnego światła. Ponure wnętrze rozjaśniają jedynie zapalone pochodnie tkwiące w ścianach, trzaskające w ciszy.

Pośrodku sali, w odległej części pomieszczenia, znajduje się coś, co mogę nazwać jedynie tronem – ogromny fotel ustawiony na szczycie prowizorycznego, drewnianego podwyższenia. W fotelu siedzi mężczyzna, najwyraźniej ich przywódca. Wygląda młodo, jest może po trzydziestce, jednak ma osobliwą, siwą czuprynę sterczącą w górę i na boki, niczym u szalonego naukowca. Ma na sobie wyszukany mundur uszyty z zielonego aksamitu, przyozdobiony wojskowymi guzikami, z wysokim kołnierzem obejmującym szyję. Ma wielkie, szare, pozbawione życia oczy, które wytrzeszcza, spoglądając na mnie. Wygląda jak szaleniec.

Rzędy łowców rozstępują się i któryś popycha mnie od tyłu. Potykam się, idąc niepewnie ku środkowi sali, prowadzona, by stanąć przed ich przywódcą.

Przystaję około dziesięć jardów dalej i podnoszę na niego wzrok, podczas gdy łowcy stają za mną na straży. Nie potrafię powstrzymać myśli, że za chwilę zabiją mnie na miejscu. Jakby nie było, zabiłam wielu z nich. Przeczesuję salę wzrokiem w poszukiwaniu Bree, czy też Bena, lub jego brata. Nie ma żadnego. Jestem tu sama.

Czekam cierpliwie w pełnej napięcia ciszy, podczas gdy przywódca mierzy mnie wzrokiem z góry na dół. Nic nie mogę zrobić, jedynie czekać. Widocznie mój los spoczywa teraz w rękach tego człowieka.

Patrzy na mnie, jakbym była jakimś łupem i potem, po chwili, która zda się trwać całą wieczność, zaskakuje mnie, uśmiechając się powoli. Przypomina to bardziej szyderczy uśmieszek zniekształcony ogromną blizną biegnącą w poprzek policzka. Zaczyna śmiać się, coraz głośniej. Jest to najzimniejszy dźwięk, jaki kiedykolwiek słyszałam, i niesie się echem w ciemnym pomieszczeniu. Przygląda się mi błyszczącymi oczami.

– A więc to ty − mówi w końcu. Jego głos jest nienaturalnie chropawy i głęboki, jakby należał do stuletniego staruszka.

Spoglądam na niego, nie wiedząc, jak zareagować.

– To ty jesteś tą, która dokonała takich spustoszeń wśród moich ludzi. To ty zdołałaś ścigać nas całą drogę do miasta. MOJEGO miasta. Nowy Jork należy teraz do mnie. Wiedziałaś o tym? – pyta, a jego głos, powodowany furią, staje się nagle ostry i oczy wychodzą mu z orbit. Jego ramiona trzęsą się, kiedy chwyta fotel. Wygląda, jakby przed chwilą uciekł ze szpitala psychiatrycznego.

Kolejny raz nie wiem, jak zareagować, więc dalej milczę.

Powoli potrząsa głową.

– Kilku już próbowało – ale jeszcze nikt przed tobą nie zdołał przedostać się do mojego miasta. Ani przebyć całą tę drogę do mojego domu. Wiedziałaś, że to oznacza pewną śmierć. A mimo to, przybyłaś. Mierzy mnie wzrokiem od góry w dół.

– Podobasz mi się – konkluduje.

Kiedy tak przygląda się mi, oceniając, czuję się coraz bardziej nieswojo, i gotuję się na wszystko, cokolwiek mnie teraz czeka.

– I spójrz tylko na siebie – kontynuuje. – Zwykła dziewczyna. Głupia, młoda dziewczyna. Niewielka nawet, ani silna. Prawie bez jakiejkolwiek broni. Jak to możliwe, że zabiłaś tak wielu moich ludzi?

Potrząsa głową.

– To dlatego, że masz serce. Właśnie to ma największą wartość w tym świecie. Tak. Właśnie to. Nagle wybucha śmiechem. – Oczywiście, nie udało ci się jednak. Bo jakże to? To MOJE miasto! – wrzeszczy, cały się trzęsąc.

Siedzi i trzęsie się przez wydawać by się mogło całą wieczność. Moje poczucie lęku pogłębia się jeszcze bardziej; najwyraźniej mój los jest w rękach szaleńca.

 

W końcu, odchrząka.

– Twój duch jest niezłomny. Prawie tak samo silny jak mój. Podziwiam go. Wystarczy, by zadać ci szybką śmierć, zamiast powolnej.

Przełykam głośno, nie mogąc znieść jego słów.

– Tak – ciągnie dalej, patrząc na mnie. – Widzę go w twoich oczach. Ducha wojownika. Tak, jesteś taka sama jak ja.

Nie wiem, co widzi we mnie, ale modlę się, bym w niczym nie przypominała tego mężczyzny.

– Rzadko spotyka się kogoś takiego, jak ty. Niewielu zdołało tam przeżyć przez te wszystkie lata. Niewielu ma takiego ducha…. Zatem, zamiast zabijać cię tu na miejscu, tak jak na to zasługujesz, zamierzam wynagrodzić cię. Ofiaruję ci wielki dar. Dar wolnej woli. Wybór.

– Możesz do nas dołączyć. Zostać jedną z nas. Łowczynią niewolników. Dostąpisz wszelkich wygód, jakie możesz sobie wyobrazić – będziesz miała więcej jedzenia, niż możesz sobie wymarzyć. Poprowadzisz oddział łowców. Dobrze znasz swoje tereny. Te góry. Mogę cię wykorzystać, o tak. Poprowadzisz wyprawy, schwytasz wszystkich pozostałych przy życiu ocalałych. Pomożesz zwiększyć liczebność naszego wojska. A w zamian, będziesz żyć. I to w luksusie.

Milknie, wpatrując się we mnie, jakby czekając na moją reakcję.

Oczywiście, na samą tę myśl robi mi się niedobrze. Łowczyni. Nie potrafię wymyśleć niczego, czym bardziej bym gardziła. Otwieram usta, by przemówić, ale zaschło mi w gardle tak bardzo, że nie wydobywa się ani jeden dźwięk. Odchrząkuję powoli.

– A jeśli odmówię? – pytam, wymawiając słowa ciszej niżbym chciała.

Jego oczy otwierają się szeroko z zaskoczenia.

– Odmówisz? – powtarza niczym echo. – Wówczas poniesiesz śmierć na arenie. Umrzesz brutalną śmiercią, ku uciesze nas wszystkich. To twoja druga opcja.

Zastanawiam się, głowiąc zawzięcie, próbując kupić więcej czasu. Nie ma mowy, abym kiedykolwiek przyjęła jego propozycję – ale muszę spróbować znaleźć jakiejś wyjście.

– A co z moją siostrą? – pytam.

Odchyla się do tyłu i wybucha śmiechem.

– Jeśli do nas dołączysz, uwolnię ją. Będzie mogła wrócić na swoje pustkowie. Jeśli odmówisz, ona również zostanie zgładzona.

Serce wali mi mocno na samą myśl o tym. Bree wciąż żyje. Założywszy, że mężczyzna mówi prawdę.

Zastanawiam się. Czy Bree chciałaby, abym została łowczynią, jeśli oznaczałoby to, że ocalę jej życie? Nie. Bree nigdy nie chciałaby ponosić odpowiedzialności za to, że porywałabym inne dziewczęta i chłopców, i odbierała im życie. Zrobiłabym dla niej wszystko. Ale muszę tutaj wyznaczyć granicę.

– Będziesz musiał mnie zgładzić – odpowiadam w końcu. – Nie ma mowy, abym kiedykolwiek została łowczynią.

Wśród tłumu rozlegają się szepty, a przywódca unosi ręką i wali dłonią w oparcie fotela. W sali natychmiast zapada cisza.

Wstaje, spoglądając na mnie gniewnie.

– I zostaniesz zgładzona – warczy. – A ja będę siedział w pierwszym rzędzie i to oglądał.

CZTERNAŚCIE

Odprowadzają mnie z powrotem korytarzem, wciąż skutą kajdankami. Kiedy tak idę, mimowolnie zastanawiam się, czy nie podjęłam złej decyzji. Nie w sprawie rezygnacji z mojego życia – lecz z powodu skazania na ten sam los Bree. Czy dla jej dobra powinnam powiedzieć tak?

Odmawiając, wydałam w rezultacie wyrok śmierci na nią. Czuję się rozdarta poczuciem winy. Ostatecznie jednak, nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że Bree również wolałaby umrzeć, niż patrzeć, jak cierpią niewinni ludzie.

Czuję się odrętwiała, a oni wciąż popychają mnie od tyłu, tym samym korytarzem, którym przyszłam. Zastanawiam się, co się teraz ze mną stanie. Czy odprowadzają mnie na arenę? Jak to będzie wyglądało? I co stanie się z Bree? Czy naprawdę ją zabiją? A może już ją zabili? Czy wezmą ją do niewoli? Albo, co byłoby najgorsze, czy zmuszą ją, by również walczyła na arenie?

Wówczas przychodzi mi do głowy jeszcze gorsza myśl: czy zmuszą ją, by walczyła przeciwko mnie?

Mijamy róg i napotykamy grupę łowców zmierzającą w moim kierunku, prowadzącą kogoś przed sobą. Nie mogę uwierzyć. To Ben. Czuję wielką ulgę w sercu. On żyje.

Jego złamany nos zdążył już spuchnąć, pod oczami widać siniaki, a z wargi sączy się krew. Wygląda na mocno poturbowanego, równie osłabionego i wykończonego, co ja. W gruncie rzeczy, mam nadzieję, że nie wyglądam aż tak źle, jak on. Również idzie niepewnym krokiem wzdłuż korytarza. Przypuszczam, że prowadzą go na rozmowę z ich przywódcą. Zapewne złożą mu taką samą ofertę. Ciekawa jestem, jaką podejmie decyzję.

Zbliżamy się i kiedy jesteśmy zaledwie kilka stóp od siebie, Ben zwiesza głowę nisko i nawet nie zauważa, że nadchodzę. Jest albo zbyt osłabiony, albo zniechęcony, aby choć podnieść wzrok. Wygląda na to, że zaakceptował już swój los.

– Ben! – wołam.

Podnosi głowę, akurat kiedy przecinają się nasze drogi, a jego oczy otwierają się szeroko w nadziei i z podekscytowania. Najwyraźniej jest zszokowany moją obecnością. Może jest zaskoczony, że ja również żyję.

– Brooke! – mówi. – Dokąd cię zabierają? Widziałaś mojego brata?

Zanim jednak mogę odpowiedzieć, oboje zostajemy mocno popchnięci. Łowca sięga ręką i zatyka swoją ohydną, śmierdzącą dłonią moje usta, tłumiąc słowa, kiedy staram się coś powiedzieć.

Otwierają się drzwi i łowcy wpychają mnie z powrotem do mojej celi. Potykam się w środku i słyszę za sobą huk zamykanych drzwi, rozbrzmiewających metalicznym echem. Obracam się i walę w drzwi, ale to bezcelowe.

– Wypuśćcie mnie! – krzyczę, waląc pięściami. – WYPUŚĆCIE!

Uświadamiam sobie, że to na nic, ale jakoś nie potrafię powstrzymać krzyku. Wrzeszczę na cały głos, na łowców, na to, że nie ma tu teraz Bree, na moje życie – i nie przestaję się wydzierać, sama nie wiem jak długo.

W pewnej chwili tracę głos z wyczerpania. W końcu, osuwam się na podłogę, opieram o ścianę i zwijam w kłębek. Moje krzyki przeradzają się w szloch, aż z tego płaczu zasypiam.

*

Dryfuję między jawą a snem. Leżę zwinięta na metalowej podłodze, opierając głowę na dłoniach, ale jest tak niewygodnie, że co chwila zmieniam pozycję. Mam niespokojne sny – o Bree chłostanej, jako niewolnicy, o sobie torturowanej na arenie – i, mimo tego całego wyczerpania, wolałabym nie zasypiać.

Zmuszam się, by usiąść, wpatrując się w mrok, trzymając głowę w dłoniach. Siłą woli skupiam się na czymkolwiek, co może oderwać moje myśli od tego miejsca.

Zaczynam rozmyślać o życiu przed wojną. Wciąż próbuję poskładać w całość tę zagadkę, dlaczego tata wtedy odszedł, i dlaczego nigdy po nas nie wrócił. Dlaczego Bree i ja musiałyśmy odejść. Dlaczego mama nie chciała iść z nami. Dlaczego wszystko zmieniło się tak bardzo w ciągu jednej nocy. Czy jest coś, co mogłam zrobić inaczej. To wszystko przypomina jedną wielką niewiadomą, do której wracam myślami wciąż na nowo.

Uzmysławiam sobie, że wracam myślami do konkretnego dnia, jeszcze zanim rozpoczęła się wojna. Tego dnia, kiedy wszystko się zmieniło – po raz drugi.

Był to ciepły, wrześniowy dzień, a ja wciąż jeszcze mieszkałam razem z mamą i Bree na Manhattanie. Taty nie było już od ponad roku i każdego dnia czekałyśmy na jakiś znak od niego. Ale nic nie nadchodziło.

I podczas gdy tak czekałyśmy, dzień po dniu, wojna miała się ku gorszemu. Pewnego dnia ogłosili blokadę; kilka tygodni później ogłosili oszczędzanie wody, a potem racje żywnościowe. Kolejki po żywność stały się normą. A potem pogorszyło się jeszcze bardziej, gdy ludźmi zaczęła kierować rozpacz.

Chodzenie po ulicach Manhattanu stawało się coraz bardziej niebezpieczne. Ludzie wyczyniali wszystko, byleby przetrwać, znaleźć żywność i wodę, zdobyć lekarstwa. Plądrowanie było na porządku dziennym i wszelki ład z każdym dniem upadał coraz bardziej. Przestałam czuć się bezpiecznie. A co ważniejsze, miałam wrażenie, że Bree również.

Mama tkwiła przy swoim; jak większość ludzi uparcie twierdziła, że wszystko wróci wkrótce do normy.

Ale było tylko coraz gorzej. Bitwy wybuchały coraz bliżej naszego domu. Pewnego dnia usłyszałam odległe wybuchy. Pobiegłam na dach i zobaczyłam, na horyzoncie, bitwę rozgrywającą się nad urwiskami New Jersey. Czołgi wyjechały przeciwko czołgom. Myśliwce. Helikoptery. Cała okolica stała w ogniu.

A potem, któregoś okropnego dnia, daleko na horyzoncie, zobaczyłam potężną eksplozję, inną niż wszystkie pozostałe, która wstrząsnęła całym naszym budynkiem. Pod niebo wzbiła się chmura w kształcie grzyba. Wiedziałam, że od tego dnia będzie już tylko gorzej. Że wojna już nigdy się nie skończy. Granica została przekroczona. Wiedziałam, że umrzemy powolną i niechybną śmiercią, uwięzieni na izolowanej wyspie Manhattanu. Że mój tata spędzi wieczność na wojnie. I że już nigdy nie wróci.

Czas oczekiwania się skończył. Wiedziałam, że po raz pierwszy w swoim życiu tata nie dotrzyma słowa, i wiedziałam też, co należało zrobić. Nadszedł czas, by wykonać śmiały ruch na rzecz przetrwania, zachowania tego, co zostało z naszej rodziny. By uczynić to, czego on spodziewał się po swojej córce: wydostać nas z wyspy, jak najdalej stąd, i szukać schronienia w górach.

Błagałam mamę, od wielu miesięcy, by pogodziła się z faktem, że tata nie wróci do domu. Lecz ona upierała się, że nie możemy wyjechać, że to jest nasz dom, że życie poza miastem będzie jeszcze bardziej niebezpieczne. Ale przede wszystkim, że nie możemy porzucić taty. A co, jeśli on wróci do domu, a nas tu nie będzie?

Kłóciłyśmy się o to każdego dnia tak długo, aż obie byłyśmy czerwone na twarzy, wrzeszcząc na siebie nawzajem.

Potem nadszedł dzień z atomowym grzybem. Mama, co niewiarygodne, wciąż sprzeciwiała się odejściu. Ale ja podjęłam decyzję. Odchodziłyśmy – z nią lub bez niej.

Zeszłam na dół po Bree. Wymknęła się, by poszukać jakiegoś jedzenia; pozwalałam jej na to, gdyż nie odchodziła nigdy zbyt daleko i zawsze wracała w przeciągu jednej godziny. Tym razem jednak spóźniała się; nie było jej od kilku godzin, co było do niej niepodobne. Miałam złe przeczucie, kiedy pokonywałam kolejne schody, zdecydowana znaleźć ją i wynosić się stąd w diabły. W dłoni trzymałam domowej roboty koktajl Mołotowa. Był jedyną prawdziwą bronią, jaką posiadałam i byłam gotowa z niej skorzystać w razie potrzeby.

Biegłam ulicami, wykrzykując jej imię, szukając wszędzie. Sprawdziłam każdą aleję, na których uwielbiała się bawić – ale nigdzie nie mogłam jej znaleźć. Czułam coraz większą obawę.

I wtedy usłyszałam niewyraźny krzyk w oddali. Rozpoznałam jej głos i puściłam się biegiem w tym kierunku.

Po kilku przecznicach jej krzyki stały się głośniejsze. W końcu, skręciłam w kolejną aleję i zobaczyłam ją.

Stała na końcu alei, otoczona przez napastników. Było ich sześciu, nastoletni chłopcy. Jeden z nich wyciągnął rękę i rozerwał jej bluzkę, podczas gdy inny pociągnął ją za kucyk. Wymachiwała plecakiem, starając się odeprzeć ich zapędy, ale wiele pożytku z tego nie miała. Widziałam, że za kilka chwil ją zgwałcą. Więc zrobiłam jedyną rzecz, jaką mogłam: zapaliłam koktajl Mołotowa i rzuciłam pod nogi największego chłopaka….

Nagłe skrzypienie metalu wyrywa mnie ze wspomnień. Powoli otwierają się drzwi i pomieszczenie zalewa światło, po czym drzwi zamykają się z hukiem. Słyszę pobrzękiwanie łańcuchów, potem odgłosy kroków i wyczuwam kogoś jeszcze obok mnie, w mroku. Podnoszę wzrok.

Z ulgą zauważam, że to Ben. Nie wiem, ile minęło czasu, ani jak długo już tutaj siedzę. Powoli wyprostowuję się.

Celę oświetlają przyćmione żarówki ostrzegawcze, czerwone, oprawione w metal, wiszące wysoko na ścianie. Rzucają wystarczająco światła, aby orientować się w otoczeniu. Ben chodzi niepewnym krokiem po celi. Jest zdezorientowany; nie zdaje sobie nawet sprawy, że tu jestem.

– Ben! – szeptam zachrypniętym głosem.

Obraca się, widzi mnie i szeroko otwiera oczy z zaskoczenia.

– Brooke? – pyta niepewnie.

Z wysiłkiem podnoszę się, czując rozrywający ból w każdej cząstce ciała i wstaję na kolano. Ben podbiega do mnie, chwyta za ramię i pomaga mi wstać. Wiem, że powinnam być mu wdzięczna za pomoc, ale zamiast tego, uświadamiam sobie, że mam mu to za złe: to pierwszy raz, kiedy mnie dotyka, bez pozwolenia i czuję się dziwnie. Ponadto, z reguły nie lubię, kiedy ludzie mi pomagają – a zwłaszcza jakiś chłopak.

Tak więc strząsam jego rękę i wstaję o własnych siłach.

– Poradzę sobie – warczę na niego, wymawiając słowa zbyt ostro. Żałuję tego. Żałuję, że zamiast tego nie powiedziałam mu, co czuję naprawdę. Żałuję, że nie powiedziałam: Cieszę się, że żyjesz. Ulżyło mi, że jesteś tu ze mną.

Kiedy o tym myślę, uświadamiam sobie, że nie rozumiem tak do końca, dlaczego aż tak bardzo cieszę się, że go widzę. Może po prostu jestem szczęśliwa, że jest tu ze mną zwykła osoba, taka jak ja, jeszcze jeden ocalały pośród tych wszystkich najemników. Może dlatego, że oboje przeszliśmy przez tę samą gehennę w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, a może dlatego, że oboje straciliśmy rodzeństwo.

 

A może, waham się nawet nad tym zastanawiać, chodzi o coś innego.

Ben spogląda na mnie swymi wielkimi, niebieskimi oczyma i przez krótką chwilę tracę poczucie czasu. Jego oczy są takie czułe, takie nie na miejscu. To oczy poety lub malarza – artysty, torturowanej duszy.

Zmuszam się, by odwrócić wzrok. Jest w tych oczach coś, co sprawia, że nie potrafię jasno myśleć, kiedy na nie patrzę. Nie wiem, co to takiego, i to mnie martwi. Nigdy dotąd nie czułam niczego podobnego przy żadnym chłopaku. Zastanawiam się, czy czuję, że łączy mnie więź z Benem tylko dlatego, że dzielimy wspólny los, czy też jest to coś innego.

Tak dla pewności, było wiele chwil, kiedy byłam nim poirytowana i zła na niego – i wciąż mimowolnie obwiniam go o wszystko to, co się stało. Na przykład, gdybym nie zatrzymała się i nie uratowała go na autostradzie, może ocaliłabym Bree i byłybyśmy już z powrotem w domu. Lub gdyby nie upuścił mojej broni za oknem, może udałoby mi się uratować ją w Central Parku. Chciałabym też, żeby był silniejszy i miał w sobie więcej z wojownika. Ale jednocześnie, jest w nim coś, co sprawia, że jest mi bliski.

– Przepraszam – mówi podenerwowany, głosem załamanego człowieka. – Nie chciałem cię urazić.

Powoli łagodnieję. Uzmysławiam sobie, że to nie jego wina. To nie on jest tym złym.

– Dokąd cię zabrali? – pytam.

– Do ich przywódcy. Powiedział, bym do nich dołączył.

– Zgodziłeś się? – pytam. Z drżeniem serca czekam na jego odpowiedź. Jeśli powie tak, chyba zmienię o nim zdanie; w gruncie rzeczy, nie byłabym już w stanie spojrzeć na niego ponownie.

– Oczywiście, że nie – mówi.

Moje serce wzbiera poczuciem ulgi i podziwu. Wiem, jakie to poświęcenie. Podobnie jak ja, właśnie podpisał na siebie wyrok śmierci.

– A ty? – pyta.

– A jak myślisz? – mówię.

– Nie – mówi. – Myślę, że nie.

Oglądam się i widzę, że Ben przytrzymuje jeden z palców wygięty pod dziwnym kątem. Wygląda też na to, że cierpi.

– Co się stało? – pytam.

Spuszcza wzrok na palec.

– To z naszego wypadku.

– Którego? – pytam. Nie mogę powstrzymać się i uśmiecham się lekko z kpiną, mając w pamięci te wszystkie wypadki, przez które przeszliśmy w ciągu ostatniej doby.

Uśmiecha się do mnie, krzywiąc się z bólu.

– Tego ostatniego. Kiedy postanowiłaś zderzyć się z pociągiem. Niezły ruch – mówi, a ja nie wiem, czy mówi poważnie, czy też z sarkazmem.

– Mój brat był w pociągu – dodaje. – Widziałaś go?

– Widziałam, jak wchodził – mówię. – Potem straciłam go z oczu.

– Wiesz, dokąd jechał ten pociąg?

Potrząsam głową.

– Widziałeś tam moją siostrę?

Teraz to on potrząsa głową.

– Nie wiem naprawdę. To wszystko działo się tak szybko.

Spuszcza wzrok z rozpaczą. Następuje ciężka od emocji cisza. Ben zdaje się taki zagubiony. Widok jego wykrzywionego palca dotyka mnie do żywego. Współczuję mu z całego serca. Postanawiam skończyć z tą irytacją i okazać mu trochę ciepła.

Sięgam rękoma i obejmuję jego zranioną dłoń. Zaskoczony, podnosi na mnie wzrok.

Jego skóra jest gładsza, niż się spodziewałam: sprawia wrażenie, jakby nie przepracował ani jednego dnia w swoim życiu. Trzymam delikatnie czubki jego palców i ze zdumieniem stwierdzam, że zaczynam się odrobinę denerwować.

– Pozwól mi pomóc – mówię cicho. – Będzie bolało. Ale trzeba to zrobić. Musimy go naprostować, zanim się zrośnie – dodaję, podnosząc jego złamany palec i przyglądając się mu z uwagą. Wracam myślami do chwili, kiedy byłam młodsza, kiedy przewróciłam się na ulicy i wróciłam do domu ze złamanym, zaróżowionym palcem. Mama nalegała, byśmy pojechały do szpitala. Tata sprzeciwił się, chwycił palec dłońmi i nastawił jednym, szybkim ruchem, zanim mama zdążyła zareagować. Krzyknęłam z bólu. Do tej pory pamiętam jeszcze, jak bardzo bolało. Ale podziałało.

Ben spogląda na mnie ze strachem w oczach.

– Mam nadzieję, że wiesz, co robisz…

Zanim kończy mówić nastawiam jego skrzywiony palec z powrotem, jak trzeba.

Krzyczy i odsuwa się ode mnie, trzymając się za dłoń.

– Cholera jasna! – krzyczy, chodząc w kółko i trzymając się za dłoń. Wkrótce uspokaja się, oddychając ciężko. – Powinnaś mnie ostrzec!

Oddzieram wąski skrawek materiału od swego rękawa, ponownie biorę jego dłoń i związuje zraniony palec z sąsiednim. Kiepskie to rozwiązanie, ale będzie musiało wystarczyć. Ben stoi kilka cali dalej i czuję, że na mnie patrzy.

– Dzięki – szepcze, a w jego głosie rozbrzmiewa dziwna nuta, taka intymna, której nigdy dotąd nie wyczułam.

Znów zaczynam się denerwować. Nagle odnoszę wrażenie, że za bardzo zbliżyłam się do niego. Muszę zachować trzeźwość umysłu, być silna, bezstronna. Wycofuję się szybko, odchodząc w swoją część celi.

Zerkam na niego i widzę, że wygląda na rozczarowanego. Jak również na wyczerpanego i przygnębionego. Opiera się o ścianę i powoli osuwa do pozycji siedzącej, opierając głowę na kolanach.

Dobry pomysł. Robię to samo, poczuwszy nagle, jak bardzo moje nogi są zmęczone.

Siadam obok niego i zwieszam głowę, obejmując ją dłońmi. Jestem taka głodna. Taka zmęczona. Wszystko mnie boli. Zrobiłabym wszystko za coś do jedzenia, wodę, środki przeciwbólowe, czy łóżko. I gorący prysznic. Chce mi się jedynie spać – zasnąć na wieki. Pragnę mieć to wszystko już za sobą. Jeśli mam umrzeć, chcę, by to stało się szybko.

Siedzimy tak niewiadomo jak długo, milcząc oboje. Mija może godzina, może dwie. Nie daję już rady śledzić upływającego czasu.

Słyszę, jak oddycha z trudem, przez złamany nos, i współczuję mu z całego serca. Zastanawiam się, czy zasnął. Myślę o tym, kiedy po nas przyjdą, kiedy znów usłyszę te buty odprowadzające nas na śmierć.

Powietrze wypełnia głos Bena, cichy, smutny i łamiący się

– Chcę tylko wiedzieć, dokąd zabrali mojego brata – mówi cicho. Słyszę, jak w jego głosie rozbrzmiewa ból, jak bardzo zależy mu na bracie. To sprawia, że zaczynam myśleć o Bree.

Czuję, że muszę zmobilizować się i być twarda, przemóc się i skończyć z tym całym użalaniem się nad sobą.

– Dlaczego? – odburkuję. – Czemu miałoby to służyć? I tak nie możemy już nic zrobić. Chociaż, ja również chciałabym to wiedzieć – dokąd ją zabrali.

Ben potrząsa głową ze smutkiem, wyglądając na przybitego.

– Chcę tylko wiedzieć – mówi cicho. – Dla własnego spokoju. Tylko tyle.

Wzdycham, starając się o tym nie myśleć, nie zastanawiać się, co dzieje się z nią w tej chwili. O tym, czy sądzi, że ją zawiodłam. Że ją porzuciłam.

– Powiedzieli ci, że zsyłają cię na arenę? – pyta. W jego głosie słychać strach.

Myślę o tym z drżeniem serca. Powoli kiwam głową.

– A ty? – pytam, odgadując od razu odpowiedź.

Kiwa głową z ponurą miną.

– Słyszałem, że nikt nie jest w stanie tego przeżyć – mówi.

– Wiem – odpieram. Nie musi mi o tym przypominać. W zasadzie, nie mam w ogóle ochoty o tym myśleć.

– To co zamierzasz zrobić? – pyta.

Spoglądam na niego.

– Co masz na myśli? Raczej nie mam żadnego wyboru.

– Zdajesz się mieć sposób na wszystko – mówi. – Jakiś chwyt, który w ostatniej minucie pozwala ci uniknąć najgorszego. Co to jest tym razem?

Potrząsam głową. Zastanawiałam się nad tym samym, ale bezowocnie.

– Skończyły mi się sposoby – mówię. – Nie mam żadnego pomysłu.

– A więc, to koniec – odparowuje z irytacją. – Zamierzasz po prostu się poddać? Pozwolić wyprowadzić się na arenę? I dać się zabić?

– Co innego nam pozostało? – odcinam się równie poirytowana.

Mruży oczy.

– Nie wiem – mówi. – Musisz mieć jakiś plan. Nie możemy tak po prostu tu siedzieć. Nie możemy pozwolić, by zaprowadzili nas na śmierć. Cokolwiek.

Potrząsam głową. Jestem zmęczona. Wyczerpana. Ranna. I umieram z głodu. Ta cela jest cała z metalu. Na zewnątrz znajdują się setki uzbrojonych strażników. Jesteśmy gdzieś pod ziemią. Nawet nie wiem, gdzie. Nie mamy broni. Nie możemy nic zrobić. Nic.

Poza jedną rzeczą. Mogę odejść, walcząc.

– Nie pozwolę im odprowadzić mnie na śmierć − mówię nagle w mroku.